W ogniu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
  DNI POLITYCZNESERYA II  


W OGNIU
PRZEZ
JÓZEFA WEYSSENHOFFA
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1908
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
DZIEŃ PIERWSZY.

Działo się dnia pierwszego po ogłoszeniu konstytucyi roku 1905.
Przed rejentem N. N. pan Apolinary Budzisz zeznał, że na hypotekę wsi rodzinnej zaciągnął pożyczkę 30.000 rubli i kwitował z odbioru tej sumy w gotowiźnie, po potrąceniu procentu mniej umiarkowanego, wyliczonego za dwa lata z góry ze względu na ciężkie czasy.
Znany i zasłużony już działacz uznał konieczną potrzebę uruchomienia części swego majątku z powodu wołających zewsząd potrzeb krajowych. A że bez poświęceń niema działania pro publico, pan Apolinary pragnął być w pogotowiu. Miał też i cichą myśl uboczną: na wypadek, gdyby wszystko dyabli wzięli, dobrze mieć zapas gotówki do wywiezienia choćby zagranicę.
Umieściwszy pieniądze w banku, wyszedł na bruk, na którym mieszkał, rzec można, od wczoraj i upijał się, razem z tłumem, płynącą przez powietrze radością. Burza — tak, ale jaka rozkoszna! Wolność zebrań, wolność przekonań, wolność słowa! Równość, braterstwo. Przyszłość na rozcież otwarta. Teraz to życie będzie dla ludzi silnych, dla ludzi, jak ja, jak ty »obywatelu«, jak my, naród!
Ciągną środkiem ulic tłumy nieprzejrzane. Zaledwie ciżba się rozrzedzi, już znowu gęstnieje. Całe chyba miasto wyległo na ulicę, gwarne, gorączkowe, śpiewające. Trochę Żydów.
Co oni tam śpiewają? Pieśń ochrypła wybucha spazmatycznie, przycichnie czasem do głuchego pomruku. Walą jedne za drugimi wypłowiałe kubraki, kurty niezbyt świeże, kapoty. Dużo Żydów.

»A kolor jego jest czerwony
»Bo na nim robotników krew...«

— Chyba pot, dobrodzieju mój?... Pot robotników to rzecz szanowna, ale poco zaraz krew?... Niby poezya. Wolno każdemu, a cóż dopiero dzisiaj! Dzisiaj wszystko wszystkim wolno. Święto wolności! Chociaż pan Apolinary nie lubi być potrącany, miesza się do kupki ludzi oblepiającej szczelnie dorożkę, na której stoi młodzieniec okazały, lepiej ubrany, niż słuchacze, i rozprawia. Skończył właśnie, podnosi kapelusz nad głowę:
— Niech żyje rewolucya!
Mniemając, że nie dosłyszał, pan Budzisz zwrócił się grzecznie do sąsiada tak bliskiego, że czuł oddech jego nieco alkoholiczny:
— Zechciejcie mnie objaśnić, obywatelu, co on mówił, bom się spóźnił. Niech żyje konstytucya?
Za odpowiedź otrzymał pogardliwe parsknięcie:
— Do zlewu z taką konstytucyą. Burżuj!
Powtórzyło kilka bliskich głosów:
— Burżuj!
— Tam do licha! Pytam, co on mówił.
Marsowa postać i czerwieniejąca twarz pana Apolinarego położyły kres tej polemice politycznej. Kilku wyrostków odeszło, dojrzalszy zaś jegomość zbliżył się do Budzisza i odprowadził go od tłumu, pociągnąwszy dyskretnie za rękaw.
— Niech się pan nie wdaje w rozmowę; to wszystko pijane.
— Cóż z tego? Grzecznie przecie pytałem.
— Oni nazywają się towarzyszami, nie obywatelami.
— Ach, to niby... socyaliści?
— Tacy tam. Słuchają od wczoraj mów na ulicy i zdaje im się, że są socyalistami. »Towarzyszu« — precz z dumą! — niech żyje rewolucya! — tyle się nauczyli.
Budzisz, uznawszy trafność wywodów nieznajomego, przedstawił mu się i w zamian poznał jego nazwisko:
— Koziejewski.
— Bardzo mi przyjemnie. A powołanie wasze, obywatelu?
— Jestem stolarzem.
Pan Apolinary poczuł bodziec szczerze demokratycznego uczucia i wyciągnął dłoń do narodowego stolarza. Poszli razem.
— Bo to, proszę pana — mówił Koziejewski — trzeba żyć z nimi, żeby wiedzieć. Kto im gada o strajku i zyskach, ten brat, towarzysz; a kto o pracy — burżuj, szpicel. Naród się bałamuci — będzie z tego bieda.
— Masz pan i w swoim warsztacie kłopot? Nie chcą robić?
— Żeby to dzisiaj! Ale strajkują na umór od trzech tygodni. I po zapłatę przychodzą w sobotę, że to niby z rozkazu strajkują.
— Któż im rozkazuje?
— Są tacy. A mają posłuch u robotników, niczem księża u chłopów.
Pan Budzisz zamilkł, nie wiedział bowiem, co zdrowego podać jako pokarm duchowy młodszemu bratu, za którego miał pana Koziejewskiego. — Strajk kolejowy — silny to jednak młot. Bez niego nie dożylibyśmy może dnia konstytucyi. Ale do jakich granic ma się posunąć strajk powszechny? Czy bezrobocie np. piekarzy wpływa na ustępstw a rządu? Czy spędzanie doro żek z ulicy przyczynia się do tryumfu wolności? Tych nurtujących go zagadnień nie powierzył pan Apolinary przypadkowemu przyjacielowi politycznemu.
Na Marszałkowskiej tłum gęstszy, nieprzerwany, posuwał się środkiem ulicy i chodnikami. Wrzawa szła z nim, a nad głowami powiewało kilka chust czerwonych.
— Czapka! — warknął groźnie przechodzący koło Budzisza oberwaniec.
Pan Apolinary stwierdził, rozejrzawszy się, że wszyscy w pobliżu mieli odkryte głowy; nie sięgnął jednak do kapelusza.
Wtem z tłumu odezwał się głos młody, gardlany:
— Tszapka won!
— A to co znowu?! Budzisz poszukał oczyma, skąd głos pochodzi i ujrzał grupę malowniczą dwóch czarnookich panien, w biretach na zwichrzonych włosach, w czerwonych krawatach. Otaczała je młodzież kędzierzawa, w chałatach.
— A wolność przekonań gdzie? dobrodzie... łapserdaki jakieś!
W tej chwili poczuł pan Apolinary, że go obywatel Koziejewski ciągnie mocno do bramy.
— Panie! panie! lepiej nie zaczynać.
I mógłby znany działacz narazić na szwank swą powagę, gdyby ulica nie zmieniła nagle pozoru, owiana wichrem katastrofy. Tłum zatrzymał się — i prysnął, jak kupa śmieci, na którąby dmuchnął miech kowalski.
— Wojsko! kozaki!
Kilkanaście osób, wpadając do bramy, wepchnęło do niej Budzisza. Migały przez chwilę birety, chałaty i przyzwoite nawet ubiory, poczem na ulicy zaległa pustka, jak w nocy. Zaledwie gdzie pozostał na chodniku osłupiały przechodzień. Pan Apolinary po chwili wyjrzał jednak z bramy.
Nadciągał patrol konny ułanów, nie śpiesząc się. Na czele jechał oficer sztywny, jakby zmro żony w pozycyi frontowej na szłapiącym koniu. Zmęczone twarze żołnierzy patrzyły obojętnie oczyma po słowiańsku rozmarzonemi. Sami przez się nie byli ani groźni, ani wrogo usposobieni; sprawiali tylko wrażenie ciężaru posuwanego automatycznie przez jakiś potężny motor niewidzialny.
Więc tłum, widząc tę ich pogodną opieszałość, zaczął wynurzać się z bram i z przecznic, zaczerniać ulicę i zbliżać się coraz bardziej do wojska. Nawet czerwone znaki, które przepadły gdzieś pod ubraniami, wzniosły się znów w powietrze, nie śmiało zrazu, potem otwarcie z kilku miejsc. A patrol szłapał dalej obojętnie.
Wtedy z wielu piersi rozległy się rozszalałe okrzyki: »niech żyje wolność! niech żyje rewolucya!« — i gardlane »hurra!« Izraela. Tłum połączył się z oddziałem wojska, otoczył go, aklamował, prowadził niby tryumfatorów.
Pan Apolinary niestanowczem spojrzeniem rzucił na obywatela Koziejewskiego, starając się przeniknąć, co też ta prosta dusza sądzi o rozwijających się przed oczyma dziwnych wypadkach. Ale dusza Koziejewskiego, która tylko co była w piętach, jeżeli już powróciła na swe przyrodzone miejsce, drżała jeszcze i nie mówiła nic.
— Cóż pan na to? Nowa era — co?
— Tfu! — splunął Koziejewski.
— Tak jest, stanowczo zadużo Żydów — potwierdził na domysł Budzisz.
Zmrok zapadał. Chociaż ulica stawała się coraz rojniejszą i obfitszą w niespodziewane, a wymowne widowiska, pan Apolinary zapragnął pokrzepić się jakimś posiłkiem, zwłaszcza że na śniadanie w hotelu Saskim dostał tylko trochę zimnego mięsa i herbatę. Strajk obejmował wszystkie rodzaje pracy, a więc, oprócz warsztatów rzemieślniczych, i kuchnie hotelowe, i restauracye, i nawet apteki. Opornym właścicielom tych zakładów wymawiano brak obywatelskich uczuć za pomocą brauningów.
— Gdzieby tu co zjeść naprędce? — zwierzył się Budzisz przyjaznemu stolarzowi.
— Zjeść?... tylko w domu; zresztą wszystko zamknięte.
— Mieszkam w hotelu Saskim. Zanim dojdę przez ten tłum... A zresztą i tam chudo dzisiaj.
— Jeżeli pan nie pogardzi, proszę do mnie. Żona czeka z wieczerzą.
— A gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy Polnej.
— Serdecznie dziękuję, obywatelu. Gdyby były dorożki... Ale ja tylko gdziekolwiek coś przetrącę, a potem śpieszę na sesyę.
— Jeżeli tak...
Koziejewski spojrzał z niedowierzaniem na starszego brata w narodzie. Czy go posądzał o brak demokratycznego ducha? Czy powątpiewał o sesyi dzisiaj, w tym harmiderze? Ale rozstano się przyjaźnie, po dokładnem zanotowaniu adresów, z obietnicami i uczuć wylewem.
Budzisz pozostał sam śród tłumu. Nie wątpił jednak, że dzięki swym rozległym stosunkom i popularności, spotka przecie znajomego, pójdzie wreszcie do kogo na odpoczynek, na gawędę — no i na posiłek, który się już dyablo należał. — Zajrzał na Świętokrzyską do pana N. — Gdzie tam! Mieszkanie szczelnie zamknięte. — Poszedł do redakcyi pokrewnego pisma. Tam go przyjęto bez zapału, gdyż krążyły wieści o jego zamiarze założenia pisma niezależnego od stronnictwa, wieści głuche jeszcze, przecież nieprawomyślne. Zresztą zastał tam trzech tylko współpracowników przy stole blado oświetlonym świecą zatkniętą w stary kałamarz, radzących o tem, czy numer dziś wyjdzie, czy nie wyjdzie, bo większa część zecerów — zastrajkowała, a gaz, niewiadomo, czy dobrowolnie, czy z rozkazu jakiego komitetu »nie chciał się palić«. Oprócz bardzo rozległych, lecz nie mniej mglistych informacyi politycznych i cienkiej herbaty nic tu nie było do zaczerpnięcia.
Pan Apolinary zły, bo głodny, jak prawdziwy Polak, poszedł szukać szczęścia gdzieindziej. Ale nie odnajdywał na ulicy zwykłego zadowolenia, ani odczuwał swej narzucającej się popularności. Nie poznawał dzisiaj swojej Warszawy.
Trzeba wiedzieć, że nasz bohater, czyby się ubrał u krawca amerykańskiego, czyby nawet przywdział strój azyatycki, wyglądałby zawsze nie na co innego, jak na Polaka i to narodowca. Zbyt błahe byłoby wyprowadzać ten ogólny charakter jego postaci z narodowych barw cery, przeważnie amarantowej z białą, ale zacięcie, głos i ruch składały się zgodnie na taki wynik, że mu pomniejsi demokraci (przed rewolucyą) mówili »panie dziedzicu«, a naczelni nazywali go serdecznie »panem Apolinarym«, pomijając rodowe nazwisko. — Dzisiaj jednak taki pozór nie popłacał widocznie na ulicy, bo nasz bohater usłyszał już raz przydomek »burżuj«, wcale nieprzyjemny, a raz w raz spotykał się ze spojrzeniem ukośnem, nic wspólnego z przychylnością nie mającem.
Ulica, oświetlona teraz gazem, gotowała panu Apolinaremu nowe niespodzianki. Znowu szedł pochód, tym razem poważniejszy, jakby pielgrzymka. Z wielu piersi płynął hymn: »Boże coś Polskę«.
— To lubię — rzekł Budzisz — i odkrywszy głowę bez przymusu, ruszył za innymi, wszystko jedno dokąd, wszystko jedno z kim. Pieśń prowadzi — naprzód!
Wtem nawoływania: »Stać! stać!« zwarły szeregi, potem je osadziły na miejscu. Z pośród tłumu wyrosła drabina, a na nią wszedł młodzieniec w mundurze wyższego zakładu naukowego. Boczne światło latarni gazowej rzuciło się jaskrawo na pół postaci chudej, na wypukłe oczy i bujne kędziory mówcy.
— Gaspadá...
Pan Apolinary jednym zamachem wcisnął kapelusz na głowę. Słuchał jednak jeszcze, starając się zrozumieć dźwięki rosyjskie, skażone semickim akcentem.
— ...Rzucono nam z łaski ochłap, jak psom. My żadnych łask nie potrzebujemy. My mamy siłę potrzebną, aby wywalczyć wszystkie prawa ludu. Walczymy nie za Dumę bogatych, ale za Dumę wszystkich: Rosyan, Polaków, Żydów, Mahometan. Walczymy za prawo głosu dla mężczyzn i dla kobiet, za tajne, powszechne, bezpośrednie głosowanie. My podyktujemy prawo, nie damy się zwieść i ugłaskać...
A gościnny polski tłum słuchał, stojąc z odkrytemi głowami.
Tu pan Apolinary zacisnął pięści, rozejrzał się po ulicy, upatrzył miejsce, gdzieby mógł w skoczyć na jakieś podwyższenie i pośpiesznie układał mowę odpowiednią:
— Panowie!... Nie. Towarzysze i towarzyszki!... Gdzie tam! Polacy! O tak. Jesteśmy u siebie i nie potrzebujemy lekcyi, choćby najżyczliwszych. — Polacy! Bujna teorya poprzedniego mówcy, ukazując cel idealny, a daleki, wzywa tymczasem do szaleństwa. Tak, dobrodzieje moi, nie dajmy się zwodzić, ale tym, którzy międzynarodową piętą depcą tę ziemię ojców naszych... Piętą? — źle.
Tymczasem pochód ruszył dalej, a Budzisz pozostał na miejscu. Poszedł wreszcie w odwrotnym kierunku, fulminując bez pomiarkowania:
— A to wieża Babel! Jerozolima wyzwolona!
Słaniał się od nadmiernego użycia wrażeń, a także ze złości i z głodu. Postanowił nie żartem zdobyć sobie posiłek, żeby choć jakąś najdemokratyczniejszą narodową potrawę i kufel krajowego piwa.
Zabrnął w ulicę Złotą, gdy spostrzegł dwoje młodych ludzi odłączających się od tłumu i dążących ku niemu. Dobrze im było z sobą, szli elastycznym, szybkim krokiem, rozprawiając z ożywieniem. Młodzieniec, mijając pana Apolinarego, spojrzał na niego bystrym, nieco zadziwionym wzrokiem, i dotknął kapelusza.
— Demel!
Budzisz przypatrzył się uważnie, stwierdził w przechodniu dawnego nauczyciela syna swego, i, równie ciekawością, jak przeczuciem jakiemś powodowany, przystanął na chodniku.
— Dobry wieczór panu.
Para młodych odwróciła się szybko, aż furknęła w powietrzu spódnica kobiety, i czworo oczu żywych, zuchwałych zajrzało w twarz panu Apolinarego. Od swobodnego marszu przeszli odrazu do pozycyi wyczekującej, nieufnej; obrócili ku Budziszowi front bojowy.
Ale pan Apolinary wyciągnął pojednawczą prawicę do wichrzyciela, którego niedawno usunął od siebie ze wsi za buntowanie parobków.
— Spotykamy się w doniosłych czasach; puśćmy w niepamięć wzajemne urazy.
Demel chmurnie podał dłoń swemu chwilowemu chlebodawcy z ubiegłego lata:
— Urazy nasze nie są osobiste.
— Racya. Cóż pan porabiasz? A właściwie — co państwo porabiacie, bo widzę, że w towarzystwie?...
— My tu mamy robotę. Towarzyszko! — pan Budzisz, właściciel ziemski. — Pana prędzej wypada mi zapytać, co ma dzisiaj do czynienia tutaj w dzielnicach ludowych?
— A cóż? Żyję, dobrodzieju mój, oddycham wolnem powietrzem.
Powiedział to tak serdecznie, że rozwiał nieufność spotkanej pary.
— Porzućmy spory o przeszłość — ciągnął dalej. — Jesteśmy dziećmi jednej ziemi — wszak prawda? Bo i pani zapewne?
— Jestem Warszawianką i urzędnikiem na kolei.
Pan Apolinary odkrył powtórnie głowę na znak uszanowania, czem dobrze usposobił »towarzyszkę«. Odjęła ręce od bioder i zastrzygła rzęsami. Była niebrzydka, rosła i giętka, trochę tylko zaniedbana w ubraniu i kanciasta w ruchach. Ciemny biret z czerwoną kokardą, męzki kołnierzyk i krawat nie przyczyniały jej też niewieściego wdzięku. Ale oczy patrzyły prosto, z młodym zapałem.
— Co tu gadać, moi państwo. Odradzamy się wszyscy razem, — wspierajmy się nawzajem. Ot i teraz powiedzcie mi, jeżeli wiecie, gdzie zjeść można, bom dyablo głodny.
Młodzi spojrzeli po sobie.
— Znalazłaby się restauracya — odpowiedziała kobieta — ale nie dla bogatych.
— Dla głodnych, dobrodzieje moi. Może i państwo śpieszycie na posiłek?
— A tak — rzekła towarzyszka, widocznie połykając ślinę.
— Jam nie głodny — wtrącił Demel z pogardliwem skrzywieniem.
— Pozwólcie, że was zaproszę dzisiaj, moi państwo.
Znowu młodzi porozumieli się wzrokiem.
— Ano, to chodźmy.
Zapuścili się w słabo oświetloną, brudną i groźnie gwarną dzielnicę.
Po śliskich od błota chodnikach trudno było postępować, gdyż zajmował je tłum nieruchomy, niby zgromadzony na widowisko. Środkiem ulicy biegli niektórzy, inni formowali się do szeregu i nieśli czerwone latarki, widniejące zdała, jak sygnały alarmowe. Nigdzie wojska, ani policyi. Żadnych też wozów nie było widać, ani koni.
Ujrzał tylko Budzisz jednego jeźdźca. Na ogromnym koniu, wyprzężonym zapewne z tramwaju, jechał wyrostek z odkrytą głową, rozczochrany, i rzucał hasło, na które tłum odpowiadał hucznie. Siedział oklep na swym wierzchowcu, twarz ściągała się energicznym marsem, a bezwłose usta miał otwarte, ziejące prostą i straszną wymową:
— Na ratusz! uwolnić więźniów! uwolnić braci naszych! Na ratusz!
Budzisz zatrzymał się. Mignęły mu w pamięci jakieś postacie heroldów, jakieś obrazki z rewolucyi francuskiej — i krew mu uderzyła do głowy. Wpił się oczyma w śmiałą postać chłopaka, gonił za ciężkim dzwonem podków, który po kamiennym bruku rozlegał się jedynym metalicznym dźwiękiem wśród fałszywego brzęczenia ula ludzkiego. Gdzie przeleciał, głos tłumu wzmagał się, jak chrapliwy oddech gorączkowy, lub wybuchał spazmem, westchnieniem potęźnem. Goniec porywał za sobą szmaty tłumów z chodników na środek ulicy.
— A my co? stoimy?! — zwrócił się pan Apolinary pałającemi oczyma do Demla i towarzyszki jego.
Oboje patrzyli na niego uważnie; kobieta spoglądała nawet z sympatyą. Po chwili rzekł Demel, wskazując na oddalonego już jeźdźca:
— Z naszej organizacyi. My tu inną mamy dzisiaj robotę. Pracujemy od rana. Po kolacyi zaczniemy znowu.
Zbliżyli się do zbitej masy robotników, zagradzającej zupełnie ulicę. Zaczęto przyglądać się podejrzliwie ubiorowi i twarzy Budzisza.
— Hasło — mruknął ponuro jakiś barczysty człowiek, przysuwając się blisko do przechodniów.
— Brama i krata! — rzucił Demel w twarz pytającemu, biorąc pod rękę pana Apolinarego.
Stróż tajnej organizacyi ustąpił.
O kilka domów Demel zatrzymał się i wprowadził towarzyszów w bramę. Weszli następnie na piętro po drewnianych brudnych schodach, za dzwonili do drzwi, i znaleźli się w dość obszernem mieszkaniu, tymczasowo urządzonem na restauracyę, pełnem dymu i wyziewów taniej kuchni z przeważającą wonią cebuli.
— Paradnie tu nie jest, ale posilić się można — rzekł Demel i zwrócił się do służącej, młodej Żydówki:
— Jest co świeżego do jedzenia, towarzyszko?
— Wsistkie szwieże — ryba, pieczeń huzarske, majoneza...
Demel spojrzał pytająco na Budzisza.
— A dawajcie choćby wszystko po kolei. Będziemy próbowali — prawda? — A piwo jest?
— I piwo jest i wódka jest i chleb dżyszejszy jest.
— Ależ to ziemia obiecana!
Wyszukali sobie miejsce w mniejszym pokoiku, w którym nikt nie siedział. W paru innych kilkanaście osób jadło z szarego fajansu w kwiaty, na stołach nie pokrytych obrusami. Dla nowoprzybyłych, zapewne z powodu obiecującej powierzchowności pana Apolinarego, służąca przyniosła obrus, serwety i platerowany serwis do octu i Widocznie nawet w tem gnieździe socyalizmu równość i braterstwo podlegały wpływom cenzusu majątkowego.
Gdy podano do przekąski pulchny biały chleb, pan Apolinary zauważył z zadowoleniem, że oddawna nie kosztował świeżego pieczywa i szukał objaśnienia, dlaczego restauracya i piekarnia tutaj otwarta, podczas gdy innym narzucano gwałtem bezrobocie.
— Gdzieś przecie trzeba jeść — odpowiedział Demel, zajadając smacznie, pomimo że przed chwilą nie czuł się głodnym.
— Biedni gotują dla biednych — dodała młoda kobieta.
— Zdaje się, Żydzi trzymają tę restauracyę?
— Towarzysze. Gotują i sprzedają według taksy.
— Ale zawsze Żydzi? — nalegał Budzisz.
— Czy ja tam wiem? różnice plemienne nie są na czasie — odparł Demel. — Sam pan mć wiłeś, że jesteśmy dziećmi jednej ziemi.
— Zapewne, zapewne... Mamy też równe obowiązki.
Ogólnik ten utonął w szczupaku po żydowsku, którego wszyscy błogosławili, że istnieje i nasyca różnoplemienne apetyty.
Towarzyszka nazywała się Ola. Jadła śpiesznie i chciwie, nie sznurując ust. Chuda jej twarz ożywiła się rumieńcem, a piwne oczy nabierały wesołości. Demel także, jeżeli nie był głodny, jadł widocznie na zapas. Ruda, szorstka czupryna poruszała mu się razem ze skórą niskiego czoła.
— Widocznie głodne biedaki — myślał pan Apolinary, podsuwając towarzyszom półmisek i sam dając z siebie zachęcający przykład.
Skończyli kolacyę, przeważnie milcząc. Ola, jak i inni, zapaliła papierosa i podparła się obu łokciami o stół. Oczy jej biegły za obłoczkami dymu w jakieś marzenia pogodniejsze, zapewne osobiste; zwracały się do obecnych, zwłaszcza do Demla, bardziej po kobiecemu. Demel zaś marszczył czoło i oczy mrużył, jak człowiek, który wmawia w siebie, że mu spocząć nie wolno. Pan Apolinary sapał i dopijał piwo.
Wtem Demel drgnął, spojrzawszy na zegar, który wskazywał pół do dziesiątej.
— Trzeba już na ulicę.
Ola wyprostowała się zaraz sprężyście i obciągnęła na sobie bluzkę.
— Poczekajcież, ludzie niezmordowani! Dajcie sobie chwilę odpoczynku po obiedzie. To zdrowo.
Widząc jednak, że młodzi są już stanowczo na wylocie i przybrali postawy pochodowe, pan Apolinary zażądał rachunku.
— Pięć rubli, dziewięćdziesiąt — wyrzekła słodko usługująca Żydówka.
— Ile?! — wtrącił się Demel, groźnie spoglądając na służącą.
— Porcye byli na sześć osób, — wódka, piwo, śledź...
— Gdzież taksa?
— Dajcie im pokój, niech sobie zarobią; dali nam jeść kapitalnie — rozstrzygnął sprzeczkę pan Apolinary, płacąc.
Demel chciał protestować, iść do gospodarza, gdy wtem zamilkł, wyciągnął szyję, przysłuchując się wzmożonemu hałasowi ulicy. Wszyscy obecni w restauracyi powstali i podążyli ku wyjściu.
W bramie kilkunastu młodych Żydów szwargotało jak stado spłoszonych gęsi. Przez ulicę biegło kilku innych, z szeroko rozwianemi połami chałatów. Nie można było jeszcze zrozumieć powodu popłochu, gdyż na ulicy ruszał się tylko strwożony tłum, a pomimo krzyku: »kozaki! armaty!« — nie widać było ani wojska, ani słychać wystrzałów.
Demel ujął mocno rękę Oli i oboje pochyleni naprzód, stali przez chwilę lgnąc do muru, badając ulicę w kierunku, skąd zgiełk pochodził. Wyglądali jak klasyczne charty przed skokiem, »jak dwie strzały złożone na jednej cięciwie«. I rzucili się niebawem, biegnąc, w domniemane niebezpieczeństwo.
Budzisz ociągał się trochę; zmiarkował, że po płoch szedł od śródmieścia, że mu droga wypada w każdym razie w tym kierunku, że wstyd szlachcicowi tchórzyć, że wreszcie nic tymczasem nie widać groźnego na ulicy. Przeżegnał się i ruszył śpiesznie za parą młodych zapaleńców.
Napotykał teraz grupy mniej krzykliwe, jednak ponuro zgorączkowane: robotników zapewne, uliczników i rozmaitych ludzi nawet dobrze ubranych. Nie uciekali, lecz radzili po rogach ulic, słuchali ułamkowych i sprzecznych napływających wieści.
Jakiś krępy, ospowaty młodzik z miną mniej wiarogodną opowiadał głośno w kole kilkudziesięciu osób:
— Rznęli, strzelali, aż krew waliła rynsztokami! Kobiety szpikowali na bagnety! Armaty wytoczyli na plac Saski... Macie, brachy, konstytucyę!
Pan Apolinary widział jeszcze przed sobą Demla i Olę, coraz dalej, aż przepadli w ciżbie. Dotarł wreszcie do Marszałkowskiej i tam dopiero zrozumiał, że na tłum, domagający się wypuszczenia więźniów pod ratuszem, puszczono konnicę na placu Teatralnym. Rozmiary klęski rosły lub zmniejszały się stosownie do temperamentu opowiadających, ale fakt pozostawał niezbitym.
Z daleka, pod bladem światłem latarni, przemawiał do ludu energiczny młodzieniec. Zdaje się, że Demel?
— Towarzysze i towarzyszki... niech mówi za mnie krew...
Morze głów huczało rosnącem oburzeniem — i Budzisz był w tem morzu, zgodną, oddźwięczną falą.


