Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wysoki sąd darować mi raczy. Przestraszyłem się. Może nawet przestraszyłem którego z was, panowie? Przebaczcie! Myślałem, że ten dzieciak chorobę nam tu jaką przyniósł... jaką dżumę... Ale nie. Jest to tylko nędza. Nic więcej, moi panowie, tylko wielka, wielka nędza!
Puścił rękę chłopaka, skłonił się i, zrobiwszy kilka niezgrabnych, powolnych kroków ku stołkowi, usiadł; na jego wysokie, łysiejące czoło wystąpiły teraz drobne krople potu.
Dziwna rzecz! Nie przerzucał w tej chwili głowy ani na prawe, ani na lewe ramię, tylko ją trzymał prosto, szywnie; szeroko otwarte oczy jego patrzyły w jakąś dalekość, a cienkie wargi, zaciśnięte były i surowe. Stracił w tej chwili do reszty charakterystykę obrońcy z urzędu.
Nagle, w ciszy, jaka teraz salę objęła, dało się słyszeć słabe, żałosne skomlenie pokurcia.
Najmłodszy z chłopców drgnął, otworzył usta i podniósł ku oknu duże, modre oczy.
— Kozyrek!.. Kozyrek heto! — zawołał przenikliwym, dziecięcym głosem. — Kozyrek heto zawywaje...
Stąpił krokiem, chciał iść, do Kozyrka chciał. Nie widział teraz nic, nie słyszał nic.
— Kozyrek zawywaje!
Ale Benedyć przytrzymał go za rękaw siwej koszuliny.
Benedyć, patrzący na wszystko rozważnym wzrokiem, widział, jak się łańcuch na piersiach pana pre-