Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

familii, bo tam mamy krewnych obywateli w lubelskiem. Tak, prawda! — mówię. A tu się tylko wszystko przedemną kołuje, ażem się o stół oparła. Tak mi ta dopiero fartuchem stołek ściera, siedzieć prosi. Alem nie siadła! Dziękuję ci, moja kobieto! — mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam. Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na prowincyi mamy?... Może tam kiedyś dawniej...
Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się zatopiła w bolesnych wspomnieniach.
— To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko miarkować mogła, że się czego dowiem i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwo... Poszłam. Wchodzę ja, proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś znagła w bok, właśnie jakby mnie kto w tę stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani tak skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę! Jak słup! Całe szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie sobą do kościoła wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła, jak woda... Tu organ huczy, tu światło, jak na rezurekcyi, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: «Góry, pagórki, nakryjcie mnie! Góry,