DZIEŃ DRUGI.
Warszawa, 4 listopada 1905 r.

Najdroższa moja Teklo![1]
Dziękuję Ci najprzód serdecznie za furę prowiantów, z których pożywiłem się kapitalnie pospołu z przyjaciółmi politycznymi, a część oddałem biedakom rozmaitych przekonań, bo z powodu strajków prawie wszyscy cierpią niedostatek. Suchą kiełbasę i półgęski zachowałem u siebie i codzień rano przegryzam, chwaląc twoje złote serce i talent Justynowej.
Dzięki Bogu, że u was spokojnie, ale czy wy tam otrzymujecie gazety? Widzę przecie z listu twego, że wiesz już o ogłoszeniu konstytucyi, tylko nie masz z pewnością pojęcia, jak taka konstytucya wygląda. Tu wolność prasy, wiece, pełnia życia publicznego, tam znowu pogrom tłumu na placu Teatralnym! — Biurokracyę obalamy w dalszym ciągu, ale się jeszcze trzyma; przywarowała tylko trochę. Przyjdzie rychło na nią cios ostateczny. Są wszelkie nadzieje, że przed końcem roku będziemy mieli sejm i konstytuantę w Warszawie. Wszyscy są tego zdania.
Nie mogę Ci dać całkowitego obrazu ogromnych wypadków, które tu przeżywamy. Przedwcześnie też byłoby Ci donosić o wmieszaniu się Anglii do spraw naszych, to jedno tylko, że interwencya wypadnie na naszą korzyść. O tem potem, tym czasem opisuję, com sam dnia wczorajszego widział i słyszał.
Wyobraź sobie cztery tysiące ludzi zebranych w sali Filharmonii, którą poznałaś w przeszłym roku przy popisach tanecznych Izadory Duncan. Wczoraj — istny parlament. Na estradzie mównica, i każdy, kto w Boga wierzy (a niestety i taki, co nie wierzy) zapisuje się do głosu dla wypowiedzenia, co ma na sercu czy na wątróbce, bez najmniejszych ograniczeń, — tyle tylko, że postanowiono w końcu, aby jeden mówca nie przemawiał dłużej, niż dziesięć minut. Czego tam nie mówiono! Chciałem i ja odezwać się pierwotnie, ale winszuję sobie, żem nie zaryzykował. Dla mnie odpowiedniejsza jest akcya w komitetach.
Przemawiali głównie socjaliści i nie spodziewasz się nawet, kto między nimi? Nasz Demel. I wcale dobrze gadał, a skończył, jak wszyscy zresztą, żądaniem konstytuanty w Warszawie, opartej na powszechnem, równem, tajnem i bezpośredniem głosowaniu. Cóż tu jest do zarzucenia? — Spotkałem go już parę dni temu w dziwnych okolicznościach; jadłem nawet kolacyę z nim i jego towarzyszką, osobą przyzwoitą. O tem kiedyindziej opowiem.
Inny mówca miał kurteczkę tak wyszarzaną, że u nas w stajni gorszej nie zobaczysz. Nic też dziwnego, bo przemawiał od proletaryatu. — Gadali różni, dochodząc mniej więcej do tych samych wniosków. I już myślałem przez godzinę, że doszliśmy do tego skojarzenia stronnictw, o którem w lecie dużo się mówiło, nad czem i ja, jak wiesz, pracowałem i nie przestaję pracować. Ale gdzie tam! Najprzód na piętnastu oratorów przynajmniej dziesięciu czyniło ostre przytyki naszym ludziom, jakby to należało do wszystkich socyalistycznych programów. Co u licha? — myślę sobie — gadajmy o przyszłości, a nie kłóćmy się. Co innego reforma Stowarzyszenia, o której myślałem; co innego, żeśmy chybili tu i ówdzie. Ale nie jesteśmy przecie obcy, ani w porozumieniu z biurokracyą! Wolno nam mieć swoją barwę, swoją taktykę, nawet swoje błędy. Tak jest — swoje błędy. Tembardziej, że jest nas więcej, niż kogokolwiek, nawet więcej niż Żydów. Mieszkamy na tej ziemi od wieków i jeżeli kto, to my tu jesteśmy gospodarzami.
Złość mnie ogarnia nawet, gdy wspominam to co tu wyczytasz. Wszedł jakiś mówca na katedrę, dobry mówca, trochę tylko zachrypły, bo jak sam wyznał, od rana do nocy przemawia na ulicy, a to jesień późna, zimno i wilgoć. Prawi tedy niby spokojnie, żartobliwie, jakby się chciał pokumać z całą salą. Dobrze — myślę sobie. Potem, niby z wielkiej komitywy, wjechał nam także na karki. Draźnił mnie już niepomału, alem się trzymał. A ten dalej: »Zasłaniają ludowi oczy jakimiś sztandarami, bawią go śpiewką narodową«... Pasya mnie ogarnęła. Jak nie huknę: Milczeć! Zachłysnął się. A kilku naszych wrzaśnie z pobliża: »Precz z nim! nie tykać naszych świętości!« I po szedł huk po sali, aż ów, jak Filip z Konopi, musiał dać nurka w konopie i przerwać mowę. — Biedy by nie było w tem, ale znalazła się gdzieindziej. Kiedy my tu chórem ujęli się za naszym sztandarem, patrzę, aż z galeryi miga czerwona płachta i poszło gwizdanie przez salę, wycie i deszcz drukowanych kartek. Żydowstwo to tak przeciwko nam ujadało. Co krzyczeli? co precz chcieli wymieść? — może nie dobrze dosłyszałem. I nie powiem Ci nawet, jak mi się zdawało. Gdy to usłyszymy wyraźnie, biada synom Izraela na ziemi naszej!
Korciło mnie także, że nikt należycie nie od powiedział z naszej strony. Bąknął tam jeden z drugim, z sensem, ale słabo. Dlaczegóż nie wystąpił Gwiazdowski, którego każdyby uszanował? Albo i Hyc? Głos ma przynajmniej jak tubę.
Ale nie sądź, droga Teklo, z tego jednego wypadku, o usposobieniu ogólnem miasta. Napchało się wyjątkowo do sali dużo tałałajstwa. Inaczej my się tu porozumiemy między starszyzną, nawet z przeciwnych obozów. Bo i w obozach innych, jak Ci to już mówiłem, jest dużo ludzi znacznych, a nawet coraz to nowi powstają, a dawni rosną. Że znam miłą ojczyznę nie od wczoraj, myślałem, że potrafię wyliczyć wszystkich naszych matadorów. Gdzie tam! Ten, którego miałem wczoraj za hetkę pętelkę, stoi dzisiaj na mównicy, porywa tłumy, ujarzmia istniejące władze, pisze już prawa. Do ministrów przemawia kto tylko żyw, nietylko w zbiorowych memoryałach i protestach, ale tak, w pojedynkę. Jednak ani mnie, ani chyba nikomu nie chodzi o władzę i odznaczenie osobiste. Czasy są demokratyczne, czasy działają same. Tylko że w nich ludzie ogromnieją, a nawet lichota się uszlachetnia. Imaginuj sobie naprzykład, Tekluniu, że redaktor Kuryera Policyjnego stara się, aby mu władze zawiesiły jego pismo, choćby na parę dni. I on także chce być patryotą!
Jednem słowem, dzieją się tu rzeczy dlatego tylko zrozumiałe, że żyjemy jak we śnie. Zdaje ci się naprzykład przez sen, że to pies szczeka, aż patrzysz — nie pies, ale szlachetna jakaś osoba. To znowu jesteś w opresyi i w ciężkiej zmorze, aż nagle — niebo pogodne, ptaszki śpiewają, oddychasz pełną piersią i lecisz jakby na skrzydłach. Tak my tu żyjemy.
Co się tyczy ostatecznego pognębienia wrogich żywiołów, biurokracyi i anarchii, rzecz jest prawie na ukończeniu. Jednej pozbędziemy się niebawem przez wprowadzenie ogłoszonych reform, druga zaniknie, gdy przyciągniemy do siebie partye skrajne. Jesteśmy dziećmi jednej ziemi, ufam więc, że łatwo się pogodzimy. Ja już naprzykład zbliżyłem się do Demla, może się z nim i ostatecznie porozumiem.
Poznałem też wielu innych ludzi. Jest tu np. jeden mecenas Sartor. Pełno go wszędzie, gada aż miło, to raz godzi się z nami, to znów z socyalistami. Oczywiście demokrata — inni ludzie teraz nie istnieją — ale odmienny. Nie zrozumiej, że ani pies, ni wydra, bo to jednak siła. Los nas połączył, mnie i jego, w jednym doniosłym pomyśle. Pan Sartor zakłada wielki dziennik pod nazwą »Platforma«, który będzie godził interesy partyi skrajnych z naszymi. Ja ciągle myślałem o takiej gazecie, no — i uprzedza mnie kto inny! Tak to bywa w czasach wielkiej pracy umysłowej całego pokolenia.
W »Platformie« chodzi przedewszystkiem o stworzenie platformy. Naucz się, Tekluniu, tego wyrazu, bo to jest jeden z głównych wynalazków ostatnich czasów. Platforma jest to niby grunt, na którym zbiegają się interesy pozornie rozbieżne. O dziennikarstwie piszę trochę nowym stylem, ale Ty mnie zrozumiesz, bo masz głowę nie od parady. Więc skojarzenie stronnictw, nasycenie interesów narodowych może się odbyć tylko na platformie.
Jedyną słabą stroną pana Sartora jest opłakany stan jego interesów finansowych. Podobno jego kłopoty przeszkadzają mu rozwinąć owocną działalność dla kraju i kraj czeka niecierpliwie na moment, kiedy się te kłopoty ułożą. Otóż w powstającym dzienniku znaleźć ma pan Sartor ten sposób pogodzenia swoich interesów osobistych z krajowymi. To jest także platforma.
Ponieważ projekt wielkiego dziennika z platformą jest i moim projektem — tyle tylko, żem wyrazu »platforma« nie wymyślił — musiał się ten mój zamiar rozgłosić, bo zaproszony jestem na rozmowę najpoufniejszą w przedmiocie »Platformy« jutro do pana Sartora. O tem nic nikomu nie wspominaj, bo to jest sprawa polityczna tajna. Gdyby się rozgłosiła, mogliby ją zazdrośni popsuć. Tak mnie o tem powiadomił pan Kolejko, ekonomista, także człowiek nowy i obiecujący. Co krok na takich natrafiam!
Nie skończyłbym, gdybym chciał Ci zdać całkowitą sprawę z czasów i ludzi. Rozpisałem się i tak za cały tydzień, bo przecie codzień listów takim kosztem i przebojem wysyłać niepodobna. Mam w Bogu nadzieję, że was tam ustrzeże od złych wypadków. Zawsze jednak pilnuj, aby podwojono straż nocną, jak już wydałem rozporządzenie, a w dzień do dworu nie puszczaj nieznajomych, choćby mieli dokumenta na składki od najsławniejszych komitetów. Rozgłoś, co zresztą prawda, że wywiozłem z domu wszystkie pieniądze dla operacyi centralnych. O mnie się też nie frasuj, Tekluniu, gdyż o ile ducha mam niepohamowanego, o tyle też pragnę się zachować dla pożytku ojczyzny, a i dla twojej i Janka potrzeby. Skoro tylko ruszą koleje, pośpieszę uścisnąć was, dla których miejsce rezerwuję zawsze osobliwe nawet w przepełnionem sprawą publiczną sercu.

Wasz do grobowej deski
Apolinary.

DZIEŃ TRZECI.

