Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziło to widać miarę zwykłej bezczelności, bo stary Jakób splunął w bok i z szelestem ślinę butem zatarł.
— No, no! — zawołał, marszcząc czoło pan Nadzorca. — Nie bądź taki rezolutny! To ty nie wiesz, że za bijatyki ciemna? Jeśli ci się krzywda dzieje, to masz kancelaryę! Masz mnie! A samemu sobie sprawiedliwości robić tu nie wolno!
Osmólec rzucił z podełba na Wielmożnego szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu nie spodziewał się widać. Nie brał widocznie w rachubę mojej obecności. Po twarzy jego przemknęło najpierw zaniepokojenie, a po tem szybka decyzya. Podszedł do fotela i uścisnął Wielmożnego za kolana.
— A cóż to wielmożny pan — mówił wzruszonym głosem — mało się nad nami naturbuje, namęczy, żebym ja za lada głupością do kancelaryi latał i wielmożnego pana fatygował? A czy mi to wielmożnego pana zdrowie nie miłe, albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciężko skarał! Toć wielmożny pan nademną ojciec i opiekun najkochańszy! Żeby nie wielmożny pan, toby ja był ze wszystkiem sierota!...
Tu nos w palce wytarł i chlipać począł. Zapatrzył się na niego Jakób, a tak był przejęty mistrzowskiem wykonaniem tej sceny, że tabakę w palcach trzymając, nie niósł jej do nosa.
— Ani ja ojca, ani ja matki, ani żadnego przyjacielstwa! — chlipał Osmólec. — Hu! hu! hu!.. Bóg tylko jeden nademną na niebie, a drugi wielmożny pan na ziemi, hu!... hu!... Niech ta dziesięć razy bez dzień na mnie strażnik skarży, hu! hu! hu!.. A ja ojca