Była niezwykła pogoda jesienna. Ciepło szło nie od słońca, świecącego blado przez alabastrowe chmury, ale biło od ziemi, od ulic pełnych ludu, od serc wiosennie rozgrzanych.
Pan Apolinary, zaproszony na śniadanie przez pana Sartora, kończył właśnie tę ucztę w towarzystwie gospodarza, w mieszkaniu jego przy Nowym Świecie niedaleko placu Św. Aleksandra. Trzecią osobą przy stole był pan Kolejko, znany ekonomista i człowiek ogromnego polotu. Śniadanie było tylko dodatkiem, bardzo pożądanym w głodnych czasach strajkowych, do narady trzech mężów nad założeniem pisma »Platforma« i związaną z tym dziennikiem szeroką akcyą dziennikarsko-ekonomiczno-polityczną. »Platforma« bowiem miała wychodzić dwa razy na dzień, posiadać jako filie: tygodnik ilustrowany dla robotników miejskich i gazetę dla ludu wiejskiego. Komitet redakcyjny chciał nadto urządzać co tydzień zebrania swobodne, z udziałem pań, literatów, artystów, przemysłowców, nawet wybitnych członków stanu robotniczego i włościańskiego. Na zebraniach takich poruszanoby lekko najcięższe kwestye, różne sfery poznawałyby się wzajemnie, tryskałyby pomysły, rodziłoby się światło. Mogłyby się odbywać w mieszkaniu pana Sartora. »Platforma«, dorastając tym sposobem do znaczenia ogniska pracy społecznej, potrzebowała też nowej instytucyi finansowej, służącej głównie jej celom. Stąd projekt domu komisowo-wkładowo okolicznościowego, utworzony przez pana Kolejkę, który oprócz kierownictwa banku brał na swe barki dział ekonomiczny w redakcyi »Platformy« i oświadczał się z gotowością urozmaicania zebrań redakcyjnych odczytami na byle jaki zadany temat, począwszy od podwójnej buchalteryi aż do naszych aspiracyi politycznych. Był bowiem, przy swem uzdolnieniu ekonomicznem, zarazem człowiekiem ogromnego polotu.
Oczywiście te wszystkie połączone plany wymagały milionów.
Właśnie biesiadnicy dogadali się do takiego wniosku. Pan Apolinary zpochmurniał i uczuł się m ałym wobec obu swych towarzyszów. Jakiż on mógł dać ekwiwalent w tej spółce równy udziałom tamtych? W dzienniku — taki pan Sartor! W banku — taki pan Kolejko! On, działacz jeszcze nie skrystalizowany, choć już zasłużony, mógł najwyżej dać od czasu do czasu dobrą radę, — no i pieniądze. Ale ile? Skromne 30.000 rubli, cały jego kapitał ruchomy, byłyby zaledwie kroplą w morzu tych potrzeb krajowych. A przecie całości dać nie może, bo gdyby wszystko dyabli wzięli...
— Przejdziemy do salonu na kawę — rzekł pan Sartor, prostując swą postać ruchem atlety o stalowych mięśniach, chociaż był niewielkiego wzrostu i chuderlawy.
Duch taki mieszkał w tym mężu, że przerastał granice wątłego ciała.
Pan Kolejko rozwiązał płynnie serwetę z pod brody, jak bylejaką kwestyę, i okrągłym ruchem podał dziękczynną dłoń gospodarzowi.
— Mecenasie, za nasycenie potrzeb krajowych.
Oczy miał nader miłe, a głos pieszczotliwy, miodem i dowcipem płynący.
Pan Sartor chował swój dowcip na okazye donioślejsze. Uśmiechnął się z energią, która go nigdy nie opuszczała, nic nie odrzekł, tylko stalowym uściskiem zdruzgotał miękką rękę ekonomisty.
Najmniej okazale powstał pan Budzisz; krzesło bowiem z poręczami, w stylu nowożytnym, objęło go tak szczelnie, że nie chciało go opuścić. Chociaż nasz bohater wyzwolił się dość szybko z tego objęcia, baczny gospodarz zauważył wypadek, i rzekł niedbale, wskazując na meble jadalni:
— To ten styl. Ale ja z zasady popieram nowe modele.
W salonie powrócono niezwłocznie do rozmowy o »Platformie« i jej rozgałęzieniach. Ludzie czynu używać zwykli, w dzisiejszych gorączkowych czasach, tyle tylko czasu na jedzenie, ile matematycznie potrzeba na przełknięcie.
Pan Sartor zauważył cień zniechęcenia na twarzy pana Budzisza i odgadł, że kosztowność przedsięwzięcia go zaniepokoiła. Ale nie był to jedyny powód niepokoju w duszy naszego bohatera, który był dzisiaj mniej pogodny i nie swój.
Sartor, wychyliwszy nerwowo kieliszek koniaku, mlasnął stanowczo językiem i rzekł:
— Mamy liczne oferty ludzi pragnących przyłączyć się do naszego działania. Cisną się różni, ofiarując swój udział w pracy i pieniądzach. Ale my chcemy stworzyć blok jednomyślny i sprężysty, możemy więc przyjmować tylko ludzi należycie przygotowanych do akcyi.
— Pożądane byłoby dla nas przedewszystkiem moralne poparcie pana radcy — dodał Kolejko. — Udział jego pieniężny mógłby się ograniczyć do niewielkiej sumy, np. dwudziestu pięciu tysięcy...
Pan Apolinary przyzwyczaił się już do tego, że go uprzejmy ekonomista uporczywie nazywał »radcą« bez wszelakiej zasady. Ale suma wymagana przekraczała znacznie rozmiar jego ofiarności i zapału.
— Takim udziałem trudnoby mi służyć obecnie — bąknął nieśmiało.
— Podpis nam wystarczy, panie radco.
— Za podpis płaci się w terminie.
— Albo należność prolonguje się. Przedsiębiorstwo zresztą jest tak solidne, że ryzyka niema. A pomimo niezachwianej podstawy finansowej, cały plan mecenasa — z moim skromnym udziałem — zakreślony jest nie w celach spekulacyjnych, lecz przeważnie ideowych. W tym zakresie pan radca mógłby nam ogrom nie pomódz. Znana jest szeroko owocna działalność pańska, stawiająca zawsze ponad interesy osobiste i stronnicze wyrozumowane dobro ogółu. Biegłość zaś i takt, z których pomocą potrafił pan radca uratować swą indywidualność polityczną od tyranii swego stronnictwa — są doprawdy podziwu godne.
Pan Budzisz blado się uśmiechnął.
— Dzisiaj pańscy przyjaciele zajęci są urządzeniem wielkiej zabawy ludowej — wtrącił sarkastycznie pan Sartor.
— A prawda — zadziwił się Kolejko — nie bierze pan udziału w pochodzie?
— Co tam pochody, dobrodzieje moi! Praca — to grunt.
Mecenas i ekonomista spojrzeli z uznaniem na Budzisza, ale nie natrafili na oblicze jaśniejące niezłomnem przekonaniem. Przeciwnie, pan Apolinary wypowiedział się kwaśno, z odcieniem nawet bolesnej rezygnacyi. Od dwóch dni wiedział o gotującym się olbrzymim pochodzie i uznawał nawet jego potrzebę dla przeciwdziałania agitacyi stronnictw skrajnych. Ale nie został powołany do grona organizatorów. On, delegat powiatowy Stowarzyszenia, wskazany niegdyś przez opinię i wybory, który dla tegoż Stowarzyszenia trudu i zdrowia nie żałował, wybitny działacz ze sfer ziemiańskich, został raz jeszcze pominięty. Sam napraszać się nie chciał — czekał. Przekonał się jednak, że nikomu nie przyszła na myśl pomoc jego ramienia, silnego jeszcze, i głowy, chociażby tylko użytecznej. Obeszli się bez niego koledzy, nie chcąc się dzielić żniwem laurów. Takie ich postępowanie pobudziło pana Apolinarego do filozoficznej abstynencyi.
— Byłem przy zbieraniu się pochodu na Starem Mieście — opowiadał Kolejko — porządek wzorowy.
— Czy tylko w tym porządku skończą? — powątpiewał Sartor.
— Zobaczymy. Tędy przecie iść będą. Pan ma, zdaje się, balkon na ulicę, mecenasie?
— Mam.
Budzisz powstał żwawo i spojrzał przez zamknięte okno. Na ulicy było uroczyście: z balkonów i z wielu okien, otwartych na ulicę zwieszały się dywany, chorągwie narodowe... Ścisnęło pana Apolinarego za serce. Zapytał:
— A pan mecenas nie przystroił swego balkonu?
— Ja nie manifestuję nigdy. Ja robię politykę, a nie bawię się polityką.
— Pan mecenas jest zimny — zauważył Kolejko.
— Tak, ja jestem zimny.
I obciągnąwszy na sobie ubranie ruchem nieubłaganym, pan Sartor nawiązał przerwaną rozmowę o doniosłości »Platformy« politycznej, społecznej i ekonomicznej, o nasyceniu potrzeb krajowych.
Ale pan Apolinary dusił się już widocznie w tej atmosferze interesów realnych i błędnym wzrokiem wodził po ścianach, szukając może ukojenia w sztuce, gdyż pokój, w przeciwieństwie do rozmowy, był fantastyczny, pełen obrazów, rzeźb i akwafort zawiłych, kontorsyjnych, krzyczących o wyzwolenie Ducha. Mecenas cały był nowy, popierał też nową sztukę. Pan Apolinary zaś, roztargniony ostatecznie, widział tylko przed sobą pstrokatą zmorę, nie dającą bynajmniej ukojenia:
Po chwili odezwał się:
— Otwórzmy okno. Powietrze jest łagodne.
— Jeżeli pan chce koniecznie —
Uprzejmy gospodarz przystąpił do drzwi oszklonych, prowadzących na balkon i otworzył je ruchem szturmowym, aż szyby zadzwoniły. Poczem, ukazując drogę gościom ruchem ręki oratorskim, rzekł:
— Proszę.
Środek ulicy był pusty, odcięty od tłumnie zajętych chodników przez sznury młodzieży ruchome, ciągnące się elastycznym łańcuchem rąk sfornie, bez przeszkód, ani zgiełku, jakby z mocy solennej, zawartej na ten dzień, umowy. Kordony uporządkowały już ulicę aż do placu św. Aleksandra, a pochód był jeszcze daleko, może przy rogu Chmielnej, podobny czarnej fali przychodzącej z barwnymi nad nią żagielkami. Fala była snać gorąca, bo bił od niej daleko naprzód powiew ciepły; i huczna, bo rozsypywała przed sobą echo napełniające powietrze; i zaczarowana harmonijną zgodą, bo wszystkie piersi porywała do jednego hymnu.
Pan Apolinary poczuł wzruszenie prawie bolesne. Dusza rwała mu się na ulicę, a konsekwencya zatrzymywała go w mieszkaniu pana Sartora. Poszukał oczyma towarzyszów. Na balkonie obok niego stał tylko Kolejko, niemy i poważny. Sartor zatrzymał się na progu pokoju, trochę w cieniu, z założonemi rękoma, i spoglądał zimno, z ukosa, na zbliżający się pochód.
A hymn już brzmiał jak organy kościelne. Powitalne okrzyki z okien zbliżały się szumem tryumfalnym, męzkim, ale bez wrzawy niesfornej, bez klaskania w ręce. — I w szerokim pasie światła alei Jerozolimskiej zaświeciły naczelne orły sztandarowe.
— Niech żyje Polska! — zagrzmiał pełną piersią Budzisz, trzęsąc wzniesioną prawicą.
Tysiąc głosów z pobliża, z okien, z ulicy, powtórzyło okrzyk, jakby zebrany tu wierny pułk łączył się w tej chwili z nadciągającą główną siłą narodową.
Odtąd Budzisz zapomniał zupełnie o swem stanowisku osobistem; zapomniał nawet, gdzie się znajduje. Wisiał nad pochodem, przechylony do niego, to znów prostował postać, rzucał dumne hasła, jakby od ziemi ku niebu, witał rodaków, żył ich zapałem, kierował ich zapałem, liczył to morze nieprzejrzane głów odkrytych, upojonych, bratnich.
— Patrzcie, patrzcie, ilu nas jest! — wołał niewiadomo do kogo, przed siebie, w rozdzwonione tryumfem powietrze.
Szli dostojnicy i gmin, mężczyźni i kobiety starzy i młodzi. Szli ławą, a jednak hufcami, z krucyatowym zachwytem, a jednak w szyku najporządniejszym. Sunęli szybko, ale jedno wzniesienie ręki przełożonego nad hufcem obywatela miarkowało tempo marszu i odstępy między oddziałami. Na piersiach stróżów porządku jaśniały małe znaczki narodowe, a były tych dwubarwnych gwiazdek takie miryady, że nikt się nie odznaczał w masie wyjątkowem dostojeństwem. Je dna zgodna wola prowadziła zastępy.
— Cuda! cuda!
Nie było czasu na wypatrywanie znajomych. Chorągwiane herby i napisy ciągnęły oczy i mgłą je zasłaniały. Trzeba było odrzucać podawane hasła, śpiewać, radować się. Jednak coraz to jakaś twarz przypominała Budziszowi nazwisko. Tu, obok księży w komżach, stąpał poważny Gwiazdowski, jak lew znużony, siwy. Przy nim — co za niespodziewane towarzystwo! otyły hrabia Szafraniec! A niedaleko znów Demel, ten sam, rewolucyjny mówca uliczny! A więc wszyscy? wszyscy się połączyli? Niema już stronnictw, walki między braćmi, jest tylko jeden wielki cel wspólnie umiłowany?
Zdaje się, że wszyscy...?? Pan Apolinary poznawał ludzi z miasta i ze wsi, z klubów i warsztatów, z najbardziej wrogich pomiędzy sobą redakcyi pism, mędrców i prostaczków, bogatych i nędzarzy... Nie zauważył tylko Żydów.
Tu, przy drzewcu wielkiego sztandaru wzniesiona śmiała głowa... Stanisław Hyc? A jakże! A tuż i Kotulski i Kostka i komitetowy jeden, drugi, trzeci... Kupą idą.
— Niech żyje solidarność! — zawołano z uiicy.
— A niech żyje! — odhuknął pan Apolinary. — Niechże was uścisnę!
Rzucił się z takim impetem ku drzwiom z balkonu do mieszkania, że omal nie przewrócił stojącego tam Sartora.
— Dokąd pan? — zapytał kwaśno mecenas, cofając się.
— Do nich! Idźmy wszyscy.
— Dziękuję za łaskę. Stąd przecie widać, jak z loży.
— Żegnam pana.
Po chwili już Budzisz był na ulicy. Zanim wmieszał się w szeregi pochodu, spojrzał na balkon, dopiero co opuszczony, wyróżniający się oziębłością od innych, strojnych w kobierce. Nie było już tam Kolejki. W oknie, cofnięty w cień, stał tylko pan Sartor, z założonemi rękoma, w postawie portretowej i sam jeden ozdabiał ramę okienną.
Pan Apolinary trafił na oddział pochodu wyróżniający się z całości niskim wzrostem szeregowców. To dzieci szły pod chorągwią z napisem »Szkoła polska«. Chłopaki rezolutne trzymały się ściśle ordynku, a odpowiadały na okrzyki wiwatowe sumiennie z młodych gardzieli, marszcząc z przekonaniem dziecinne twarze.
— Janek by tu między nimi! — pomyślał Budzisz i uścisnął serdecznie pierwszego z brzegu chłopca.
Cofnął się na chodnik i próbował postępować śpieszniej, niż tłum, aby zbliżyć się do czoła pochodu. Zaledwie jednak doszedł do placu Ś-go Aleksandra, zmiarkował, że pochód ucisza się i staje. Kilka sygnałów niegłośnych rozkazało ten manewr, wykonany punktualnie. Musiał i Budzisz posłuchać. Udało mu się tylko wejść na kilka schodów przy rogu ulicy Książęcej, skąd mógł objąć wzrokiem szerszą widownię.
Od Trzech Krzyżów płynęły dźwięki mowy czyjejś do ludu, ale słów pan Apolinary nie mógł dosłyszeć A przed pochodem podniosły się dwa niewidziane dotąd sztandary.
Wypłowiały na nich amarant i ciemniejsze hafty zdobiły je w powagę osobliwą. Rozwijały się piękniej w powietrzu, jakby doświadczeńsze, pamiętne lotów dawnych. Młode sztandary pochodu skłoniły się przed nimi, cześć im oddając i naczelne odstępując miejsce.
Okrzyk uderzył gromem i rozsypał się powtórnym grzmotem i szemrał długo jeszcze ulewą łkań.
Krzycząc i płacząc przedzierał się Budzisz naprzód, by dotrzeć do czoła pochodu. Zapał jego i postać torowały mu drogę.
— Jeden z naczelnych — mówiono o nim. — Spóźnił się i dobiega.
I dotarł wreszcie pan Apolinary do grupy »swoich ludzi«, a napotkawszy Feliksa Kotulskiego, współzawodnika w akcyi politycznej z ubiegłych miesięcy, padł mu w objęcia:
— Panie Feliksie! W dniu tak uroczystym...
Przyjęto go serdecznie i bez wahania. Ktoś mu nawet zaproponował:
— Może zastąpicie Hyca w niesieniu sztandaru? Potem Was znowu zluzujemy.
— Ach, dobrodzieju kochany! Budzisz ujął mocno drzewiec w garście, podniósł oczy ku górze miłośnie, a gdy postąpił kilka kroków, uczuł się urodzonym chorążym tego znaku. Szedł miarowo, w upojeniu, służąc całem sercem i siłą.
On to był, który trzymał sztandar pod balkonem w alei Ujazdowskiej podczas przemowy Henryka Sienkiewicza. On to pochylił do ukłonu chorągiew przechodząc w pobliżu świątyni Opatrzności. On ją niósł jeszcze na Marszałkowskiej i dopraszał się, aby mu jej nie odbierano pod pozorem zwolnienia od ciężaru. Niósłby ją tak całe życie...
Pochód płynął przez miasto coraz wspanialej, rozrzuciwszy sztandary wzdłuż rzeki swej nieprzejrzanej. Hufce nie drgnęły w szyku, ani w odstępach. Tylko głos pieśni spotężniał, liczniej rozbrzmiewały okrzyki — serca ośmieliły się i urosły aż do chóru niezamąconego żadnym fałszem. Jakby Warszawa musztrowała się przez pokolenia na ten dzień jedyny zgody, zaczerpniętej z czystej krynicy wspólnego umiłowania.
O zmierzchu pan Apolinary powrócił do domu i ręką drżącą od wzruszeń i wysiłku tak zaczął list do żony:
— Ach! moja Tekluniu...[2]


DZIEŃ CZWARTY.

— Cóż nareszcie u licha z tą »burżuazyą« i »burżujami«!
Pan Apolinary, po przeczytaniu dziesięciu nowych pism tragi-humorystycznych, popadł niemal w rozpacz. Od dłuższego już bowiem czasu starał się usilnie odmłodzić swą staroświecką duszę i dostroić ją do wielkich wymagań chwili historycznej, pracował nad sobą i dla kraju, poświęcał co mógł dla ogółu ze swych zasobów umysłowych i materyalnych, a w wyniku okazywało się, że niczego nie dopiął, stał na miejscu jak kamień pośród rwącego potoku. Ruszy się czasem, od wróci swą omszałą powierzchnię, ale z falą nie płynie; patrzy tylko z zazdrością na rozhukane, mijające go bałwany, które prąd unosi. Jak przed wybuchem rewolucyi, tak i teraz, był burżujem i pozostał burżujem.
Dzień był ściśle strajkowy, słotny i ponury; o przeniesieniu się dokądkolwiek końmi, o rozrywce, o bezpiecznym powrocie w nocy do domu — ani marzyć. Że zaś wypadkowo nie miał też dzisiaj ani wiecu, ani sesyi, pan Apolinary postanowił wieczór przesiedzieć w hotelu i poświęcić zbawiennemu rozmyślaniu nad sytuacyą ogólną i nad udoskonaleniem własnych swoich pojęć.
Zasiadł w swym pokoju, który wyglądał już jak skład makulatury. Stosy zadrukowanej bibuły z mebli rozlewały się na posadzką, napełniały wszystkie kąty. Budzisz namyślał się przez chwilą, co wziąć do ręki: czy nowe pisma jeszcze nie czytane, czy co z ksiąg teoretycznych, czy wreszcie encyklopedyą?
— Nie. Czytać już dzisiaj nie będę.
I zasiadłszy przy stole, ujął głową w obie dłonie, a wzrok utkwił w oknie.
Źle. Na ulicy coś się znowu dzieje. Zgiełk, wrzawa, oczy biegną mimowoli za falą wypadków, która tymczasem przewala się ciżbą chałatów manifestujących swe niezadowolenie z ustroju społecznego kraju i świata.
Pan Apolinary odwrócił się od okna, przestawił krzesło i spoglądał teraz na ścianę, gdzie wisiała jakaś malowana scenka z owych czasów ohydnych, gdy wypasiona krwią ludu szlachta prowadziła lud na rzeź i na rozbój, zasłaniając mu oczy chorągwianymi znakami, aby nie ujrzał ten lew bojowy szalbierczego wyzysku sił swoich przez klasy uprzywilejowane...
— W imię Ojca i Syna!
Coś zaszeleściło w kącie jednym, drugim... Jakby wyrazy wypełzały z drukowanej bibuły ku obrazowi na ścianie, sycząc...
Pan Budzisz zapalił wszystkie świece, jakie się znalazły, usiadł znowu i głowę ujął mocniej w dłonie, niby z niej olej chcąc wycisnąć.
— Zastanówmy się.
Przypuśćmy, że się szlachta przeżyła. Ponieważ jednak miała swe zasługi, bo bez niej nie bylibyśmy dzisiaj ani narodem, ani moralną znaczną jeszcze potęgą, więc cóż z nią zrobić? Wyrżnąć jej niepodobna, ani zmienić jej nazwisk...
Ale dobrze: niema szlachty. Są tylko ludzie mniej więcej niezależni, usposobieni do pracy społecznej, inteligencya przejęta szczerym demokratyzmem.
— Ja naprzykład należę do inteligencyi — myślał Budzisz — tak samo, jak Gwiazdowski, mąż nauki, i Wilhelm Sartor, mecenas, i doktór Ambaras od chorób wewnętrznych, i Maurycy Rosenduft... Niech i ten będzie. Demokratyzuję się, ile tylko sił i cierpliwości starczy, dobrodzieju mój. Czy kto jest herbowny, czy nowszej prozapii, czy wcale bez prozapii, ale zasługą własną...
Znowu zasyczały papiery w kącie, a Budzisz wyraźnie zrozumiał:
— Burżuje!
— Tak... to dzisiaj na nic, to wszystko burżuje. Dzisiaj innych trzeba ludzi... ale jakich?
— Zastanówmy się.
Nierówny podział bogactw doprowadził do rozpasania kapitalizmu i do wyzysku siły roboczej. Uświadomiony proletaryat podniósł głowę, dopomina się o swe prawa, chce być syty i mieć swój udział w rządzie. Ciężką pięścią wali w stary system rządowy...
— No, i ja walę. Walmy razem! W takim ustroju państwowym ani ja się ruszyć nie mogę, ani wypraw swych nie zdobędziecie. Ale, bracia kochani, towarzysze i towarzyszki, rząd przecie czyni ustępstwa... Zamało dla was? Dobrze. Dalej go jeszcze? Bo i dla mnie zamało. Trzeba mi przetłómaczyć na język polski te wszystkie swobody i reformy — inaczej nie rozumiem, jak ja z nich będę korzystał.
Jest więc rewolucya — potężna rewolucya za pomocą strajków i nacisku ekonomicznego. I wszyscy ludzie przyszłości muszą się z nią łączyć, aby osiągnąć przewrót i ulepszenie systemu państwowego. Ma być zatem szeroka konstytucya w calem państwie, szeroka autonomia w Królestwie, a dla dogodzenia żądaniom proletaryatu powszechne, tajne, bezpośrednie głosowanie...
— Tylko, dobrodzieje moi, byle nie tyrania z dołu, byle nie rząd tłumu! Gdzież my będziemy, szlachta?... nie... inteligencya?... jeszcze nie... A więc ludzie czysto ubrani, ze środkami utrzymania i umiejący czytać?
— Burżuje!
Stało najwyraźniej i zgodnie we wszystkich nowych pismach, że żadne inne stany, ani klasy nie są godne zachowania, tylko Lud. Lud roboczy miejski i lud wiejski. I to jeszcze... zamożniejsi rzemieślnicy po miastach, grubsi gospodarze po wsiach są mocno zarażeni ideą burżuazyjną. Pozostaje więc tylko najjaśniejszy Proletaryat i do niego przyszłość należy.
— A nie! dziękuję za łaskę. Nie mam najmniejszego powołania do proletaryatu. Wolę już być burżujem.
I zaczął pan Apolinary ze szczerą skruchą, z gorącą troskliwością o dobro publiczne, wyszukiwać sposoby pogodzenia interesów burżuazyi, w której ramach znalazł się znienacka, z interesami nagle uświadomionego proletaryatu.
— Pozwólcie mi choć trochę miejsca w nowym ustroju, towarzysze i towarzyszki. Jestem wam bratem, krwią się waszą nie pasłem, Mam warsztaty otwarte dla wielu rąk, i sam pracuję, nie ręką, to głową. Kilkaset ludzi żyje z produktów wsi mojej, mieszka na mojej ziemi...
— Twojej ziemi?! — posłyszał pożądliwy głos oponentów — ziemia jest niczyja, ziemia należy do wszystkich.
— A fabryka też? a kapitały także? Więc niema już własności osobistej?? Po tej drodze, dobrodzieje moi, zajdziemy daleko. Pola zalegną odłogiem, fabryki staną, a kapitały ukryją się tak, że ich dyabeł nie odszuka, bo Żyd je schowa. I głodno będzie na świecie. Proletaryatu namnoży się co niemiara. Ja sam wstąpię wtedy do proletaryatu i będę się dopominał o swoją porcyę, tylko od kogo? — Na nic ta robota. Poświęćmy każdy, co kto tylko może dla dobra ogółu, sprowadźmy ulepszenie machiny rządowej, weźmy ją w swoje ręce, — to co innego. Ale teraz i potem idźmy razem do wspólnego celu, nie zaś je dni przeciwko drugim.
Po takim ciężkim namyśle pan Apolinary postanowił solennie zdemokratyzować się do ostatnich krańców, zredukować ad minimum swe instynkty burżuazyjne i zbliżyć się do partyi skrajnych w celu porozumienia i wspólnego działania. Gotów był poświęcić swe dziedziczne przywileje, swą inteligencyę, pracę, zdrowie... nawet trochę pieniędzy. Gotów był zstąpić do suteren, do cuchnących warsztatów, objeżdżać kraj konno, jak Piotr Pustelnik; przemawiać na tłumnych wiecach, na ulicy, narażać życie. Poszedłby natychmiast, gdyby tylko wiedział dokąd.
Dość było wyciągnąć rękę, aby natrafić na jakieś zadanie mniej więcej tytaniczne. Wszystko w kraju było do urządzenia, do zreorganizowania, do stworzenia. Ten i ów chwytał w ręce »palącą kwestyę«, obnosił ją tu i ówdzie i, sparzywszy się, porzucał.
Pan Apolinary czynił retrospektywny przegląd swej akcyi i przekonał się, że i on już rozpoczął nie jedną robotę. Zmierzało to wszystko do ogólnego dobra, tylko jeszcze do celów swych nie doszło. Zajrzał do specyalnego mebla, gdzie sekretarz jego ułożył akta spraw rozlicznych, które wyglądały razem jak archiwum jakiejś instytucyi krajowej.
— Ach! Stowarzyszenie pracy kulturalnej! — ucieszył się pan Apolinary do jednej zapylonej okładki. — Ile to człowiek natrząsł sobie kości... Ale co robi Stowarzyszenie? Powinnoby istnieć, skoro niedawno ogarniało kraj cały? Tylko że nie daje żadnego znaku życia... Te papiery do spraw zakończonych.
Zasunął je w kąt, a wziął inne:
— Reforma Stowarzyszenia...? Hm, reforma... Jeżeli Stowarzyszenie zanikło, to jakże je zreformować? — Ad acta.
Trzecia okładka:
— Akcya wyborcza. — To na wierzch. Z tem będzie jeszcze robota.
Czwarta okładka:
— Materyały do założenia dziennika. Nr. 1. Uwagi ogólne.
Była to szczupła plika z paru arkuszy rękopisu, ale miała ciąg dalszy w kilku zwojach wycinków z druków. Zamiar ten zapalał pana Apolinarego miesiące całe, lecz od kilku dni mu zpowszedniał, po rozmowie z Sartorem. Ten już zakłada dziennik niezależny, dążący do skojarzenia stronnictw. Więc cóż? Połączyć się z nim? — Połączyć się — to jest: płacić. On ma wszystko gotowe i ma własną platformę. Płacić i dostać się pod jego komendę? Nie dla mnie, dobrodzieju mój. Przytem pan Sartor jest zimny, nie posiada szczerego narodowego zapału. Duch jego jest nawet niewyraźny... Przystąpić do jego roboty, która może i przeciwko nam skierować się? Niepodobieństwo. Mogę ja się krzywić na to i owo u nas, mogę reformować. Ale odłączyć się od ludzi, pośród których sam Bóg mnie postawił? Nie. — Tu trzeba dowcipu, dobrodzieju mój, żeby i swoich nastraszyć i innym coś obiecywać.
Pan Apolinary nie od dzisiaj już wynalazł taką sobie taktykę, tem skuteczniejszą, że nikt go o nią nie posądzał.
— Tymczasem sprawa mojego dziennika — ad acta.
Gdy to wszystko zostało zamknięte, działacz posmutniał. Trzeba jednak coś robić dla ogółu. Bez tego niema nawet osobistego zadowolenia w wieku dojrzałym.
Tu pan Apolinary przypomniał sobie o jednej dziedzinie, bądź co bądź ogromnej, która nie miała dotąd osobnej teki w jego archiwum. Była to Oświata. Ta gotowaby i unormować stosunki stronnictw i zapełnić programy różnych stowarzyszeń i rozsiać po kraju pożyteczne pisma. Ta wszędzie i każdemu potrzebna.
Długo namyślał się, szukał w głowie i w sercu intuicyi obywatelskiej, aż wpadł na pomysł, który mu się wydał zbawiennym.
— Założy — szkołę wyższą umiejętności politycznych.
Istotnie. Umiejętności polityczne, chociaż rozkrzewiły się z żywiołową bujnością po ziemi naszej, nie mają pod sobą gruntu odpowiednio przygotowanego w zawodowem wykształceniu działaczy. Sam pan Apolinary czuł, że zaledwie teraz dojrzewa. Intuicya obywatelska — cenna to dźwignia, ale w wielu wypadkach nie wystarcza. Znajomość prawa i historyi — ekonomia polityczna — statystyka — znajomość języków wschodnich i zachodnich...
Tak snując z siebie logiczną przędzę wywodów, omotywał ją na kijku swego pomysłu, aż pomysł stał się pękatem wrzecionem, zadaniem godnem męża i prelekcyą godną uszu grona ludzi, które Budzisz postanowił zwołać dla narady nad tą palącą kwestyą.
Sprawa tak bardzo ogół obchodząca wymagała porozumienia wszystkich stronnictw. Więc i cel skojarzenia mógłby być w tym wypadku dopięty! Co to jest jednak wziąć się za wielką sprawę! — wszystkie inne w niej się mieszczą.
Kogo tedy zaprosić? Trzeba dobrać grono wybitnych, a rozmaicie zabarwionych ludzi, niby mozajkę z drogich kamieni w proporcyach i odcieniach stosownych do ułożenia obrazu »szkoły umiejętności politycznych«. Potrzeba także bez partyjnego cementu, zwanego niegdyś miłością ojczyzny, obecnie zaś pogodzeniem interesów partyjnych. Po co zresztą bawić się w porównania? Potrzeba ludzi.
Zaprosi się najprzód swoich, oczywiście. Bez ich udziału akcya byłaby poniekąd spiskiem; a zresztą z kim-że, miły Boże, iść ręka w rękę, jeżeli nie z nimi?
Na patrona obrad najodpowiedniejszy byłby, po dawnemu, Joachim Sternstein-Gwiazdowski. Ale złapać go tymi dniami — czy to możliwe? Zwołuje ciągle ogromne zebrania; jest przynajmniej podpisany na kartach zapraszających. Możeby raz obejść się bez niego, dla oryginalności? Żeby naprzykład bezpartyjnych przedstawiał pan Jan Rokszycki?
Ze stronnictw spokojnych znajdzie się łatwo kilku ruchliwszych hrabiów. Z postępowców oczywiście zaprosić należy panów Sartora i Kolejkę. Najtrudniej o autentyczny egzemplarz, choć jeden, Polaka socyalisty.
— Demel...? Za młody i agitator. Tu potrzeba jakiejś firmowej powagi.
Ale powagi, które znał Budzisz, trudniły się tylko tłómaczeniem dzieł socyalistycznych z języków obcych i pisaniem proklamacyi.
Do skutecznej narady międzypartyjnej pożądany był też mąż parlamentarny, któryby przemawiał ogólnie przyjętą gamą wyrazów, nie obrażającą przeciwników. O takim polskim socyaliście Budzisz zgoła już nie słyszał. Obrońcy praw proletaryatu w mowach i pismach używali wyłącznie metody bombardowania.
Po długim namyśle nad wyborem przedstawiciela partyi skrajnych, działacz nasz zdecydował się nareszcie poprosić pana Sartora o zarekomendowanie odpowiedniej osobistości. Pan Sartor musi przecie znać dokładnie stronnictwo, do którego ma ciągłe interesy.
Lekkie pukanie do drzwi zamkniętych przer wało pracę umysłową pana Apolinarego. Nie od powiedział zrazu i namyślał się, czy otworzyć. Wieczór późny, czasy niespokojne — może jacyś zbieracze na cele partyjne? Jednak, gdy zapukano powtórnie, miękko i dyskretnie, Budzisz pomyślał, że może niewiasta... i głosem na wszelki wypadek groźnym zapytał:
— Kto tam?
— Dobrzy znajomi: Heydenstein i Szafraniec.
Poznając głos i dynstyngowany akcent hrabiego Adama Szafrańca, pan Apolinary otworzył.
— A! moje uszanowanie. Bardzo proszę. Nie boicie się panowie tak późno po ulicy? Bardzo proszę.
— Do Bristolu tak niedaleko. Mamy zresztą karetę w podwórzu — odrzekł hrabia Heydenstein, zwiędłym uśmiechem odsłaniając żółte zęby wśród krótko strzyżonego siwego zarostu.
— To hrabia w Bristolu mieszka, nie u siebie?
— Przenieśliśmy się z Adamem do hotelu, bo w naszej dzielnicy trochę smutno.
Uśmiechnął się znowu, dobrotliwie i kwaśno, jak człowiek chory. Szafraniec zaś opuścił poważnie ciężar swej osoby na fotel ceratowy i milcząc ustalił w pozycyi profil swój, piękny jeszcze i młody, ocalony z otłuszczenia całej postaci.
Odwiedziny słynnego bogacza w towarzystwie mniej bogatego, ale za to filarowego pod każdym względem hrabiego Heydensteina, nie mogły być bez kozery. Budzisz poczuł, jak ubiegłego lata na wsi, że kraj go powołuje do usług. Z innej tylko strony. Kraj nasz jest pełen wołań rozlicznych.
— Pan zapewne należy do organizatorów zebrania u Gwiazdowskiego, pojutrze? — zapytał Heydenstein.
Budzisz był na to zebranie zaproszony, ale o programie mgliste miał pojęcie, gdyż, jako wolnomyślny i niedawny jeszcze malkontent, ostrożnie tylko bywał o poufnych sprawach powiadomiany. Ale nie wypadało się do tego przyznawać, więc odpowiedział:
— Należę... Może panowie pozwolą herbaty? Mam i wiejską wędlinkę. Podczas gdy dzwonił na pokojowego i zajmował się urządzeniem przyjęcia, namyślał się pośpiesznie nad rolą do odegrania i, z nabytego już doświadczenia, uznał za najstosowniejszą postawę zamaskowanego augura.
— Cóż pan tedy sądzi o deputacyi? — zagadnął znowu Heydenstein.
— O deputacyi?... hm... trzeba jej dać instrukcyę.
— Właśnie — odezwał się magistralnie Szafraniec.
— A czy instrukcya jest już przez was zaprojektowana? — Tak i nie... Może hrabia skosztuje półgęska?
— Uprzejmie dziękuję. Bardzo smacznie wygląda, ale ja na noc boję się.
Szafraniec owszem nie odmówił półgęska.
Pan Apolinary wiedział, że trzeba jednak przyjąć gości czem innem, niż wędliną wiejską, nasycić ich polityczną ciekawość.
— Zdania są podzielone. Według mnie, cel deputacyi powinien być jasno wytknięty, ale trzeba jej pozostawić i pewną swobodę co do wyboru środków działania.
— Więc jednak jest pan za »mandat impératif«?
Pan Apolinary zachłysnął się i pomyślał:
— Do licha, wypada odpowiedzieć.
Ale się wyśliznął:
— To jest pojęcie względne. Trzeba najprzód ustalić platformę. W tym celu się zbieramy.
Heydenstein spojrzał z niedowierzaniem na Budzisza. Czyżby on był postępowcem? Czy zachowuje jakąś tajemnicę? Czy może nic nie wie? W każdym razie udało się panu Apolinaremu zaciekawić gościa.
Tu odezwał się Szafraniec bez ogródki:
— A ta deputacya będzie z wyborów?
— Naturalnie — odparł Budzisz, przypierany do muru.
— Uchwalimy najprzód, czy ma być...
— Ach tak! Więc nie rozstrzygnęliście jeszcze tej kwestyi?
— Zasadniczo jest rozstrzygnięta w komitecie. Ale trzeba, żeby zebranie ją uchwaliło.
Tu Heydenstein nie zrozumiał i przybrał postać słodko dopominającą się o wyjaśnienie.
Ale Budzisz w padł już na trop taktyki, która będzie zastosowana prawdopodobnie na zebraniu u Gwiazdowskiego. Znał dość dokładnie »swoich ludzi«, aby przewidzieć trafnie. I perorował, natchniony duchem proroczym:
— W pilnych potrzebach kraju stosować trzeba metodę prowadzącą prosto do celu. Deputacya postanowiona jest w zasadzie, może nawet naszkicowana co do osobistego składu, choć niezupełnie. Trzeba zebranie przekonać mówcy są przygotowani. A potem głosować będziemy, czy tak, czy nie. To jest skrócona metoda wyborcza, jedyna możliwa w naglących okolicznościach.
Odsapnął. Będzie tak — to dobrze. A jeżeli inaczej, to się powie, że w ostatniej chwili zmieniono decyzyę. Ale zapewne tak będzie.
— To pan zna może listę kandydatów do tej deputacyi? — zapytał Szafraniec.
Budzisz rozkrzyżował ręce:
— Darujcie panowie, ale...
— Oczywiście... sprawa komitetowa, wewnętrzna.
Pan Apolinary rad był z siebie. Tak stawia się kwestyę, aby zająć słuchacza a nic mu nie odsłonić z wielkich tajemnic.
Obaj goście nabrali ożywienia, jakby się upili herbatą. Szafraniec nawet uśmiechnął się i twarz mu zastygła w tym przychylnym dla Budzisza uśmiechu.
— Przyszliśmy właśnie oświadczyć panu, jako jednemu z organizatorów, że my w tym wypadku głosować będziemy solidarnie z wami — rzekł Heydenstein uroczyście, niby dając coś bardzo cennego.
— Ja także gotów jestem do usług — rzekł Szafraniec.
— Nie omieszkam powtórzyć tego mym przyjaciołom politycznym — odparł Budzisz ceremonialnie.
Bardzo byli podobni do pełnomocnych ministrów traktujących między sobą potencyi.
Zamilkli na chwilę. Każdy z nich o czemś marzył. Heydenstein pochylił się i kiwał głową; Szafraniec owszem głowę zadarł i patrzył, pozornie bezmyślnie, na obrazek żołnierski wypadający mu w kierunku nosa; Budzisz przygryzał wąsa. Wszyscy trzej gdzieś pojechali wyobraźnią. O kazało się niebawem dokąd, gdy przemówił Szafraniec:
— W Petersburgu niezupełnie teraz bezpiecznie, ale skoro zachodzi pilna potrzeba — trudno...
— Ja znam hrabiego Wittego oddawna — rekomendował się Heydenstein. — Nawet bardzo był na mnie łaskaw.
— O, i ja także go znam. W ministeryum finansów miewałem z nim do czynienia.
— Ty młody jesteś, Adamie. Ja z nim mawiałem jeszcze w sprawach kolejowych.
Teraz Budzisz zrozumiał dokładnie zamiary swych gości. Zrozumiał zarazem, że o deputacyi tak samo jak on, nic nie wiedzą, a w dodatku że jego, Budzisza, mają za coś w rodzaju członka rządu tymczasowego. Z tych spostrzeżeń postanowił urządzić sobie polityczną zabawę. Coraz bardziej tajemniczą przybierał na się postać.
— Jak już rzekłem, lista kandydatów nie jest ani ustalona, ani zamknięta. Z obozu panów mówiono dużo o księdzu Łupinie i o młodym księciu Koryatowiczu. Ale jest jeszcze przynajmniej trzecie miejsce.
— Tak, ksiądz Łupina jest ze wszech miar kapłanem i obywatelem — rzekł Heydenstein stanowczo, ale kwaśno.
— Ależ on nie zna nikogo w Petersburgu — zawołał Szafraniec z niezwykłem ożywieniem. — Lepszy już Koryatowicz, bo jest szambelanem.
— Daruj, Adamie, że będę wręcz przeciwnego zdania. Koryatowicz przecież czterech klas nie skończył.
— E, mój drogi, w karyerze dworskiej...
— Nie, Adamie. Tu nie o karyerę chodzi, tylko o przedstawicielstwo narodu, o deputacyę. A deputacya może przecie być zmuszona do fachowej dyskusyi z ministrami. Dobra jest z nimi znajomość uprzednia, nie przeczę, ale potrzeba i czegoś więcej. Nieprawdaż, panie Budzisz?
Pan Apolinary przypomniał sobie w tej chwili swój plan »szkoły umiejętności politycznych«, i że ma pod ręką dwa wyborne numery do zaproszenia na sesyę: ogromnie bogatego Szafrańca i bardzo uczonego Heydensteina, doktora podobno aż trzech fakultetów. Założył więc nogę na nogę i odpowiedział płynnie, czerpiąc wątek ze swych uprzednich rozmyślań:
— Nie ulega wątpliwości, dobrodzieje moi, że do akcyi politycznej trzeba gruntownego przygotowania. Intuicya obywatelska, patryotyzm — wielkie to dźwignie, ale umiejętności polityczne, chociaż rozkrzewiły się żywiołowo po kraju naszym, nie mają dostatecznego gruntu w fachowem wykształceniu działaczy.
— Co on gada? — pomyślał Szafraniec, a wyraził tę myśl przez powolne zwrócenie karku i wielkich, błękitnych oczu pytających do przyjaciela, z którym przyszedł.
Ale Heydenstein był mocny w teoryi i nie uląkł się rozprawy akademickiej z panem Apolinarym. Skinął nieznacznie drobną ręką na Szafrańca, jakby dla uspokojenia go: już ja mu powiem.
— Ma pan słuszność. Wykształcenie nasze jest przypadkowe i niedostateczne. Szkoły tak były liche, życie tak zacieśnione i niedostępne, że dla umysłów ciekawszych pozostawała tylko samopomoc naukowa. I tej szukaliśmy przeważnie zagranicą, albo w osobistych studyach, albo w do świadczeniu, ciężko nabywanem. A przecie do szerszej polityki, która się przed nami otwiera, potrzebna jest gruntowna znajomość historyi...
— Prawa — wtrącił z ożywieniem pan Apolinary.
— Ekonomii politycznej...
— Statystyki.
— Ach statystyki! — westchnął pół boleśnie, pół rozkosznie Heydenstein — któż zebrał więcej danych odemnie?! — Mój kuzyn zebrał nadzwyczajne statystyki w kwestyach agrarnych — potwierdził z przekonaniem Szafraniec.
— Daj pokój, Adamie. To tylko nawias. Jednem słowem wykształcenie uniwersyteckie specyalne niezbędne jest każdemu, kto zamierza obecnie wpływać na przekształcenie państwa, być posłem, prawodawcą i t. p.
— Ja w tej materyi miałbym do przedstawienia panom dość ważny projekt — rzekł Budzisz i najeżył wąsy.
— Aa?
— Nie pora dzisiaj jeszcze mówić o tem. Ale czy mogę upewnić się o udziale obu panów w naradzie, na którą wkrótce zaproszę?
— I owszem, z przyjemnością.
— Jam zawsze gotów.
Po pauzie zapytał Heydenstein Budzisza:
— Czy pan studyował w kraju?
— Jestem wychowańcem Szkoły Głównej... to jest już na schyłku. Ale zawsze tutaj, tak tutaj, hrabio dobrodzieju.
Po krótkiej znowu przerwie Heydenstein zmienił rozmowę. Rozpromienił się, o ile mógł, na swej zmęczonej, pobożnej twarzy i zawołał, załamując ręce:
— Jak się to żyje teraz! Ile projektów, ile nadziei!
— Co to nadziei? Fakta przychodzą historyczne, fakta — odparł Budzisz.
— No, fakta...? Dopiero zapowiedzi.
— Mają w tych dniach ogłosić naszą autonomię.
— Oj, panie Budzisz!
— Masz pan Finlandyę!
— Z Finlandyą łatwiejsza sprawa. Autonomia nasza to przełom całego systemu biurokratycznego.
— A niech go wszyscy dyabli!
— Życzę również, ale nie widzę, jakim sposobem to się stanie?
— Jest przecie rewolucya.
— Socyalna. Czy pan się z nią chce łączyć?
— O ile obala istniejący rząd, jest naszym sprzymierzeńcem.
— Rządu nie trzeba obalać, trzeba go przekształcić.
— Nie pora już na to, panie hrabio.
Heydenstein poczuł dreszczyk, przebiegający mu przez zmęczony organizm. Niepokój udzielił się w innej formie Szafrańcowi:
— Żeby to już raz powrócił spokój i rozwój normalny społeczeństwa — rzekł, przeciągając otłuszczone ramiona.
— Tak, spokój — dodał melancholicznie Heydenstein. — Dobrej nocy, panie Budzisz.
— Dobrego jutra — odparł pan Apolinary z pewną ironią i wyższością, czuł się bowiem rzeźkim i zdrowym jak salamandra w tych płomiennych czasach.


DZIEŃ PIĄTY.

Był ranek. Ogniste strzały Feba przeszyły już firmament i utkwiły zapewne w szczytach wież warszawskich, ale obudzony mieszkaniec musiał to przyjmować na wiarę, bo oczyma spostrzegał tylko, że ciemna opończa mroku przeświecać zaczęła brudno-żółto.
Ranek nie przynosił z sobą radości dnia, trochę tylko uspokojenia piekielnej wrzawy na ulicach; zato odsłaniał zabłocone bruki, zgniłe plamy murów i coś u góry mętnego, lejącego łzy żałosne. Było to niebo.
Bardzo trudno zdobyć się na poetyczność, opisując Warszawę w listopadzie, zwłaszcza, gdy się dzionek uda, gdy dopisze i deszcz i strajk i porządek robót publicznych miejskich. W tym pamiętnym listopadzie poezya, opuściwszy swe zwykłe dziedziny, wyniósłszy się nawet z drukarni, bujnem kwieciem zakwitła w polityce. Stąd właśnie staram się poezyę wycisnąć, skroplić i, rzekłbym, zbutelkować w drobne flaszeczki mej kroniki. Niech chociaż zapach pozostanie. Flaszki, ustawione rzędem, posłużyć mogą jednym za pamiątkę, innym za apteczkę domową.
Ale co porabia pan Apolinary? Zdrów i wyjątkowo wesół, choć poranek dżdżysty, choć komnata hotelowa z oknami wychodzącemi na podwórze jest zaledwie przesiąknięta światłem, a zanadto dymem i jakimś mdłym zapachem, w którym jednak i perfumy mają swój udział. — Pan Apolinary przy kawie, w stroju niedbałym, spoczywa na laurach i to nie na ladajakich. Dla swojej »palącej kwestyi« pozyskał pana Jana Rokszyckiego, sąsiada i przyjaciela, z którym dotychczas nie udało mu się w polityce nigdy kolegować. Pan Jan majstrował zawsze po swojemu, do żadnego stronnictwa nie należał, i do licznych już podnoszonych przez Budzisza kwestyi jak zaczął dodawać swe krytyczne uwagi... Ale co tam. Tym razem nietylko pochwalił projekt sąsiada, nietylko poparł go, ale sam przewodniczył wczorajszemu posiedzeniu, odprawionemu u Budzisza z wynikiem olśniewającym. »Szkoła umiejętności politycznych« przekształcona została wprawdzie na »seminaryum nauczycieli ludowych«, gdyż pan Apolinary udał się przezornie ze swym pomysłem najprzód do Rokszyckiego, który projekt zreformował, chociaż autorstwo i inicyatywę pozostawił w zupełności przy Budziszu. Na wczorajszem posiedzeniu uchwalono nową instytucyę powołać do życia, obsypano już ją nawet darami w formie oczywiście podpisów. Budzisz wypowiedział świetną mowę, przejrzaną uprzednio przez Rokszyckiego, zapalił słuchaczów, przekonał i skojarzył. A byli tam przedstawiciele wszystkich stronnictw, nawet polski socyalista w okazie pojedynczym, przyprowadzony uprzejmie przez pana Sartora. Obrady trwały trzy godziny, szły składnie pod kierunkiem pana Jana, który sam także głos zabierał kilka razy, krótko i celowo. O droczono je na dzisiaj, na drugą popołudniu, bo wieczorem mieli znów wszyscy wziąć udział w wielkiem zebraniu u Gwiazdowskiego, zapowiadającem moment historyczny.
Pan Apolinary, pijąc kawę, czuł ciepło wewnętrzne nietylko fizyczne. Miał przeświadczenie, że się do czegoś naprawdę pożytecznego przyłożył i, rzecz dziwna, ta świadomość uczyniła go raczej cichym, niż pysznym. Przyczyną rozrzewnienia była i aprobacya pana Jana i mieszkanie z nim wspólne od paru dni, gdyż sąsiedzi wiejscy sąsiadowali teraz w hotelu, o ścianę.
— Trzeba zajrzeć do niego, czy już wstał?
Uchylił drzwi ostrożnie, aby go nie zbudzić.
— A to co? już ubrany? już piszesz?
Rokszycki siedział przy biurku oświetlonym dwoma świecami, których płomień dogasający walczył z mętną światłością dzienną.
— Na Boga, Janie dobrodzieju, oczy zedrzesz do reszty!
— Przywykłem. Na wsi wstaję także o szóstej, więc w tej porze roku przy świecy... A chciałem zawczasu ten wniosek Sartora przetrutynować, bo jest bardzo zawiły.
Pan Apolinary ujął przyjaciela pod ramię i przemocą pociągnął do swego pokoju.
— Dosyć już. Chodź na kawę.
— Poczekaj, zaraz... Zresztą niech i tak będzie, mój serdeczny. Powrócę.
Choć już zasiedli przy kawie, pan Jan nie przestał zajmować się sprawą, do której przylgnął. Oczy mu świeciły wesoło, choć ukazały się łzawe i zmęczone po zdjęciu okularów. I do Apolinarego zwracał się dzisiaj z nowem zupełnie zaufaniem, tłómacząc się przed nim szeroko, czego nigdy dawniej nie bywało.
— A no, zadałeś mi sam robotę, a teraz mnie odciągasz... Ten wniosek Sartora niezły, tylko chciałbym go bardziej dostosować do naszego... do twojego założenia. Sartor ciągle jakby schlebiał temu swemu towarzyszowi, którego przyprowadził. Jak to on się nazywa?
— Maro. Ale to pseudonim.
— A co dalej?
— No przecie... socyalista.
— To wiem. Ale czy wykłada gdzie socyologię? czy urządzał szkołę z programem podobnym do naszej? czy ta szkoła gdzie kwitnie? Dlaczego przypisujecie taką doniosłość jego zdaniu?
Pan Apolinary wzniesieniem obu dłoni wyraził wątpliwość:
— To wszystko na odpowiedzialność Sartora.
— Hm... więc pan Maro jest przewódcą jednej z partyi socyalistycznych? Której?
Budzisz wykonał jeszcze parę ruchów niewyraźnych, i nareszcie schował szyję w ramiona, jakby abdykował z okazałości swej postawy wobec pana Jana.
— Nie wiem, dobrodzieju mój.
— To szkoda, mój serdeczny.
— Mówiono mi tam coś, że nie może pod swojem nazwiskiem... że należy do międzynarodowej organizacyi, ale przytem jest Polakiem, jak zresztą i po wymowie sądzić można.
— Mówi istotnie do rzeczy, to jest — do swojej rzeczy. Teorya bardzo znana, nie posiadająca dla nas wielkiej wartości w obecnem zastosowaniu. Tymczasem pojęcia: Polak i międzynarodowy socyalista — wyłączają się nawzajem.
— Tak sądzisz?
— Jestem przekonany. Teorya socyalistyczna może się stać zdrowym zaczynem tylko w społeczeństwach silnych, zagospodarowanych i normalnie rozwiniętych. W takich socyalizm może być kiedyś normą sprawiedliwego ustosunkowania praw pracy do praw kapitału. Bronić wtedy będzie, obok praw robotnika rękodzielnego i praw inteligencyi wytwórczej, i nawet praw kapitału w wartościach i gotówce, bez którego nie mogłaby istnieć ani praca zbiorowa, ani kultura. O takim wzniosłym socyalizmie, o takiej sprawiedliwości społecznej nie marzą nawet nasi rzecznicy proletaryatu, którzy z teoryi biorą tylko tyle, ile potrzeba do rozbudzenia apetytu klas istotnie upośledzonych, czasem przez winę własną, czasem przez wyzysk klas innych. Z rozbudzenia apetytów rodzi się tylko nienawiść, a nienawiść nie może być cementem społecznym.
— Chciałem im to powiedzieć — zawołał Apolinary — kiedy mi prawili z mównicy o uprawnieniu nienawiści!
— Nie warto teraz, nie przekonasz ich, mój serdeczny. Wszyscy mamy gorączkę. Ale skończę mój wywód. U nas teorya wielkiego socyalizmu, tego, który kiedyś może zakwitnie, jest oczywiście jeszcze bardziej przedwczesna, niż gdziekolwiek. Tak jakbyś bal chciał urządzać w zrujnowanym domu. My przedewszystkiem musimy dom przebudować i wzmocnić. Ale zato im słabsi jesteśmy, tem szersze pole u nas otwarte dla lekkomyślnej propagandy pseudo-socyalistycznej, podjętej niby w imię praw ludu, a w wynikach przeciwko całemu społeczeństwu i przeciwko temuż ludowi zwróconej. Na naszym chorym organizmie urządzają socyalistyczni podżegacze poprostu eksperymenty swych hypotez. Jakby też działało elektryzowanie na człowieka zakutego w dyby, który drgnąć nie może? Albo czy przez odcięcie ręki i natarcie rany nowym jakimś kordyałem nie możnaby wywołać odrośnięcia innej, lepszej ręki? To pouczające dla przyszłych zastosowań, ale nam napewno na zdrowie nie wyjdzie.
Pan Apolinary aż się wzdrygnął od wymienionych tortur.
— Ależ gadasz, dobrodzieju mój...
— Co?... — uśmiechnął się pan Jan. — Gadam niepotrzebnie, bo oni mnie ani słyszą, ani chcieliby słuchać.
— Dobrze jednak i mnie... — zaczął pan Apolinary, ale urwał.
— Tak, mój serdeczny, z dzisiejszymi naszymi czy nie naszymi socyalistami do ładu nie trafisz, nie namówisz ich do wspólnej z nami narodowej roboty.
— Tymczasem dobrze, że mieli przedstawiciela na sesyi — odpowiedział Apolinary.
— A dobrze. Najprzód obrady nasze, jak i zamiary, są zupełnie jawne. A ten pan Maro, któremu nie chcę ubliżać, choć się i nie połączy z nami w tej robocie, może przecie oceni naszą szczerą chęć służenia krajowi i nie zechce nam przeszkadzać.
— A co myślisz o panu Sartorze?
— O panu Sartorze?... Zamało go znam jeszcze. Ale przyznam się, że wolę mieć do czynienia, przy robocie, z ludźmi mniej tajemniczych przekonań politycznych.

∗             ∗

Dzień czasem zabłyśnie dobrą wróżbą, a później posępnieje. Ten nie zmienił się tylko co do pogody: od rana do nocy smagał deszcz nieubłagany. W historyi zaś naszej listopadowej dzień ten przeskakiwał od jasności do cieniów, od zwątpień do zachwytów, jak rzadko który.
Około ósmej wieczorem widzimy Rokszyckiego i Budzisza zapakowanych pod szczupłą budą ohydnej jednokonki, dążących odważnie do mieszkania Gwiazdowskiego. Dodać trzeba, że odważnie — bo już dwa razy dorożkę zatrzymali młodzieńcy, strzegący porządku strajkowego. Ale nieustraszony woźnica raz uratował się szybkością, drugi raz wymową. Z milicyą »Bundu« rozmówił się tak stanowczo właściwym żargonem, że mu dano prawo kursu w krótkiej formule: »Gaj, gaj!« Dwaj sąsiedzi śpieszyli z powtórnych obrad w hotelu Saskim na wielkie zebranie u Gwiazdowskiego. Byli już opóźnieni. A także pogoda wewnętrzna, którą nosili w sobie przed południem, przyćmiła się pod wieczór wielu chmurami. Zwłaszcza pan Jan wyrażał swe niezadowolenie z popołudniowej sesyi:
— Jakżeż to? Wczoraj i Sartor i Kolejko i nawet Maro uznawali potrzebę seminaryum, a dzisiaj cofają się...
— Widać, że ich tam komitety niechętnie na to patrzą — odrzekł pan Apolinary bez werwy.
— To jest właśnie curiosum! Cóż to? zakonnicy czy małoletni? Poszli pytać o pozwolenie przeora czy rodziców? Naradzaliśmy się w gronie obywateli tego kraju nad sprawą publiczną tutejszą, jednogłośnie uznaną za dobrą. Ludzie przecie poza swem stronnictwem muszą pozostać ludźmi pełnoletnimi i zdolnymi dobrych uczynków.
— Dusi ich solidarność — wtrącił Budzisz pojednawczo.
— Dobrze mówisz, że dusi, bo jest ciasna, stronnicza. O innej wielkiej solidarności narodowej, wynikającej ze szczerego umiłowania wspólnego celu, mało kto myśli.
— Pozostaliśmy jeszcze przy projekcie w poważnej liczbie.
— Bóg wie, jak to będzie. Bo i twoi przyjaciele coś zaczynają bróździć. Skąd-że nagle Kotulski objawił nam dzisiaj o istnieniu u nich komisyi, która już dawno pracuje nad tą sprawą?
— Et, wierz mu tam! — nadąsał się pan Apolinary — on wszystko niby wynalazł najpierwszy, tylko ma tyle do roboty, że nic jeszcze nie zrobił.
— Ładnie go zachwalasz... No, a dlaczegóż Kostka wyniósł się przed uchwalą?
— Może miał inne jeszcze posiedzenie? On ich ma czasem pięć na dzień.
— I tak chodzi ciągle...?
— Płaci — odrzekł Budzisz z przekonaniem.
— Aha — zrozumiał Rokszycki.
Wykolejony przez wiatr natrysk zimnego deszczu zawieruszył się pod budę dorożki i lunął w oczy naszym politykom. — Kurs, który przebywali, trwałby w Wiedniu pięć minut, w Paryżu ośm, w Warszawie przybierał rozmiary podróży. Nareszcie oślepionemi od deszczu oczyma wyjrzał Apolinary z pod budy i odgadł, że musi to być dom, w którym mieszka Gwiazdowski, zwłaszcza że wehikuł osłabł w swem kołysaniu się na wszystkie boki i przechodził stopniowo do stanu spokoju, jak łódź, która zawinęła już do przystani, lecz chwiać się nie przestaje na fali. Ciasną szczeliną między kozłem, a ociekającą ramą budy podróżni skurczeni we dwoje, przechyleni kontorsyjnie, przytrzymując mozolnie kapelusze na głowach, zdołali się nareszcie wydobyć na chodnik.
— Ależ te nasze dorożki! — mruknął pan Jan, który jednak nie należał do egzotycznych krytyków naszych osobliwości narodowych.
Gdy weszli, zastali obrady już rozpoczęte w licznem gronie dostojnych osób. Ktoś jednak zauważył zjawienie się Rokszyckiego i wniósł, aby go zaprosić do stołu prezydyalnego.
— Prosimy! prosimy! — odezwały się liczne głosy.
I pan Jan, pochyliwszy kilka razy swój czub siwy, przebrnął jak mógł najprędzej przez tłum obywateli i zasiadł między starszyzną, obok Joachima Sternstein-Gwiazdowskiego, który, czując się znużonym, prowadził obrady przez prokurenta, pana Hugona Mochnaczyńskiego, męża wielkiej biegłości politycznej, świeżo przybyłego z zagranicy. Tym sposobem Budzisz został odcięty od Rokszyckiego i, poszukawszy miejsca, usiadł w centrum, zbliżony trochę do lewicy.
Są takie dni, w których muza Klio ukazuje się widomie w oparach ponad głowami tłumów lub sejmów i dyktuje im samowładnie swe pomysły do dziejów, mniej bacząc na indywidualne programy. Wtedy ci, którym się zdaje, że tworzą dzieje, wynajdują tylko hypnotycznie kierunki i porywy pod przemożnem natchnieniem zbliżonej muzy, nieubłaganej, lub szyderczej.
Podobny wypadek opisał Krasicki w Monachomachii, gdy zebrali się na radę dygnitarze klasztorni:

...»Jak Tatry przed burzą
»Sławą zagrzane łysiny się kurzą«.

W tych oparach ukazuje nam poeta »jędzę Niezgody«, porywającą umysły do waśni. Nie kto inny to byt, tylko Klio, która taką przybrała na się postać. W innych wypadkach muza historyi może dobroczynnym powiewem demokratycznym zespolić różnice indywidualne zgromadzonych i stać się — jędzą Zgody.
Taka chwila dziejowa zawisła nad zebranymi u Gwiazdowskiego mężami. Przewodniczyła tam Klio, chociaż prezydyum oddano Joachimowi Gwiazdowskiemu, a Hugon Mochnaczyński pełnił jego obowiązki.
Oprócz wymienionych siedzą przy stole prezydealnym panowie: Adam hrabia Szafraniec, z powołania milioner, Antoni hrabia Kostka, z powołania reprezentant, inżynier Tropauer, czarny charakter z lewicy, Bernard Betkier, fabrykant mydła, Jan Rokszycki, nadetatowy, Kleofas Budzisz, radca Tow. Kred. Ziemskiego, krewny Apolinarego, i Feliks Kotulski, sekretarz.
W izbie są poszlaki skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. Najwyraźniej jednak i najliczniej rysuje się centrum, nie co do przekonań politycznych, ale co do gatunku ludzi, należących przeważnie do »złotego środka«. — Kilku »dzikich«, fronderów, teoretyków, o których nikt na pewno powiedzieć nie może, czego chcą dla kraju. Z zaproszonych dziesięciu Żydów pięciu tylko przyszło, ogromnie polskich; grawitują ku lewicy, szczególniej jednak ku sobie nawzajem. — Na lewicy stoi z założonemi rękami Sartor, który obrał sobie miejsce pod portretem jakiegoś polskiego wojownika; równy mu rycerską fantazyą, odróżnia się od niego nowożytnością. — Na skrajnej prawicy obok hrabiego Heydensteina i księdza Łupiny grupują się przedstawiciele »partyi spokoju«, rozgrzani aż do czerwoności. Zresztą różnorodność działaczy i temperamentów politycznych nie do opisania.
Po krótkiem zagajeniu pana Gwiazdowskiego, w którem bardzo podziwiano, obok lwiej głowy uczonego, słowa: »Zgoda to moc, a moc to czyn«, zabrał głos pan Mochnaczyński.
Biegły mówca dowiódł, że cel zebrania jest wyraźnie wytknięty przez zgodne pragnienia grup politycznych, prasy, inteligencyi i całego narodu. Wszyscy, jak mniema, są przekonani o konieczności deputacyi do Petersburga. W obecnym wichrze nadań i restytucyi deputacya zdoła skierować na naszą korzyść prądy dobrych chęci rządu. Chwila jest upatrzona. Informacye zebrane przez ludzi naszych, specyalnie wywiadem tym zajętych, brzmią zgodnie pod tym względem. Oto są depesze potwierdzające, a czekamy jeszcze na jedną, stanowczą. Nadto oczekiwany jest lada chwila przyjazd profesora Łokietka, który z Petersburga przywiezie najnowsze wiadomości u wszelkich źródeł władz zaczerpnięte.
Pan Feliks Kotulski przeczytał zebranym wspomniane przez poprzedniego mówcę depesze zachęcające, dodając do każdej wymowny komentarz, w którego świetle słowa zwyczajne i nazwiska zagadkowe nabierały tajemniczej doniosłości. Były i depesze zagraniczne, otrzymane drogą dyplomacyi międzynarodowej, świadczące o żywym udziale państw obcych w sprawach naszych, szczególnie zaś Anglii, trzymającej na uwięzi wrogie nam zakusy pruskie. Były i depesze urzędowe od sejmów nam pokrewnych. Był olśniewający zbieg pomyślnych dla nas obrotów, wróżb i widoków. Zdarzyło się zaś, że i owa depesza stanowcza, na którą czekał pan Mochnaczyński, przyszła właśnie podczas sesyi. Posłaniec kurzem odziany wręczył ją w stosownej chwili panu Kotulskiemu.
Konieczność wysłania deputacyi do Petersburga okazywała się ze wszech miar nieodzowną. Tryskała też z oczu i z serc całego niemal zgromadzenia.
Ale pan Sartor zaoponował, twierdząc że »my« nie powinniśmy prosić upadającego rządu, ale domagać się nasycenia potrzeb naszych. My nie sprzymierzamy się z rządem, ale z tą częścią społeczeństwa rosyjskiego, która rząd chce obalić lub go do gruntu przeistoczyć. A przedewszystkiem my porozumiejmy się z najlepszą częścią Rosyi, z tymi, którzy jutro będą rządem i pracujmy z nimi nad stworzeniem platformy realnej, politycznej i ekonomicznej.
Zdanie pana Sartora poparł pan Kolejko, ale wypowiedzieli się płomiennie przeciw tym ostatnim, a za deputacyą pp. Kotulski, Gzubski i Pasterkowski. Sprawa miała już być poddana pod głosowanie, gdy zdarzył się znowu wypadek zadziwiający, zauważony najprzód przez baczne oko pana Kotulskiego.
Powstał i rzekł:
— Panowie! Losy nam sprzyjają. W chwili gdy mamy postawić krok tak przyszłością brzemienny, wchodzi właśnie na zebranie profesor Dezydery Łokietek! Uczcijmy go przez powstanie!
Powstali wszyscy, ale wywyższony poziom głów tembardziej utrudniał dostrzeżenie sławnego męża, który, na podobieństwo króla swego imiennika odznaczał się maleńkim wzrostem i ogromnym animuszem wojowniczym. Pan Kotulski poszedł do niego, wyłowił go i zaprowadził do stołu prezydyalnego. Radby był, zdawało się, podsunąć mu pod nogi jaki piedestał.
Dopiero teraz huczny poklask przywitał upragniony powrót męża, który był wskazany przez opinię na najwyższe w kraju stanowiska i obecnie jeździł do Petersburga w charakterze pełnomocnego ministra. — Hr. Szafraniec i hr. Kostka, zapisani do głosu, cofnęli się, ustępując kolej nowoprzybyłemu. Niebawem zaczął mówić pan Dezydery Łokietek głosem silnym o rozległej skali, niespodziewanym w drobnej postaci, której wypukłe czoło, wielkie okulary i pióropusz siwiejących włosów streszczały malowniczo znany przydomek: kaznodzieja rewolucyi polskiej.
Rozpostarł najprzód szeroko ramiona:
— Witajcie! — — — Wracam z Petersburga, gdzie widziałem odmiany ludzi tak przeróżne, żem się poczuł w iście babilońskiem zamieszaniu. Poznałem dusze, żyjące abstrakcyą, wyzwolone ze wszystkich form obowiązujących w ustroju społecznym, najbardziej zbliżone do nowożytnego typu nadczłowieka...
(Głos z lewicy: gdzie? w Petersburgu?!)
— Poznałem i ciemne istoty, na których piętno niezatarte położyło długowiekowe jarzmo mongolskie. — Przypatrywałem się też tej szajce drapieżników, która tamowała oddawna rozwój ducha słowiańskiego od Newy do Kaukazu, od Kalisza do Kamczatki, tej biurokracyi, której miliony serc złorzeczą w Rosyi i u nas. — I zstąpiłem do głębi ducha Słowiańszczyzny wschodniej, a na dnie znalazłem wielką słabość, groźną w czasie spokoju dziejowego, a zabójczą w przełomowych zwrotach dziejów — znalazłem próżniactwo słowiańskie. To próżniactwo wyraziło się dzisiaj jaskrawo przez strajk powszechny.
(Kilka głosów z lewicy: »Co takiego?! Proszę do rzeczy!)
Prezydujący prosi o spokój. Profesor Łokietek szkicuje bez przeszkód dalsze swe wrażenia z podróży, a między innemi, że chwila do stanowczego działania w sprawie szkoły polskiej jest bardzo odpowiednia (Kotulski: Słuchajcie! słuchajcie). Znowu unosi go wymowa i przerzuca na historyozofię. Kończy wreszcie częścią patetyczną o pożytku szerokiej demokratyzacyi społeczeństwa.
Po tej mowie zaległa cisza, gdyż profesor za prowadził wyobraźnię słuchaczów w krainy piękne, lecz oderwane od porządku dziennego. Pan Mochnaczyński zbliżył się do pana Łokietka i zdawał się go badać co do realniejszych owoców jego missyi, gdy wtem poprosił o głos siedzący na lewicy pan Oczko literat, redaktor małopoczytnego pisemka:
— Skoro najwięksi z pośród nas dają przykład dygresyi, niech i mnie pozwoli zgromadzenie na jedną. Krótko powiem. Stary, ale żywy człowiek, Adam Mickiewicz, w niektórych częściach »Pana Tadeusza«, bawi się polityką, i bawi się tak szczęśliwie, że od niechcenia tworzy arcydzieła. W pieśni »Karczma« ksiądz Robak występuje jako działacz polityczny, a jako środka agitacyi używa tabaki. Ale między jednem i drugiem kichnięciem szlachty mówi jej rzeczy najpotrzebniejsze. Robak ma za cel politykę, a tabakę tylko za środek; jeździł po szerokim świecie nie dlatego, aby przywieźć stamtąd tabakę, lecz pożyteczne wiadomości. Tabaka, chociaż łzy wyciska, nie może być celem mówcy...
Prezydujący (dzwoni). Muszę pana poprosić o przerwanie mowy, nie mającej żadnego związku z obradami.
P. Oczko: Ma tylko związek z brakiem związku. — Skończyłem.
Niestosowny występ pana Oczki miał tylko ten skutek, że otoczono profesora Łokietka, dopytując się o jego zdanie co do deputacyi. — Gdy p. Łokietek w powtórnem przemówieniu stanowczo za nią się oświadczył, prezydujący postawił wniosek, zarządził głosowanie i wysłanie deputacyi uchwalono ogromną większością.
Teraz dopiero dowiedziało się zgromadzenie, w jakim celu ma jechać deputacya do Petersburga. P. Mochnaczyński wyłuszczył projekt instrukcyi. Miano się dopomnieć przedewszystkiem o zdecydowanie ostateczne kwestyi języka polskiego wykładowego w szkołach rządowych Królestwa. A że ta sprawa wiąże się nieodłącznie z najskromniejszemi wymaganiami samorządu, deputacya ma wyjednać pierwsze podwaliny autonomiczne, mianowicie o spolszczenie szkoły, sądu i urzędu.
P. Sartor, przemożnie przegłosowany uprzednio, zdawał się już godzić z myślą deputacyi, ale obstawał przy tem, aby nie dopominać się, nie kołatać, tylko żądać. Niewiadomo bowiem, kto jest i kto jutro będzie rządem. Należy więc swe żądania przedstawić władzy jeszcze istniejącej, ale zarazem i potężnym nowym związkom, zarodkom władzy przyszłej. Dodał także, że żądania winny być bliżej określone, że w sprawie szkolnej wymagać należy prawa tworzenia nowych szkół wszelkiego typu, oraz seminaryów nauczycielskich, jak np. pożyteczna instytucya, świeżo zapoczątkowana przez pana Apolinarego Budzisza.
P. Apolinary Budzisz w krótkiem przemówieniu przyłączył się do zdania p. Sartora.
P. Kotulski oświadczył imieniem swych przyjaciół politycznych, że o seminaryach dawno już, bardzo dawno pomyśleli. Godził się na formę »żądania«, proponowaną przez p. Sartora, a w tych żądaniach szedł jeszcze dalej, bo żądał natychmiast nadania Królestwu Polskiemu szerokiej autonomii z sejmem w Warszawie.
Iskra elektryczna pobiegła po sali. Skoro wspomniano o sejmie w Warszawie, zapisało się do głosu kilkunastu mówców.
P. Kolejko, specyalista od spraw autonomicznych i innych, z ujmującą płynnością jął tłomaczyć zebranym, że autonomia może być szersza i węższa, z sejmem i bez sejmu, z mocą prawodawczą ostateczną lub pośrednią. Do określenia stopnia i zasady swobód autonomicznych, nasycających w zupełności nasze interesy narodowe, potrzebna jest komisy a fachowa, o której już dawno pomyśleli przyjaciele polityczni p. Kolejki i p. Sartora.
Tu pan Apolinary Budzisz odezwał się bez uprzedniego proszenia o głos:
— Co za komisya, dobrodzieju mój? Konstytuanta w Warszawie może to jedynie rozstrzygnąć.
Krótkie, przejmujące milczenie. Poczem wybuchnął gwar nagły, niby ulewa słów. Przewodniczący zdał na Mochnaczyńskiego mozolny obowiązek ustalenia następstwa mówców.
Pierwszy p. Sartor gorąco pochwalił p. Budzisza za przypomnienie kardynalnej podstawy przyszłej pomyślności i prosił o sformułowanie wniosku, do którego z góry już przewidywał przyłączenie swoje i swego stronnictwa.
Hr. Heydenstein starał się dowieść, że jego grupa niema uprzedzeń względem konstytuanty i dobrotliwie oświadczył się za nią.
Ten rzecznik mógłby osłabić powodzenie wniosku, gdyby nie przemówili po nim pp. Kotulski, Tropauer i Hyc — wszyscy za konstytuantą.
— Kiedy żądać, to już całości! — odzywały się głosy po sali.
Ale p. Jan Rokszycki powątpiewał o możliwości żądania w Petersburgu konstytuanty warszawskiej. Przypominał, że deputacya ma za cel główny szkołę polską, powinna ją zdobyć i z nią powrócić. Wątpił, aby ktokolwiek w Petersburgu mógł dać odrazu wszystko, czego my tu żądamy; a uzyskać tylko obietnicę, choćby od najpotężniejszej władzy — byłoby wynikiem bardzo średnim.
Chociaż zdanie p. Rokszyckiego poparł sam p. Mochnaczyński, zaniepokojony zbyt bujnem rozkrzewieniem rzuconego przez siebie ziarna, — obu ostatnich głosów słuchano z roztargnieniem, gdyż ogół zgromadzonych poczuł już nieuniknioną konieczność historyczną wypowiedzenia do krańców swych aspiracyi.
Poproszono ponownie p. Apolinarego Budzisza o sformułowanie wniosku, co też mówca w zwięzłych wyrazach uczynił.
Zarządzono głosowanie nad instrukcyą deputacyi, sformułowaną przez pana Budzisza, i wniosek przeszedł niemal jednomyślnie.
Znowu p. Budzisz poprosił o głos i zaproponował do uchwały poprawkę z dodatkiem, że »konstytuanta w Warszawie ma być wybrana przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«. Dodał jeszcze »dobrodzieju mój«, co wywołało uśmiech, niemniej przecież przejęło zapałem całą salę.
P. Mochnaczyński zapytał tylko, czy sprawiedliwość p. Budzisza sięga tak daleko, aby i kobietom udzielić prawa głosu? Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, usiadł.
Parę nieśmiałych głosów próbowało jeszcze obstawać przy skromniejszym zakresie instrukcyi. Rozłamano głosowanie na parę wniosków, poczem przeszła uchwała ostateczna:
»Żądać szerokiej autonomii Królestwa Polskiego z sejmem i konstytuantą, wybraną przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«.
Wybór deputatów powierzono komisyi, która już istniała na papierze, odczytanym osobiście przez p. Gwiazdowskiego, a zatwierdzona została przez aklamacyę. Do składu tej komisyi wszedł i p. Apolinary Budzisz.
Obrady odroczono do dnia następnego.


Spisawszy ten dyaryusz, krótko zebrany, poczuwam się do obowiązku dodania kilku notatek o naszym bohaterze. Z oschłej bowiem kroniki zmiarkować nie można, co się w nim działo tego wieczora i jak doszedł do wniosku, który go okrył chwałą.
Na początku obrad, przemokły i zimny, na ciele i na duszy, siedział i myślał, jakiby wziąć udział osobisty w tym pochodzie ku wielkiej przyszłości. P. Sartor ułatwił mu to zadanie. Wtedy pan Apolinary poczuł nietylko oczy kraju na siebie zwrócone, ale zrozumiał, że... dzisiaj, albo nigdy!
— To jest mój dzień! — pomyślał.
Pierwsze odezwanie się samoistne o konstytuancie poszło mu tak łatwo, tak niewielkim nakładem stylu zapanował nad zgromadzeniem, że postanowił szturmem wzbić się na wyżyny. Pod magnetycznym wpływem ogólnego poklasku uznał nieodwołalnie wniosek swój za zbawienny. Pił rozkosz rządu dusz, które mu okoliczności darowały na godzinę. Przy głosowaniach powstawał i okólnem spojrzeuiem stwierdzał swój tryumf. Za wnioskiem jego oświadczali się nietylko blizcy i przyjaciele. Bo oto i ciężki Szafraniec głosuje za konstytuantą, i ponury Tropauer, i wszyscy... prawie wszyscy.
— Ach! pan Jan jest przeciwny...
Zabolało to przez chwilę Apolinarego. Ale w spomniał, że Rokszyckiemu zarzucają niektórzy upór i nałóg separatyzmu. A przytem, gdy większość tak przygniatająca, większość, z takich złożona obywateli, stoi przy mnie, czyż godzi się dobro ojczyzny poświęcać przyjaźni osobistej? Zapomniał o panu Janie i jechał dalej, je chał aż do krańców swej wyobraźni politycznej.
— Powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie! Tak.
Potężnym zamachem w bijał w grunt rodzinny te ciężkie wyrazy i miał przeczucie, że wbija pale fundamentalne pod przyszły gmach pomyślności krajowej.
Dopiero gdy się sesya rozsypywała po przejściu uchwały, ścisk się uczynił około naszego bohatera. Pan Kleofas Budzisz, radca, zwykle dość zimny w stosunkach pokrewieńskich z pa nem Apolinarym, przyczepił się teraz do niego nieodłącznie, ocierał się o lumen familijny. Antoni Kostka przyprowadził do Budzisza dwóch swych młodych krewnych i przedstawił ich sławnemu działaczowi. Młodzieńcy przypatrywali mu się ciekawie. Koledzy ze Stowarzyszenia okazywali mu przyjaźń ostentacyjną, a »komitetowi« wzięli go między siebie do kąta, aby mu powierzyć najnowsze tajemnice. Feliks Kotulski zapraszał go nawet głośno i z uduchownionym uśmiechem:
— Nie zapomnij kolega jutro, o 10 ej rano, u nas.
Gdy wychodził, ustępowano mu z drogi. Jakżeż! Idzie członek komisyi do wyboru deputacyi do wywalczenia autonomii z sejmem i konstytuantą!
A w bramie hrabia Heydenstein ofiarował mu miejsce w swej karecie i, odwożąc go do hotelu, przypominał pokrótce panu członkowi komisyi o swych rozległych stosunkach w Petersburgu.
Budzisz przyjmował hołdy i wyrazy uznania ze swobodą, jakby mu to było nie pierwszyzną.
Przeniesiony na gumach do swego hotelu, przypomniał odrazu pana Jana, który od godziny znikł mu z oczu. — W pokoju Rokszyckiego cicho — już śpi zapewne? Jednak zdecydował się uchylić drzwi, lecz usłyszał tylko głos w ciemościach:
— Daj mi pokój, zmęczony jestem. Dobranoc.
Uszczypnięty, lecz nie ugodzony w serce, pan Apolinary powrócił do swego pokoju. Przed snem pragnął przejrzeć jeszcze gazety wieczorne i dodatki nadzwyczajne.
— Finlandya rzeczpospolitą...? To na jutro. — Bunt wojska... także na jutro. Zdrowia już dzisiaj nie mam na takie bomby. Co tam piszą o sprawach w mieście?... Aha — »Posiedzenie u Joachima Gwiazdowskiego trwa«. — — Nie wiedzą jeszcze... Wiec teatralny. Cóż ci biedacy uchwalili? Zobaczmy.
Szybko przeglądał sprawozdanie, w którem między umiastowieniem teatru, protestami przeciw nadużyciom, rozstrojem budżetu migały mu sympatyczne twarze aktorów i piękne oczy aktorek. Dotarł nareszcie do wniosku:
»Zebrani uchwalili jednogłośnie domagać się autonomii Królestwa Polskiego z sejmem i konstytuantą, wybraną przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«.
— ? — —


DZIEŃ SZÓSTY.

— Komunikat urzędowy! bardzo ciekawy! Stan wojenny w szerokiej Polsce!
Roznosiciel gazet wszedł do kawiarni hotelu Bristol z pliką dodatków nadzwyczajnych i zbierał skrzętnie drobne pieniądze, ciesząc się z popłatności najświeższej nowiny.
W kawiarni wiedzieli już wszyscy o fakcie, radziby tylko z elaboratu urzędowego dowiedzieć się o uzasadnieniu.
Jakiś młodzieniec, mistrz gry bilardowej, który porzucił od paru tygodni to zajęcie dla polityki, dowodził w gronie kolegów:
— To jest tylko tak puszczone, żeby nas wypróbować, czy nie chcemy się odłączyć. Ale zaraz to cofną i ogłoszą autonomię.
— Chyba depesza biura Bathona? — powątpiewał ktoś inny, zaglądając do druku.
— Nie. Porządna ajencya.
Jakiś stary jegomość zbliżył się do grona młodych.
— Ja wam mówię, panowie — wierzcie staremu — hydra biurokratyczna tak łatwo chleba swego się nie wyrzeknie, z rąk nas nie puści.
— Nie te czasy, panie — odrzekł z wyższością bilardzista. — Pan się nie liczy z duchem czasu.
— Ej, panie — duch jest w nas, ale siła tymczasem w ich ręku. A dla nich duch czasu, dobro ogółu — to tyle, co poezya. Ja ich znam, panowie: sam służyłem.
Słuchacze jednomyślnie wyrazili wzrokiem i ruchem nieufność. Stary się uśmiechnął:
— Nie bójcie się. Służyłem w biurze adresowem, ale i stamtąd mnie wypchnęli. Najprzód nie dawali awansu, a potem i miejsce skasowali. Aż jakiś dymisyonowany wachmistrz, który był dotychczas kredencarzem u naczelnika...
Tym razem odwrócono się na dobre od starego jegomości. Nie miejsce i nie pora na utyskiwania prywatne. Powrócono do ogólnych konsyderacyi politycznych.
Mówił teraz reporter dziennika, osoba w kawiarni zupełnie »miarodajna«:
— Komunikat przyszedł najprzód do naszej redakcyi. Myśmy go pierwsi ogłosili, a to są tylko przedruki z naszego tekstu. Żądajcie panowie naszego dodatku.
Ktoś inny zaś bardziej się zagłębiał w istotę rzeczy:
— Żeśmy sobie trochę pośpiewali, żeśmy bohatersko uniknęli pogromu naszych Żydów...
— Naszych, czy nie naszych, żadnych Żydów nie biliśmy — przerwał ktoś inny w imię prawdy historycznej.
— Oj, panowie — odezwał się człek mizerny, z wysoko podniesionemi brwiami — »czarnej sotni« u nas tylko patrzeć. Ja mieszkam w dzielnicy ludowej...
— Czarna sotnia u nas?! Śmiej się pan z tego. U nas jej nigdy nie będzie. Za to mamy swój czarny milion.

Drobne zbieram słowa, drobnych słucham ludzi, bo wybór narodu podążył na Wschód: jedni w deputacyi do Petersburga, a między-nimi i pan Apolinary Budzisz; drudzy na walne obrady »ziemców« do Moskwy. Uczyniło się pusto i tęskno w Warszawie, ściśniętej nadto przez stan wojenny i zimę. Pozostaliśmy między szarym tłumem prawyborców...
...Co ten tam kawiarniany polityk powiedział? Czarny milion?? Ciągnie wszędzie przez ulice śródmieścia, siedzi po zbiedniałych sklepach ten ośmieszony i wyklęty »burżuj«, taki cierpliwy, taki czujny na dobro publiczne, taki sforny w manifestacyach uczuć zbiorowych, tak łatwo przyswajający sobie kulturę; dobroduszny i pojętny, serdeczny i rozsądny, a solidarny z każdym porywem do światła i wolności.
Co ten tam prawił o »czarnym milionie«? Snuje się koło zamkniętych fabryk i warsztatów rój ponury, z oczyma płonącemi gniewem i pożądaniem, z rękoma groźnie leniwemi. Usłuchał głośnych mówców i poszedł pod ich komendę. Czeka na spełnienie ich obietnic i szuka w jadowitych drukach wieści, rychło przyjdzie czas chleba dla wszystkich. Czeka jeszcze i szumi zapalona głowa, ale czekać nie chce skurczony, pusty brzuch.
— Ej ty, coś obiecywał, złodzieju! Kiedy przyjdzie dzień ośmiogodzinny? Kiedy będziemy jedli do syta?
— Przyszedłby dawno, gdyby nie te łotry fabrykanty, gdyby nie szuje narodowcy. Śmierć zdrajcom ludu!
— Śmierć! To nie czarny, to głodny milion.
Żebrzą po ulicach nie tak, jak za dawnych czasów. Nie »litościwa osobo«, »jaśnie panie złociuchny!« — Do lepiej ubranego przechodnia zbliża się szorstko drab sążnisty, z nakrytą głową i melduje się głosem nie cierpiącym odmowy: »Robotnik bez pracy«. — Pracowałeś ty nocami na Powiślu — myśli zaczepiony przechodzień i sięga do kieszeni, zwłaszcza, gdy pusto na ulicy. — Tu przychodzi pięciu po składkę na cele partyjne do mieszkania samotnego kapitalisty. Tam już bez wyrażenia celu odzierają sklepy z towaru i gotówki. Z dniem każdym przybiera ta powódź »rewolucyi«. Rabują kasy rządowe i publiczne — to pewno na cele partyjne?? Ale już grabią poprostu, zabijają bez namysłu i wyboru; zbójcy panoszą się w jasny dzień po Warszawie i prowincyi, urągając policyi, a nakoniec i komitetom socyalistycznym.
Strwożony obywatel kraju nie dopatrzył odrazu, z kogo się składa, pod czyim działa przewodem ta »partya bojowa«. Ale kto wyjrzał z zamczystego ukrycia, ujrzał w haniebnych szajkach zbrodniarzy recydywistów, wypuszczonych z więzień, zamiast przestępców politycznych, ujrzał nie dorostków, którzy porzucili szkoły, ujrzał także w liczbie zdumiewającej czarne głowy i szaty nowych Machabeuszów, walczących za prawa... Ludu. Ci ostatni byli przy każdej śmiałej robocie, przy każdym napadzie na cudze mienie; do każdego okrzyku bojowego za przewrotem i nienawistnego przeciw narodowi mieszał się ich charkot spieniony. Krewni zaś ich i plemieńcy zgarniali grosz według zakonu swego, nie puszczając nic z garści na ogólne sprawy krajowe, mając zawsze na myśli swoje własne cele partyjne. Mędrcy zaś i kapłani Izraela wzruszali ramionami, nie rozumiejąc wypadków. I stało się, że paru z ich starszyzny podniosło głos za dobrem ogółu tej ziemi mieszkańców. Ale znając i widząc ich milion, paru mężom naród nie ufał, plemieńcy zaś ich się wyparli.
Tak — mamy swój czarny milion. Dobrze mówił ten pan z kawiarni.
Henryk Demel mieszkał przy ulicy Twardej, w brudno-żółtym budynku, który choć nie mógł pochodzić z wcześniejszej epoki, niż druga połowa XIX wieku, wydawał się już pomnikiem zamierzchłym. Dom ten, w stylu berlińsko-hebrajskim, należy i dzisiaj do spadkobierców Nuchima Lichtenbauma. Na trzeciem piętrze w podwórzu Demel zajmuje pokój przy korytarzu, cuchnącym od umieszczonego w pobliżu starodawnego zlewu. W pokoju przyległym mieszka towarzyszka Ola. Pokój męski jest pracownią, mocno zadymioną, z wielkim piecem kuchennym pod okapem, zawsze zimnym i widocznie przeznaczonym na skład różnych cięższych i lżejszych przedmiotów niecenzuralnych. Umeblowanie zaledwie odpowiada najpierwotniejszym potrzebom. Przeciwnie — sąsiedni pokój kobiecy posiada firanki i parawan haftowany, meble proste, ale czyste, i pachnie nawet przyjemnie. Ten pokój bywa bawialnią, jadalnią, i czasem nawet salą obrad.
Usłyszawszy umówione pukanie w ścianę, Ola pobiegła do drzwi zamkniętych. Zapukano ponownie do drzwi, zazgrzytał klucz w zamku i wszedł Demel.
— Leć do drukarni, Ola. To osobno, w jedną kolumnę, na 30 tysięcy egzemplarzy, a to do numeru na front. Nie pomieszasz?
Demel oddał dwa drobne rękopisy. Ola obejrzała je uważnie i schowała jeden w stanik, drugi w rękaw. Za chwilę miała już biret na głowie, strzeliła okiem do zwierciadła i wyszła. Demel zaś drzwi zamknął na klucz i rzucił się na kanapę, zwinąwszy sobie pod głowę jakieś okrycie towarzyszki, bez ceremonii. Twarz młodą miał już pooraną zmarszczkami, zwłaszcza nizkie czoło ruchliwe pod rudą, krótką czupryną. Choć oczy zamknął, czoło nie przestało kurczyć się, a cała postać, zanim się uległa, szukała długo wygodnego spokoju w niecierpliwych podskokach. Zaledwie zdawał się zapadać w drzemkę, gdy pukanie do drzwi porwało go jednym susem z kanapy. Sygnał znajomy — wracała Ola. Widocznie drukarnia była w pobliżu.
— Oddałaś?
— Oddałam w samej zecerni.
— A komu?
— Berkowiczowi.
— Lepiej było oddać Piętakowi... Wszystko jedno — i ten towarzysz i tamten. A nie dowiedziałaś się, dlaczego Berkowicz przez trzy dni nie przychodził?
— Gadał, że miał zatarg z narodowcami.
— Jaki zatarg?
— W fabryce Baryczki. Podobno go nawet poturbowali.
— Właśnie ogłosiłem bojkot fabryki Baryczki.
— A to stara, porządna firma — odezwała się Ola głosem miększym.
— To niech się solidaryzuje! — odfuknął Demel. — Niech mu tylko do głowy nie strzeli zamknąć budę, bo będzie źle!
— A Leichtfeder i Sobirajer zamknęli?
— Udowodnili rachunkami bankructwo. Wytłómaczyli się przed nami osobiście.
Demel położył się znowu na kanapie i przymknął oczy. Ale po chwili znowu zapytał Oli:
— Czy wzięli zaraz do składania?
— Wezmą dopiero. Składają we dwóch artykuł o szpiclach narodowych.
— Trzebaby raz jeszcze przekonać ustnie dozorcę warsztatów u Baryczki.
— A kto pójdzie?
— Poszedłbym, ale nie spałem całą noc. Jestem miękki. Niech idzie Szmul Krótki. Albo lepiej Piętak. Zaraz im powiem.
Demel już się wybierał, ale wstrzymała go towarzyszka.
— Poczekaj. Ja spałam w nocy, ja pobiegnę. Obu widziałam przed chwilą.
Znowu zniknęła Ola i drzwi zamknięto, jakby przechowywano skarby w tem ubogiem mieszkaniu. Po dziesięciu minutach powróciła.
— Szmul powiedział, że sam nie pójdzie, tylko w kupie, bo słyszał, że wojsko jest przy fabryce. Szmul mówi, że ma dosyć jednej kuli w ramieniu...
— Co za kula? kontuzya... A Piętak?
— Piętak robi korektę, bo jeden, który umie. Ale pójdzie, jeżeli każesz.
Demel zerwał się z kanapy i przeciągnął ramiona:
— A no, to ja sam pójdę.
Ola przypadła do niego z błyszczącemi oczyma:
— Ze mną... prawda?
Młodzieniec popatrzył bez rozrzewnienia, ale głęboko w oczy towarzyszki:
— Chodź. — Ubierz się, jak przedwczoraj.
W strojach zaszły zmiany. Ola wzięła chustę na głowę i garnek owinięty szmatą, niby żona robotnika, przychodząca z posiłkiem do męża. Demel poszedł do swego pokoju, włożył czapkę na głowę i obuł buty z cholewami. W cholewę wsunął ciężki jakiś przedmiot. Po starannem zamknięciu drzwi spotkali się oboje na korytarzu.
Przypatryw ano im się ciekawie na schodach i na podwórzu, ale gdy wyszli na ulicę, nie odbijali już od szarego tłumu przechodniów. Jakiś robotnik z żoną dąży do fabryki lub z fabryki na posiłek. Tylko poszukiwacz błysków duszy w oczach i ruchach ludzkich, artysta lub ajent policyi tajnej mógł dostrzedz w śpieszącej parze zapał i niepokój, zawieruchę idei w gorących, młodych mózgach.
Szli milcząc przez ponure, nie całkiem zabudowane ulice, migając, jak cienie gęstsze, na brudnej szarzyźnie parkanów. Naraz zatrzymała się Ola i rozejrzała się po tonącej we mgle dzielnicy miasta:
— Czy dobrze idziemy?
— Jakto? — nie zrozumiał Demel. — Czy tędy droga? Wiesz przecie. Na prawo zaraz rogatka, a tam i fabryka Baryczki.
— Prawda...
— A dlaczego pytasz?
— Nic... Tak mi strzeliło do głowy, czy do brze idziemy...
Demel spojrzał przenikliwie na towarzyszkę:
— Ola! Jeżeli ci słabo, to ruszaj do domu.
Ola rzuciła nerwowo ramionami:
— Mnie słabo?! Toś zgadł dopiero!
— W chwili działania nie wolno wątpić o sprawie.
— Wierzę w ciebie — rzekła gorąco dziewczyna.
— To nie zawracaj głowy...
Zbliżali się do fabryki, a na zamglonym dużym froncie gmachu ujrzeli najprzód dwie sztywne postacie, nieruchome, jak rzeźby, ale nie dla ozdoby tam postawione.
— Strzegą wejścia — szepnął Demel, zatrzymując się.
— Co robisz, Henryk?!... idźmy prosto do drzwi, bo się domyślą.
— Racya.
I skierowali się miernym krokiem między dwóch żołnierzy, stojących przy drzwiach na warcie.
Gdy już dochodzili, oba szynele poruszyły się niby automatycznie, zagradzając drogę.
— Stoj!
Ola skurczyła się i owinęła chustą jak kobieta zziębnięta, ale zalotnie spojrzała ku żołnierzom.
— Co to stoj, kiedy zimno. Już i tak spóźniłam się.
Młody żołnierz otaksował spojrzeniem kobietę, nie znalazł w niej nic podejrzanego, owszem uśmiechnął się niedbale:
— Nu prachadi.
Ale dużo mniej podobała mu się twarz Demla.
— A tiebie szto?
— Idę do fabryki — odrzedł szorstko Demel.
— Posmotrim kniżku — odrzekł żołnierz, ujm ując mocno przychodnia za ramię.
Demel szarpnął się. W tej chwili ujęto go z obu stron i dano sygnał, na który zbliżył się stojący niedaleko rewirowy policyant.
— Pokazać legitymacyę.
— Nie mam żadnej. Gdzieby do fabryki codzień nosić?
— To my odprowadzim do domu i poszukamy.
— Jakiem prawem?
Policyant tymczasem obrzucił badawczym wzrokiem przybywającego i nabrał przekonania, że nie jest robotnikiem, tylko przebranym agitatorem.
— Bieritie jewo! — rzekł bez wahania do żołnierzy.
Demel aż zachwiał się od targnięcia silnych dłoni.
Wtedy Ola, która już była przeszła przez cenzurę i udawała dotychczas bezmyślną wesołość, wyprostowała się, zrzucając chustę z głowy:
— Nie wolno go szarpać! słyszycie?!
Policyant spojrzał na zdemaskowaną towarzyszkę z jakąś lubością fachową, pokrewną z rozrzewnieniem artystycznem, i rozpłynął się w słodkich wyrazach:
— Ach, ładna pani! to może brat, albo kuzynek, albo i mąż z lewej rączki? Nie bójcie się, my jego ze wszystkimi honorami. A zresztą proszę łaskawie razem.
Ola spuściła powieki, pobladła i poszła milcząc za towarzyszem.
Biedny Demel z towarzyszką! Czy wyjrzy kiedy na światło dzienne i zobaczy dalszy rozwój polskiego socyalizmu? Czy przekona się, jak i dla kogo walczył?
My śmiejmy się w dalszym ciągu.. Trochę młodego zapału, zamkniętego w zgniłych murach, przerobi się na żółć mściwą, lub stanie się nawozem pod zboża przyszłości?... Siła rwąca, zamiast się uświadomić i połączyć z rzeką sił dobroczynnych, zetrze się na pianę, grunt rodzinny porozrywa i oplwa? Cóż z tego? Fala dziejów nad tym drobiazgiem przepłynie. Tymczasem pozostali przy polskim sccyalizmie Szmul Krótki, Berkowicz, Leichtfeder, Sobirajer... pozostał cały nasz czarny milion. On potrafi wielką teoryę zastosować do pożądanych reform: do obalenia przesądów nacyonalistycznych i religijnych, a wreszcie do żydowskiej autonomii.
Ale nam, którzy odmienne mamy na przyszłość poglądy i zamiary, niech będzie wolno nie błogo sławić robotom tych działaczy na ziemi naszej i żałować Demla, że się z nimi zadał.


DZIEŃ SIÓDMY.

Zima nie jest atmosferą, sprzyjającą uroczystościom, z przyczyn fizycznych; w dziedzinie też duchowej przytłumia entuzyazm. Jest to może jeden z powodów, dla których powrót deputacyi z Petersburga nie obfitował w szczegóły plastyczne, przydatne do barwnej powieści. Ani przybycia, ani powitania nie można było właściwie nazwać uroczystością. Nawet deputaci nie powrócili razem, specyalnym pociągiem, jakby należało. Powracali kapaniną i bez fanfary wcielali się w swe przyrodzone ramy. Ledwo gdzie bzykła gazeta, że ten i ów »jest oczekiwany«. Po tygodniu niepewnych wieści Warszawa ujrzała z cichem zadowoleniem najlepszych swoich mężów każdego na swem miejscu, jakgdyby nigdy nie wyjeżdżali. Już i Gwiazdowski celebruje, pozornie bez przerwy, w swem historycznem mieszkaniu; już Mochnaczyński pisze w dzienniku wcale o czem innem, niż o deputacyi; już hrabia Heydenstein ustalił nową cyfrę statystyczną; już Kotulski otworzył na nowo dla kraju upusty swej dobroczynnej wym owy; już Wojciech Banucha schował do skrzyni swą »petersburską« sukmanę; już i pan Apolinary je flaki w hotelu Saskim. Wybór narodu wsiąkł w naród i jest znowu do wybrania.
Budzisz we wspólnem działaniu na obczyźnie zjednoczył się ostatecznie ze swymi przyrodzonymi przyjaciółmi politycznymi. Skoro został między nimi dygnitarzem, pogodził się z losem i uczuł, że jego zakusy frondersko-reformatorskie pochodziły tylko z niedostatecznego wniknięcia w cele — no i w hierarchię stronnictwa. Nie skwitował jednak ze swej odrębności indywidualnej, owszem — narzucał ją teraz całym zgromadzeniom. Najlepszym dowodem ta chwila, w której porwał za sobą salę obrad przy rozprawach o deputacyi. Choć wynikiem deputacyi postanowiono się nie chwalić, Budzisz zyskał świadomość swej siły: wiedział, że, gdy zechce, a natchnienie będzie szczęśliwsze, potrafi dokonać cudów. Dowiódł też, że skromny tytuł »użytecznego«, który mu dawniej przyznawano, polegał na pomyłce. Pan Apolinary nie jest już użyteczny — jest głośny. Ten awans stawiał go odrazu między naczelnikami. Mowy już być nie mogło o tem, aby mu kto wyznaczał robotę podrzędną; stanął w gronie przewódców, generałów obozu, do którego, jak się wyrażał, »sam Bóg go przeznaczył«. Dobrze jest zapieczętować wyrokiem Opatrzności szereg działań i zabiegów, gdy owoc ich nie jest zupełnie idealny. Ingerencya nadprzyrodzona w wynikach działań ludzkich jest znaczną pociechą i uspokojeniem wewnętrznem działaczy.
Chociaż pozostał między swoimi, i to filarem, Budzisz zachował stosunki dyplomatyczne z innemi stronnictwami, wierzył bowiem niezłomnie, że wszystkie dążą, choć różnemi drogami, do jenego celu, — i że on kiedyś może dokonać dzieła skojarzenia, nad którem tyle już pracował. Gdy zaś skojarzą się stronnictwa, wtedy...
— Otóż wtedy, dobrodzieju mój, Bóg raczy wiedzieć, co czynić wypadnie...? Póki się stronnictwa drą między sobą, potem wchodzą w kompromisy, znowu się rozejdą i znowu urządzają dla porozumienia jakąś wspólną sesyę lub wiec na neutralnym gruncie, jest robota i zajmująca robota. Ale gdyby to naprzykład ustało z powodu skojarzenia stronnictw albo osiągnięcia wspólnie pożądanej szerokiej autonomii — w tedy co? Trzeba będzie rzeczywiście pracować...?
Mimo swą krewkość i niejakie wahanie w wyborze działań, których się nastręczał cały chaos w tej wielkiej epoce rewolucyjnej, pan Apolinary miał i sumienie: wiedział, że pracować trzeba i że są nawet roboty pilne. Samoistnie, a po części z obserwacyi siebie samego doszedł naprzykład do koniecznej potrzeby pracy nad oświatą, a pamiętał także, że wkrótce trzeba będzie silnie i fachowo walczyć za nasze prawa w Petersburgu. W obu sprawach był przecie czynny: dał pomysł seminaryum i wziął udział w deputacyi. Sumienie obywatelskie mógł mieć spokojne.
— Rzuciłem ziarna przyszłego żniwa — tłómaczył się pan Apolinary przed własnem sumieniem.
Zresztą sprawy oświaty jął się bardzo silnie Rokszycki, a gdy ten się czego uczepi, to jak rzep końskiego ogona. Co zaś do działania w Petersburgu, nie udało się jedno, to rozpoczniemy pracę w Dumie.
Nie brak było takich, którzy zwracali oczy na Budzisza, jako na przyszłego posła. Nawet różne stronnictwa oglądały go i oglądały się na niego, jako na glinę pośrednią, z której się lepi elektów kompromisowych. Ale — rzecz dziwna — po podróży do Petersburga Budzisz stracił pierwotny zapał do poselstwa. Skłaniał się bardziej do pozostania w kraju na posterunku wybitnym, do kierowania stąd forpocztami, wysłanemi na Wschód, do roboty na gruncie swojskim zamiast ryzykownych eksperymentów w atmosferze mniej znanej.
— Dobrzeby być posłem, dobrodzieju mój. Ale czyż nie szczytniejsza rola męża, pozostającego w cieniu, nie odznaczonego urzędowym tytułem, a przecie dzierżącego w ręku ster nawy publicznej... choćby czasami? Albo czy nie milsze sercu przeświadczenie, że się jednem potężnem słowem w chwili stanowczej przyczyniło do odwrócenia karty dziejów? Gdyby naprzykład deputacya się udała, napisanoby w historyi, że dzięki stanowczości Apolinarego Budzisza, deputata... nawet nie — Budzisza bez tytułu — salwowane zostały prawa narodu. A kiedyś, na grobie moim położonoby napis: człowiekowi wielkiego serca...
»O, dzika żądzo pośmiertnego żalu!« Pan Apolinary pisał historyę, chociaż w trybie warunkowym i tak się nad sobą rozrzewnił, że aż łzy prawdziwe miał w oczach, gdy weszli do jego mieszkania Pawłowski z Gawłowskim.
— Pod stopki się ścielę sąsiada i deputata naszego — rzekł Pawłowski.
— Miło mi odnaleźć w dobrem zdrowiu luminarza naszej okolicy — rzekł Gawłowski.
Budzisz otworzył szeroko ramiona:
— Witajcie! Wracam z Petersburga, gdzie w idziałem odmiany ludzi tak rozliczne...
Ale przerwał. To przemówienie, odruchowo przypomniane, dobre było na sesyę... i nawet już na nic. Pan Apolinary kiwnął po kilkakroć wzniesioną ręką na znak, że dużo, za dużo widział i wiedział. A potem z wysokości opuścił się na fotel, wskazując dwa inne sąsiadom.
— Siadajcie, dobrodzieje kochani. Cóż u was słychać?
— Nic dobrego, panie deputacie. Terror. Człowiek życia niepewny — rzekł Gawłowski.
— Gwiżdżą kule i tutaj — rzekł Budzisz niedbale, jakby puszczając kule mimo uszu.
— Ale chyba mniej w śródmieściu? Myśmy przyjechali koleją obwodową na dworzec wiedeński, aby wysiąść w środku miasta.
— To przezornie — dodał pobłażliwie Apolinary.
Pawłowski, szczere i nietajone uosobienie ciekawości, przystąpił bez wahania do celu swych odwiedzin:
— Nie nas pytać, panie deputacie, o nowiny. Mybyśmy raczej pragnęli czegoś się dowiedzieć od naszego moralnego dowódcy, już nawet i urzędowego...
— Niby od naszego wojewody — wtrącił Gawłowski.
— A dajcież pokój, panowie bracia — odrzekł Budzisz uprzejmie, choć bez konfuzyi — żyjemy w czasach demokratycznych. Na sługę waszego padł los — i tyle.
— Zawsze jednak, zawsze... — obstawali chórem — przy swej uniżoności sąsiedzi.
Po chwili tej wersalskiej sprzeczki Pawłowski powrócił do ataku:
— Nie dało się tak odrazu przeprowadzić? co, panie deputacie?
— Nie liczyliśmy na to. Chodziło o postawienie sprawy.
— A gdzie ją panowie postawiliście, jeżeli łaska?
Budzisz się zasępił i nie odrazu odpowiedział. Przypomniał bowiem niesmaczny dowcip jednego pisemka, które donosiło, że »deputacya położyła sprawę naszą między pałacem Zimowym a miastem na placu — i powróciła«. Taki śmieje się zdrów, a nie wie jak to trudno! Pytającym zaś sąsiadom odpowiedział po namyśle:
— Kochani panowie! Sprawa nasza postawiona została tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba. Postawiona przez nas — to jedna wygrana, a powtóre: u przedstawicieli jutrzejszego rządu raczej, niż obecnego.
Pawłowski i Gawłowski otworzyli usta. To było rzeczywiście jasne, nawet ogromne, chociaż niedowiedzione. Po chwili zaczęli kiwać głowami:
— A więc: tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba... Aha. Ale tymczasem żadnych zapewnień?
— Walka rozpocznie się w Dumie.
Tu Gawłowski wpadł w werwę:
— A że w Dumie będziemy mieli pana deputata za posła, to rzecz u nas postanowiona. Cały nasz powiat, jak jeden mąż, za panem. Na wyborcę to już pan niby wybrany.
— Na wyborcę, jak sobie chcecie, ale na posła, dobrodzieje moi, nie kandyduję.
— A to dlaczego? — zawołali obaj sąsiedzi niemal z oburzeniem.
— Zmęczony jestem.
— Pan deputat raczy żartować — spierał się Pawłowski — wygląda pan, jak młodzieniec, pełen ognia, siły, inicyatywy, już i doświadczenia.
— Klimat petersburski mi nie służy...
Pawłowski spoglądał na Budzisza z niedowierzaniem.
— Taka skromność i abstynencya, panie de putacie, gdy chodzi o dobro publiczne?
— No, sąsiedzi kochani, jeszcze niema wyborów. Dziękuję wam w każdym razie za życzliwość i zaufanie. Umiem je cenić, a może potrafię i wyzyskać, oczywiście dla sprawy.
— Naturalnie, że dla sprawy!
— A wkrótce tutaj, w tem sercu kraju, będziemy mieli dużo do roboty.
— Daj Boże!
— Wtedy na was liczę, panowie.
— Zawsze i wszędzie... Aha, to niby pan deputat do sejmu, do naszej konstytuanty?
Pan Apolinary wzniósł tylko oczy i ręce do nieba, jakby mówił:
— Tego pragnę, co Bóg i naród rozkaże.
— Już zabierać nie będziemy drogiego czasu — rzekł Pawłowski.
Ale zabrał jeszcze z kwadrans, dopytując, w postawie stojącej i między ponawianemi pożegnaniami, co tam w Petersburgu mówił ten, a tamten jak wygląda, a czy biurokracya jeszcze dyszy, a czy »ziemiec« to szczery brat, czy lisem podszyty. Pan Apolinary odpowiadał skąpo, wiedział bowiem, że sąsiedzi uprawiali, nawet w czasach zwyczajnych, plotkę polityczną i inną, a w okresie rewolucyjnym przybrali rozmiary olbrzymiego gramofonu o dwóch trąbach. Jeszcze przed piątem, ostatecznem pożegnaniem, chciał się Pawłowski upewnić o tenorze wiadomości głównej:
— A więc — tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba. Nieprawdaż?
— Tak, tak. Możecie mnie cytować.

∗             ∗

Po wyjściu wieśniaków Budzisz zaledwie przełknął śniadanie, już znowu dążył do innej pracy: dziennikarskiej.
Ponieważ do założenia samoistnej gazety zniechęcił się, a pana Sartora dotychczas nie przeniknął, niedawno sypnął pokaźne subsidium redakcyi już istniejącego dziennika »swoich ludzi« i zyskał tytuł założyciela. Kapitał, uruchomiony na cele publiczne, otrzymywał tym sposobem dalsze zastosowanie, a tytuł założyciela zdobyty został mniejszym zachodem. Sartor, który liczył jeszcze na udział Budzisza w wielkiem przedsiębiorstwie »Platformy«, gdy się o tem dowiedział, napisał jadowity artykuł z alluzyami osobistemi pod tytułem »Fides Graeca«. Ale Budzisz natchnął odpowiedź w swoim dzienniku p. t. »Punica fides«, rąbiący bez pardonu »Platformę« Sartora i bank Kolejki. Tymczasem zaś, jako nawrócony fronder i dobroczyńca, miał w gabinecie redakcyjnym należne zachowanie.
W gabinecie, uderzającym demokratyczną prostotą, siedzieli przy stole: Hugon Mochnaczyński, profesor Łokietek i Feliks Kotulski. Z sąsiedniej sali dochodziły zmieszane głosy, zdała metaliczny łoskot maszyn, z ulicy krzyki obdartych wyrostków, czekających na świeży numer.
— Nie przeszkadzam? — zapytał Budzisz.
— Co za pytanie? — odrzekł Mochnaczyński i zatopił się w dalszą korektę jakiegoś artykułu.
Kotulski, nie przerywając również pracy, wskazał próżne krzesło i zajrzał w oczy panu Apolinaremu, jak brat wyższego chóru, lecz przychylny. Budzisz nie lubił tego wzroku, choć do Kotulskiego już przywykł w ciągłem koleżeństwie.
Profesor przecierał poważnie ogromne, zwłaszcza w stosunku do jego postaci, okulary i siedział bez zajęcia. Od czasu do czasu wchodził do gabinetu to metrampaż, to inny urzędnik, każdy, jakby dla okazania swych przekonań, obdarty i rozczochrany. Na zapytania odpowiadał Mochnaczyński krótko, paru słowami, lub ciachnął ołówkiem po karcie, Kotulski zaś wnikał obszernie w istotę rzeczy, chwytał się za głowę, cmokał, wstawał i szedł sam załatwiać różne zawikłania, które bez niego by się nie obeszły. Budzisz, jak i Łokietek, usiadł przy robocie w charakterze pogotowia ratunkowego.
Po kwadransie weszli do redakcyi dwaj hrabiowie Kostkowie: Antoni i Władysław, bracia stryjeczni. Podobni byli do siebie, gdy wchodzili, wzrostem, ubraniem dobrego kroju i nieuchwytną harmonią budowy, którą zwykle nazywamy rasą. Ale gdy zdjęli płaszcze i usiedli, byli wcale odmienni.
Antoni miał wielkie oczy smutne w twarzy ciągle uśmiechniętej, pozory serdeczne i dobroduszne. Władysław zaś, hardy choć ugrzeczniony, swym profilem jastrzębim, wymową stanowczą, zaciekawiał raczej, niż pociągał. Obaj, choć żonaci, byli jeszcze młodzi, obaj bardzo zamożni, ofiarowali chętnie pieniądze i osoby swoje na usługi publiczne.
Antoniego powitano jak bywalca w redakcyi, Władysława ceremonialnie.
Ten ostatni zaczął mówić. Mówił nerwowo, przerzucając długą swą postać w różne układy, jakby myśl przebiegała mu przez wszystkie członki i galwanizowała je w sposób nieoczekiwany:
— Pozwolą panowie, że wyjawię przed nimi pewne konfidencye, które otrzymałem wczoraj z pozwoleniem, abym uczynił z nich użytek, nie wymieniając osoby. Muszę tylko nadmienić, że jest to ktoś wtajemniczony w stosunki dyplomatyczne międzynarodowe, a szczególniej angielskie. Mówiliśmy dość wyczerpująco o tem, czy Anglia miałaby swój interes w popieraniu naszych aspiracyi narodowych. Bo tak tylko można kwestyę stawiać. Liczyć na sprzyjanie nam czyjekolwiek z zasady etycznej byłoby chyba niewłaściwe. Otóż ten pan, przyznając oczywiście słuszność naszym wymaganiom, dowodzi, że w obecnej konstelacyi politycznej można uważać sprawę naszej autonomii za obojętną dla Anglii. Zapewnia przytem, że wzmianki dziennikarskie w przedmiocie popierania naszej sprawy u rządu rosyjskiego nie były nigdy insynuowane przez poważne sfery dyplomatyczne.
Wiadomość ważna i sprzeczna z wielu niedawno wyrażonemi nadziejami przyjęta została z dziwną obojętnością przez słuchaczów.
Odezwał się Kotulski:
— Wiemy już o tem.
Antoni Kostka zwrócił się do krewnego:
— Mówiłem ci, Władziu, że już o tem wiemy.
Mochnaczyński wpatrywał się w nerwowego mówcę z zimnym, nieodgadnionym spokojem.
Tylko pan Apolinary, który święcie wierzył w Anglię, zaczął ruszać wargami, ale widząc, że wszyscy przyjmują wiadomość milczeniem, przez solidarność nie odezwał się.
Władysław Kostka zaciął zęby.
Zawiązała się urywana rozmowa o szczegółach redakcyjnych między Antonim Kostką, a Feliksem Kotulskim.
— Świetny artykuł, panie Feliksie, we wczorajszym wieczornym o »ciągłości ideałów«!
— To pierwszy z cyklu, który przygotowałem — odrzekł Kotulski, spuszczając powieki bez uśmiechu.
— Ach, to pan pisał?
— Tak jest. Podpisałem przecie: F. K.
— Nie zauważyłem. A kto pisał, jeżeli wolno wiedzieć, artykuł: »Fundusz szkolny zapewniony«?
— To studyum zawdzięczamy naszemu profesorowi — odrzekł Kotulski, wskazując oburącz na Łokietka.
I tak dalej szłaby rozmowa, gdyby nie wpadł do gabinetu zziajany reporter, który wyglądał jak goniec z Maratonu, lecz nie z obozu zwycięzców.
— Proszę panów, w fabryce Baryczki rzeź! Banda prowadzona przez Szmula Krótkiego napadła formalnie na robotników z naszego związku. Jest już kilkanaście ofiar...
— Z której strony? — zapytał żywo Mochnaczyński.
— Przeważnie z naszej. Teraz wojsko doszło do fabryki i pierze z karabinów po ulicy, jak mu się podoba. A na ulicy niema już nikogo prócz przechodniów: Szmul już prysnął z całą bandą.
Słuchacze mieli stępioną wrażliwość na tego rodzaju nowiny. Każdy się z tem oswoił, że krwawa wieść tych czasów przynosi po kilka lub kilkanaście zabójstw na dzień; niejeden też widział już śmierć zbliska. Ale nienawiść między robotnikami, ohydna walka bratobójcza, była podówczas jeszcze nowością. I nawet ludzi zżytych z rewolucyą napełniała zgrozą.
Opowiadanie podziałało. Władysław Kostka przybrał pozór oficera na barykadzie, Kotulski twarz zakrył rękami, pan Apolinary poczerwieniał i nasrożył się.
Mochnaczyński zaś mocno i długo łamał zaciśnięte palce, jakby je wstrzymać chciał od działania, a uspokoiwszy się, rzekł:
— Trwa to już od pewnego czasu: od aresztowania Demla. Socyaliści rozgłaszają, że Demel został wydany przez robotników naszego związku. Ta potwarz roznieciła nienawiść zwłaszcza do pracujących w fabryce Baryczki, którzy, jak wiadomo, nie zastosowali się do nakazu socyalistów i nie przerwali pracy. Co gorsza, że nie jest to wypadek odosobniony: takie same wiadomości mamy z Łodzi. A szanowne pisma socyalistyczne nie przestają pracować w tym kierunku. Zobaczcie panowie ostatnie ich proklamacye.
Dobył z kieszeni parę małych, drobnym drukiem zaczernionych świstków i porozdawał. Zaczęto po dwóch, lub z osobna studyować skwapliwie, tę jedynie poczytną literaturę czasu.
Pan Apolinary, przeczytawszy, cisnął »proklamę« na stół, przybił pięścią i zawyrokował:
— Dureń pisał.
— Dureń, albo i nie — odparł Mochnaczyński. — Może emisaryusz pruski? Ale zauważcie, panowie, że te piśmidła zapomniały, zdaje się, o walce z rządem, albo z kapitałem, lecz godzą w nas, to jest w całe prawie społeczeństwo.
— Prawda — potwierdził Antoni Kostka.
— I jeszcze jedno charakteryzuje krwawą kronikę ostatnich wypadków: przy starciach zawsze dwa razy więcej pada naszych, niż tamtych.
Pan Apolinary zerwał się z krzesła:
— A cóż to, dobrodzieju mój, czy to nasi niby tego... tchórzem podszyci?
— Ani trochę. Tylko tamci mają broń, a nasi nie mają.
— Czemże się to dzieje, dobrodzieju mój?
— Tem, że nasi są prawdziwymi robotnikami: pracują i powracają do rodzin. Wiedzą, że posiadanie broni przy stanie wojennym można stryczkiem opłacić, więc który co miał, zwykle oddał. Dzisiaj zaś wypada im walczyć niby z towarzyszami, ale nie z robotnikami, tylko z partyą bojową, z szajką ludzi na wszystko zdecydowanych, którzy policyi się wyślizgują, zamiast domu mają tajemny lokal schadzki, zamiast dochodów z pracy — brauning i to co ukradną.
— Oto jeszcze jeden z opłakanych skutków stanu wojennego — zaczął Kotulski.
I puścił się na szerokie plany: albo nowej deputacyi do Petersburga, albo surowego napomnienia władzom miejscowym.
Ale go nie słuchano. Nawet Mochnaczyński dawał po sobie oznaki niecierpliwości, a Budzisz, który dawno przestał ulegać urokowi pana Feliksa, dzisiaj machał poprostu ręką na jego wywody:
— Ale gdzie tam!
Więc Kotulski przerwał perorę, zniechęcony:
— Radźcie tedy, kiedy umiecie — zakończył.
Przez chwilę nikt się nie odezwał. Dopiero po przetarciu i ustaleniu na nosie okularów, po najeżeniu pióropusza włosów, duch ogromny wstąpił w małego profesora Łokietka:
— Panowie! W czasach olbrzymich, które przeżywamy, wszystkie dobre i złe siły społeczeństwa nabierają bajecznej, a przecie rzeczywistej potęgi. Z pomruków powstały orkany, z protestów życiodajne bunty. Ale tak samo drobne gady, drzemiące dawniej między szczelinami jaskiń, wypełzły dzisiaj i urosły w potworne kłęby Lewiatana. Taką jest Potwarz służąca teraz za narzędzie walki...
Długo jeszcze mówił »kaznodzieja rewolucyi polskiej i bardzo pięknie, ale gdy skończył, nie wywołał dyskusyi, gdyż towarzystwo zatopione było mniej retorycznie w troskę o chwili obecnej.
— Co? jakich mamy mówców? — zwrócił się cicho Antoni Kostka do stryjecznego brata.
— Tak, tak — godził się Władysław, choć zdawał się w cierpieniach wyczekiwać końca mowy.
Budzisz zaś widocznie myślał samodzielnie. Mocno podniecony, pomrukiwał, a dłonią praworęczną wywijał to w prawo, to w lewo, to znowu chwytał się gwałtownie za podbródek. Mimikę jego takby można streścić:
— Hm... więc ci mają, tamci nie mają... Źle, dobrodzieju mój. Czy jednym odebrać, czy dać drugim?...
— Podziel że się, kolego, swemi myślami z towarzystwem — rzekł jadowicie Kotulski, sądząc, że w kłopot wprowadzi Budzisza.
Nie obliczył, że trzeba było tego tylko pociągnięcia, aby kolega wypalił.
— Cóż tedy pozostaje, dobrodzieje moi, jeżeli nie bronić się? Mordują tamci, to palić im w łeb jak psom!
— Kiedy nasi broni nie mają — odezwał się Antoni Kostka.
— To ich uzbroić, do kroćset! Od czegóż my jesteśmy?!
— Aaa...
Budzisz radykalny, Budzisz — Mirabeau stał znowu przed zgromadzeniem rodaków i napełniał ich zarówno podziwem, jak wątpliwościami.
— Potrzeba na to pieniędzy? — grzmiał dalej pan Apolinary — Fraszka! znajdziemy je. Ja daję na ten cel trzy tysiące.
I rozejrzawszy się po obecnych, naturalnie zatrzymał wzrok magnetyczny na tych, którzy dać mogli, na obu Kostkach. Odpowiedział Władysław:
— Daję w miarę możności. Ale to, co jeszcze dać mogę, wolę użyć, przyznam się, na cele oświaty.
Antoni nic nie odrzekł, tylko utkwił oczy w Mochnaczyńskiego, jak w tęczę natchnień.
Pan Hugo tymczasem odpowiedział panu Apolinaremu:
— Wydaje mi się niemożliwością przyjąć w tej formie ofiarę kolegi Budzisza, ale zgrzeszylibyśmy, zniechęcając jego szlachetną gotowość do usług publicznych. Może zgodzi się szanowny ofiarodawca obrócić ten fundusz na wzmocnienie na szych związków robotniczych?
— Wzmocnienie?... hm... Nie kijem, to pałką, dobrodzieju mój.
— A nie, kolego — rzekł Mochnaczyński, uśmiechając się, równie jak wszyscy obecni.
Chociaż wniosek Budzisza uległ modyfikacyi, wywołał ogólne uznanie dla wnioskodawcy. Ściskano go za ręce ofiarne, zaglądano mu w oczy nieustraszone.
— Takich, takich nam dzisiaj potrzeba — mówił profesor Łokietek.
— Niewątpliwie — dodał Kotulski głosem jakoby żałosnym od wzruszenia, że takiego przeczuł i wynalazł działacza.
Kostkowie spoglądali na Budzisza uważnie, Mochnaczyński zaś z natężonym namysłem, jak inżynier spogląda na potok, który pragnie ku szczęśliwości krainy obrócić.


DZIEŃ ÓSMY.

Mimo wszelkie usiłowania biurokracyi, aby wiosna nie przyszła jeszcze, lecz odłożona została na okres późniejszy, wobec niedojrzałości społeczeństwa, wiosna jednak przychodziła.
Pewien młody klon posadzony między brukiem warszawskim za czasów spokojnych, przywykł już, że w początku kwietnia wiatr łagodniał i namawiał do wypuszczenia liści, z którymi pragnął poigrać. Klon wtedy budził się ze snu zimowego, przeciągał się w słońcu i poczynał jeść ziemię, a całować się z wiatrem. — Ale tej zimy spać mu nie dano. W mieście bywało hucznie i tłumnie, i oddech stotysięczny szedł na młode drzewo oparem ciepłym, pobudzającym do przedwczesnego życia. Tejże zimy miał dwie niezapomniane chwile. Raz, gdy na ulicy szumiał ten nowy wicher, rozróżnił klon w wielkim idącym głosie dziwne, cienkie, szybkolotne poświsty. I przejął go ból nagły od pojedynczego ciosu. Czekał, czy to już śmierć? czy mu przeznaczano za młodu ginąć? Ale cios nie powtórzył się; pozostał tylko ból i na korze rana wązka, wżerająca się w mięso. — A drugim razem zwalił mu się na pień i przylgnął do odziemka ciężar miękki — i leżał tam przez czas pewien, aż klon poczuł, że mu do najczulszych, chwytnych korzonków przesącza się przez zmarzniętą ziemię ciepła rosa, strasznie pożywna... I młody klon warszawski ledwo nie oszalał. Chciał już zielenią nową wyzywać groźne akwilony, chciał już kwitnąć i uróść roku tego w potężne drzewo, chciał dorównać praojcom jednym porywem, stać się drzewem królewskiem, świętym gajem! Ale dziwna rosa skrzepła i powiały znowu mroźne, trzeźwiące wiatry. Dopiero gdy w kwietniu przyszedł powiew odwieczny wracającej wiosny, klon się budził powoli i poznał, że mu soki żywotne uciekają z otrzymanej rany. Więc blado zielenił się, chory, lecz trzymający się mocno jeszcze ziemi swojej w soki pożywne bogatej. I pędząc instynktowo do słońca, myślał:
— Będzie, co będzie — żyć trzeba.
Tej wiosny nie kupowano na ulicach pierwszych fiołków i sasanek, lecz miliony zadrukowanych kart, i z nich wróżono, kiedy przyjdzie pora obiecana. Nie przysyłano sobie podarunków świątecznych, lecz bony na chleb dla głodnych. Nikt nie zauważył, kiedy puściły lody na Wiśle, każdy czekał tylko, rychło puszczą obręcze krępujące siły, które się rwą do życia. Tłum, wpatrzony tęsknie w obietnice »rewolucyi«, zaledwie się wzdrygał na sprzeczne z sobą katastrofy, na ruinę fabryk, na tępienie policyi, na puszczanie wojska przeciwko gawiedzi ulicznej, bo mniemał, że tak być musi w rewolucyi, po której przyjdzie wiosna prawdziwa.
Na wsi rolnik zaledwie okiem rzucił na młodą ruń pełną nadziei i nie wróżył dziś z wczesnego kwiatu ciernia o przyszłości sadu. Jeżeli był »obszarnikiem«, nie wiedział, czy zbierać będzie te plony; jeżeli najemnym oraczem, rzucał pług, i podążał na rajcowanie z nowymi towarzyszami, którzy obiecywali mu ziemię szeroką. Bo nadchodzi już Czas...
Pan Apolinary nie dopilnował nawet siewów wiosennych w tym roku. Polityka nie puszczała go z Warszawy. Sprowadził tu rodzinę i mieszkał, przykładając codziennie ręki do polityki wewnętrznej. Dzisiaj on ją już robił, już czuł się w znacznej części za nią odpowiedzialnym.
Rzadko teraz z kim się naradzał, rzadko zwierzał się komu. Nawet sekretarza odprawił, gdyż się okazało, że ten młodzieniec wyniósł z gabinetu Budzisza różne tajemnice stanu i anegdoty historyczne. O tajemnice mniejsza, ale anegdoty krążyły po mieście w formie często niepożądanej. Budzisz stawał się coraz ostrożniejszym, coraz większym Metternichem w rozmowach z ludźmi. Jednak, że najwięksi nawet ludzie, którym najlepiej jest z myślą własną, jako z niezaprzeczoną rówienniczką, mają choć jednego powiernika, więc i pan Apolinary zwierzał się czasem żonie swej Tekli.
Nie były to już jednak dawne rozmowy wiejskie, gospodarczo-wychowawcze, kominkowo-rodzinne. Małżeństwo przeniosło się na wyższe piętro umysłowe. O rozwinięciu się i wzniesieniu pana, powtarzać już nie warto: czyny jego przemawiają. Ale i pani Tekla, przeniósłszy się do miasta, pozbywszy się kluczy i apteczki, umieściwszy syna w nowej szkole, nabrała różnych aspiracyi, polorów, wyrażeń, których nie znała dawniej. Nic też dziwnego, że towarzystwo męża ciągnęło nawet żonę poniewolnie na wyżyny ducha. Pani Budziszowa była już na paru wiecach i skłaniała się nawet do walki za prawo wyborcze kobiet.
— A gdy zasiądziemy na zdobytych przez siebie ławach sejmowych, wtedy się okaże! — mówił działacz wpatrując się Jowiszowym wzrokiem w nadciągającą przyszłość.
Pani Tekla nie robiła już nawet robótek ręcznych przy rozmowie, miała palce — o zgrozo — splamione atramentem i obecnie trzymała jakąś gazetę. Pomyślawszy przez chwilę, co się okaże na ławach sejmowych, odezwała się do rzeczy, jednak nie jak echo posłuszne:
— Nie rozumiem dlaczego, Połciu, nie chcesz kandydować na posła do Dumy? Namawiają cię sąsiedzi, a i pisma ciągle o tobie mówią. Znowu dzisiaj — patrz!
Budzisz sięgnął skwapliwie po gazetę:
— Pokaż...
Przejrzał wzmiankę i machnął ręką. Było to sprawozdanie z jakiegoś wiecu, na którym między kilkudziesięciu »zauważonymi« był i Apolinary Budzisz.
— Jednak to tam zawsze dołóż, bo może mi być potrzebne.
— A jakże! to już siedemnasty numer o tobie — odpowiedziała skrzętna małżonka — mam je wszystkie pod kluczem. Ale właśnie nowy jest dowód, że nie mogą nigdzie obyć się bez ciebie Połciu. Gdybyś tam pojechał, jabym potrafiła tu się zająć wszystkiem. Jabym to przebolała dla ogólnego dobra.
Mąż słuchał z niedbałem zadowoleniem. Pomilczał trochę, potem się odezwał:
— Próbowałem — klimat mi nie służy.
Ten argument był najwymowniejszym dla poczciwej pani Tekli. Zdrowie męża jest szczęściem kochającej żony. Więc zrezygnowana zapadła w myśli, jaka to szkoda dla kraju.
— Nie frasuj się bardzo, Tekluniu, o to nasze przedstawicielstwo w Dumie. Tam nie potrzeba geniuszów.
— Zawsze lepiejby było.
— Otóż wyobraź sobie, że gorzej. Trzeba nam ludzi dobrego ducha, ale nie zbytecznie pomysłowych i działających każdy na swoją rękę. My operujemy masami... To jest, nie tak już jak to kiedyś, dobrodzieju mój... ale zawsze musimy tam mieć ludzi sfornych, idących zupełnie z nami. A my w sercu kraju, w centrum... rozumiesz?
Pan Apolinary przebierał palcami, potem ścisnął obie garście, jakby szereg ułamków sprowadzał do jednego mianownika. Było to wyraźne i pani Tekla zrozumiała.
— Zresztą — ciągnął dalej polityk tonem jakimś nowym, mistycznym — ja chociaż tam nie pojadę, będę miał w gronie naszych przedstawicieli swoich własnych, rodzonych... Ja ich teraz wychowuję.
Pani Tekla, pomimo szczerej chęci, nie zapytała, kogo miał na myśli pan Apolinary, bojąc się wdzierać bezskutecznie w tajemnice polityczne. Ale zaczęła krążyć około pytania:
— Przecie już postawiliście kandydatów. Czy teraz będzie inna lista?
— Będą zmiany. Ja je przeprowadzę. Zamiast jakichś tam Kotulskich, dobrodzieju mój, którzy wszędzie się pchają, zresztą zamiast mnie, który ustępuję — Zobaczysz, będą zmiany.
Przed widocznym zamiarem męża niedopowiedzenia do końca pani Tekla skłoniła głowę. Monarchów i wielkich ludzi nie przypiera się do muru; jeden to z ich najcenniejszych przywilejów.

∗             ∗

Wiosna wypędza na ulicę najzatwardzialszych domatorów, a cóż dopiero w tym roku, gdy życie uliczne stało się normą zajęcia Warszawiaka. Stany wojenne, tratujące patrole, kule rozwydrzone — nic nie zdołało zniechęcić tłumów.
Pan Apolinary podążał pieszo, bez broni i bez pieniędzy w kieszeni, jedynie z paszportem przykrywającym mu rycerskie serce, podążał po falistym, brudnym chodniku w dzielnicy robotniczej. Miał tu świeżo podjętą missyę, wykonywał ją pilnie i przed nikim się z tem nie chwalił. I nie czuł nawet potrzeby gadania w tym wypadku: robota tego nie wymagała. Powracał już po rozmówieniu się z robotnikami fabryki Baryczki, co nie było tak proste i bezpieczne, jak sądzić by można po spokojnej powierzchowności Budzisza. Rozumował poprostu, że jeżeli nikt nigdzie karku nie nadstawi, to i nic się nie zrobi.
Powracał i wkroczył już w miasto weselsze, w aleję Jerozolimską. Idąc, łowił piersiami wiatr.przychodzący z za Wisły, już ciepły i nasycony wonią wiosenną łąk, gdy ktoś przejeżdżający jednokonną dorożką przyjaźnie mu się ukłonił.
— Pan Antoni?
Antoni Kostka już wysiadł i witał się z Budziszem.
— No, no — rzekł pan Apolinary, wskazując na mizerny wehikuł — myślałby kto, że hrabia Kostka zbankrutował.
— W tych czasach wolę na co innego wydawać, niż na dryndy — odpowiedział Kostka z nadto skromną miną.
— Słusznie, słusznie. A pieniądze użyte pro publico przyniosą procenty w uznaniu spółczesnych i potomnych.
Budzisz mówił jak Minerwa przedzierzgnięta w Mentora, ale zarazem serdecznie i po koleżeńsku, gdyż zawarł w ostatnich czasach z Kostką ścisłą komitywę po różnych wiecach, sessyach i wagonach.
— A pan skąd i dokąd, panie Apolinary?
— Skąd? Miałem do czynienia z naszym związkiem robotniczym. A wracam do hotelu.
— Sam pan był u uich?
— A jakże.
Kostka otworzył szeroko oczy, co czynił zwykle, gdy się dowiadywał, że ktoś coś sam w ykonał. Potem uśmiechnął się przymilnie i rzekł, ściskając dłoń Budzisza:
— Dziękuję.
Teraz pan Apolinary trochę się zadziwił. I trwało przez chwilę nieporozumienie wyrażone przez dwa kwękające uśmiechy. Kostka zaproponował nagle:
— Chce pan trochę się przejechać? Głowy nie czuję na karku, bo miałem dzisiaj sesye od rana. Tu przewodniczyłem, tam przewodniczyłem, musiałem nadto mówić. Pojedźmy do Łazienek tym karyklem, co?
— Z gustem.
Jechali przez Kruczą, bo woźnica zapewniał, że przez Nowy Świat ani Bracką nie można — »nie puszczają«. Przywykli do tych porządków dwaj działacze, nie zwrócili na nie uwagi i jechali przez Kruczą. Kostka mówił jeszcze o swych dzisiejszych pracach, obszernie i anegdotycznie. Budzisz zapytał znienacka:
— A jakże tam pan z językiem państwowym?
— Kak nastajaszczyj! — Powiedziała mi księżna *** — wie pan, ta, u której mieliśmy się zejść z Wittem, tylko uchwaliliśmy, żeby nie? — — powiedziała, że mówię zupełnie jak jej nieboszczyk mąż, który był wychowany zagranicą. Toczno tak, wasze sijatelstwo! — Akcent mam już dobry; słów mi jeszcze brakuje, oczywiście.
— Bo wkrótce panu będzie bardzo potrzebne — rzekł Apolinary z błyskiem oczu obiecującym.
— Mówię nie gorzej od naszej grupy.
Jechali po drewnianych wybojach bruku, który przybrał postać skostniałego potoku. Ulica, im dalej od śródmieścia, tem stawała się tragiczniejszą z powodu twarzy przechodniów. Jakieś oblicza nigdy nie widziane roiły się tego roku po Warszawie, ubraniem, ruchem i wyrazem przypominające dzieje znane dotąd tylko z obrazków. I ludzie spokojni, którzy mieszkali podówczas w mieście, a chcieli wiedzieć i widzieć, co się dzieje na ulicy, nauczyli się chodzić po niej specyalnie, ze zdwojoną przytomnością, jak się chodzi w lesie, wypatrując zwierza, lub w nocy przez okolice niepewne.
— Jest jeszcze ciągle w powietrzu rewolucya — rzekł Kostka.
— Jest, dobrodzieju mój, ale rychło przyjdzie epoka sprawiedliwości.
— Trzeba jeszcze dużo pracować.
— A trzeba, młodzieńcze!
Setka nowych obrotów kół zmierzyła czas, toczący się z pożytkiem dla ogólnego dobra.
— Czytał pan wczorajszy artykuł mego kuzyna Władysława, niby programowy?
— Czytałem — odparł Budzisz zimno.
— Wybiera się i on na posła, ale na tym koniku pewno nie dojedzie?
— Wątpię.
Pan Apolinary rzekł to z takim uśmiechem, jakby mandaty poselskie miał w kieszeni, a chodziło tylko o wpisanie nazwisk.
— A co pan sądzi o samym artykule? — zapytał Kostka.
— Niby... nasze hasła, a krytyka naszych działań. Co tam mówi o stawianiu żądań — wcale mnie nie przekonało.
Antoni Kostka przypominał przez chwilę i wyrecytował cały ustęp z omawianego artykułu:
— Aha... »Stawiając program, który zbyt obcesowo sięga po nasze cele, a pomija wszelkie interesy i korzyści tych, którzy na żądane reformy zezwolić mają, uniemożliwiamy im przyjęcie naszego programu«.
— Świetną masz pan pamięć, panie Antoni!
— Wszystko, co mam, jest na usługę publiczną.
— Brawo! A co do pańskiego kuzyna... on nie jest na te czasy, on nie potrafi przerąbać się aż do celu.
— On nawet nie odwykł jeszcze od programu, grasującego w naszej... powiedziałbym — rodzinie, to jest poprostu od skłonności do godzenia się z losem.
— A! tegobym znowu nie powiedział. Polak szczery.
— Ja też nie mówię inaczej. Tylko nie zupełnie zsolidaryzowany.
Wjechali w ulicę zwaną »Piękna« przez jakiegoś dawniejszego satyryka.
Od skweru na Mokotowskiej dało się słyszeć kilka szybko po sobie następujących dźwięków, jakby paru ludzi naraz paliło z bicza. Budzisz, Kostka i woźnica zaczęli nasłuchiwać. I koń nawet przystanął.
— Z brauningów — rzekł Budzisz.
— Nie, z karabinów — zaprzeczył Kostka — ja to znam z kniei.
— Ao! jak tam wyrywa — — dodał woźnica, wskazując biczem na dalszą ulicę.
Postać młoda, snać młoda i rącza, przypadała prawie do ziemi w pędzie rozpaczliwym, zwierzęcym, aż znikła przy jakimś parkanie, zapewne znalazłszy otwór na podwórze.
— Jechać, czy nie jechać, panie hrabio? — spytał dorożkarz, któremu droga wypadała wzdłuż wspomnianego parkanu.
Kostka się zadumał — czy nad tem, że go dorożkarz zna, czy nad odpowiedzią.
— A jechać, do licha! — fuknął pan Apolinary. — Kula, jak Bóg da, to i tutaj trafi.
— E, ulica szeroka — dodał ośmielony dorożkarz i popędził konia do szybszego kłusa.
Odetchnęli w alei Ujazdowskiej. Tłumy ożywione, wiosenne, płynęły po obu chodnikach. Tylko po środku nie widać było, jak za dawnych czasów, powozów; panowały tam patrole i rzadkie, krzywe jednokonki. Ale od młodego parku Łazienkowskiego i od starych, budzących się Łazienek szedł odurzający zapach. Szedł na ponurego, zmęczonego żołnierza i na bezbronną a ruchliwą publiczność, nie pytając, kto do jakiego należy obozu. Szedł powiew młody i drażnił osłabionych, a napełniał silnych nadzieją nowego życia.
Pan Apolinary należał kategorycznie do silnych.
— Więc tedy, panie Antoni, gdy zasiądziesz pan w gronie prawodawców, najprzód stan wojenny do dyabła! (wskazał na patrol). To jest punkt pierwszy: musimy być gospodarzami u siebie. No a potem — sam pan wiesz dobrze, czego żądać. Krew z krwi nie może źle dla kraju radzić.
— Bardzo panu dziękuję za okazywane mi zaufanie — rzekł Kostka przechylając się całą postacią naprzód, jakby na sesyi — ale z tą resztą... Naprzykład czy się upierać absolutnie przy żądaniu konstytuanty?
Budzisz zamilkł poważnie, sięgał do wnętrza swej istoty, coś tam porządkował, i wydobył wreszcie na wierzch:
— Z konstytuantą można się tymczasem wstrzymać.
Posłyszawszy zdanie umiarkowane, Kostka się orzeźwił:
— Jeżeli tak, to łatwiej pójdzie.
Jednak pan Apolinary nie był kameleonem politycznym. Gdy się zmieniał, to tylko po wierzchu, dla taktyki i upatrzenia chwili. Gdyby koniecznie przyszło określić jego odcień, trzebaby wynaleźć nową denominacyę. Apolinary Budzisz był w polityce... empirykiem. Tak. Zacną dłonią próbował to tak, to owak odwalić kamień zagradzający zmartwychwstanie, to pchał, to dźwigał, to dłubał — zawsze jednak z najlepszymi zamiarami. Był w polityce empirykiem.
Miał także w sobie na dnie leżący zapas konserwatyzmu i zdrowego sensu, których to ordynarnych zalet wstydził się poniekąd przed szeroką publicznością w mniemaniu, że nie są dość efektowne w ustach działacza rewolucyjnego. Ale w pojedynkę można się z nim było pożytecznie dogadać.
Ponieważ Łazienki były, dla wygody policyi, zamknięte, a strudzeni miastem politycy pragnęli zblizka pociągnąć wiosennej woni od wielkich drzew i stawów, skierowali się więc na dół w aleję Agrykolę. Niebawem zaczął im migać przez drzewa śliczny pałacyk Łazienkowski stojący na obramionych lustrach, jak kosztowna zastawa stołowa z najlepszej epoki warszawskiego smaku — i teatrzyk romantyczny, nad którym »kochanka brzoza« rozpuściła warkocze swe, zielonym muślinem już przesłonięte. A na moście dumny Sobieski deptał Turków.
Raźnie, wesoło zagrzało się w sercu panu Apolinaremu, że jeszcze coś, tego... tu król, tam pałac — i wskazując na posąg bohatera, odezwał się:
— O tak, panie Antoni, za przykładem ojców!
Kostka chwiał głową podniesioną, patrząc w błękitniejące niebo, ale tymczasem nie był pewien, co ma wykonać za przykładem ojców? — Deptać? kogo?... albo o jakie ubiegać się wawrzyny?...
Spostrzegłszy niedostateczne działanie swej apostrofy, pan Apolinary dodał energicznie:
— Jechać!
— A tak... jechać — powtórzył Kostka.
Słowo było szczytne, tylko obraz psuła drynda, która jechała krzywo i powoli.


DZIEŃ DZIEWIĄTY.

Salon pani Maryi Siecińskiej nie należy do największych, lecz do najwygodniejszych w Warszawie. Wpada się tam, wychodzi, wraca, zostaje się na obiedzie, a gdy się przyjdzie po obiedzie, jeszcze się coś znajduje do jedzenia. Pani Siecińska, wdowa bezdzietna, uprawia cnotę gościnności z zapałem, zapraszając na to, co posiada: na kawałek pieczeni i na gawędę, jaka się uda. Pozostawszy w mieście pomimo rewolucyi, pani Marya przyjmowała od południa do północy całe szeregi postaci, które tu tylko, a nie gdzieindziej spotkać się mogły: matrony, fircyków, mężów stanu, elegantki, nawet nudziarzy. Ale swoboda taka i zmysł organizacyjny panowały w tem mieszkaniu, że nikt nikomu nie zawadzał.
Z konieczności salon nabrał obecnie barwy politycznej, czego dowodem chociażby dzisiejsze zebranie w godzinach popołudniowych. — W jednym pokoju na kanapie siedzi pani Olga Ostrzeszewska, niewiasta ze wszech miar polityczna, choćby z tego względu, że była niegdyś primo voto za hrabią Kozodusinem. Pani Ostrzeszewska, chociaż Polka, czuła jednak całą odpowiedzialność, która wkładała na nią ta koligacya wysoce biurokratyczna i w polityce swej zachowała skłonność do przekonań pierwszego męża. Wpływy jej w sferach urzędowych były, według mniemania wielu, nieograniczone. Nie ukrywała się z tem zresztą, że, gdy zechce poruszyć Kozodusinów i innych koligatów »wysoko postawionych«, może przeprowadzić wszystko — nawet autonomię Królestwa. Ale nie chciała. Że była przytem zła, jak osa, a bardzo skłonna do różnych knowań, choćby i nie politycznych, rachowano się z nią w pewnych sferach i kołach. — To też i dzisiejszy jej sąsiad na kanapie, hrabia Heydenstein, rozmawiał z nią z winnym szacunkiem, a nawet jakby się udawał do jej protekcyi.
W drugim saloniku grupa młodsza i weselsza. Hrabia Antoni Kostka leży prawie na wygodnym fotelu, otoczony trzema muzami. Pani Siecińska nalewa mu herbatę, hrabina Hańska opowiada »plamami« jakieś wrażenie literackie, a pani Englert z domu także Hańska, pochyla śliczną głowę płową i patrzy fijołkowemi oczyma na Kostkę. Dwie ostatnie przyszły tu dzisiaj na zapewnienie pani Siecińskiej. że będzie »Tolo«.
Tolo — to Antoni Kostka w postaci codziennej, sympatycznej, dostępnej tylko dla tych, którzy go znają z czasów kawalerskich i z bliższej zażyłości. Niepodobna ciągle być działaczem i mężem zaufania w narodzie; kark by można odparzyć od nieustannego dźwigania chomąta społecznego, a umysł nadwerężyć od ciągłego układania stosownych przemówień. Tolo, zwłaszcza że żona była zagranicą, przychodził odpoczywać po trudach u pani Siecińskiej. Ale i tutaj polityka nie dawała mu spokoju, była tylko znacznie lżejsza.
Telefon! — Kostka przeczuwa, że do niego; zrywa się z fotelu, w pogotowiu na usługi publiczne. Po chwili wchodzi służący:
— Pana hrabiego proszą do telefonu.
Trzy damy pozostały bez zajęcia około opróżnionego przez Kostkę fotelu. Pani Hańska ani myślała gadać dalej dla kobiet, opowiadała bo wiem »plamami« tylko dla mężczyzn. Pani Englert nie ma też przed kim pozować na ofiarę, a lubi tę pozę interesującą, wyszła bowiem w przystępie niecierpliwości za mieszczanina, fabrykanta, tęgiego człowieka, ale zawsze dla hrabianki Hańskiej...
Tymczasem Kostka już powrócił od telefonu i rozsiadł się znowu w fotelu, dusząc się od śmiechu.
— Jeżeli to taki śmieszny interes, to i my mogłybyśmy się dowiedzieć — rzekła pani Hańska.
— Nie, nic... będą mnie tam zaraz... próbowali.
— Próbowali?! — zapytały chórem panie.
— Mądrej głowie dość dwie słowie.
Pani Hańska aż zaczerwieniła się od wysiłku myśli, gdyż jej stanowisko kobiety handlującej inteligencyą obowiązywało ją do natychmiastowego odgadnienia słów Kostki. Po chwili spojrzała głęboko, kiwając głową: już wiedziała.
Ale nie wiedziały inne. Pani Siecińska, nie przywiązując żadnej wagi do swej przenikliwości w polityce, której dała miejsce w swym salonie tylko przez generalną gościnność, zaczęła mówić:
— Pewno jakiś kawał pan nam urządza swoim zwyczajem, tak jak z tem wkroczeniem Prusaków, o którem pan wiedział, że bajka, a tutaj ja się już pakowałam na wyjazd.
— Wcale nie kawał — próbować mnie będą, może już nawet próbują?
— E, niech pan powie wyraźnie — odezwała się pani Englert, dotykając ramienia Kostki szybkiem, kociem głaśnięciem, pod którem drgnął nasz polityk.
— Seryo mówię: odbywa się nasz wiec ogólny i próbne głosowanie wyborcze.
— Ach tak! a dlaczegóż pan nie tam, ale tutaj? — spytała pani Siecińska.
— Pewno przez skromność? — wtrąciła pani Hańska.
Kostka wykonał parę ruchów, które mogły znaczyć: tak albo nie, — jakąś gimnastykę dyplomatyczną.
Okazało się niebawem, że z powodu ostrej emocyi woli tu być, niż tam, gdzie go mają próbować. Zadzwonił znowu telefon, a Kostka zerwał się tak obcesowo, że aż roztrącił pochylone ku niemu panie.
Po chwili wrócił. Telefon był od kantoru najmu powozów. Ochłonął, bo przypomniał, że na wiecu zaczął mówić Kotulski, co w najpomyślniejszym wypadku potrwa pół godziny. Więc Kostka, między trójkwiatem tych pań, okadzających go perfumami i zachętą do życia publicznego, szukał, coby pożytecznego wykonać przez pół godziny oczekiwania. Kiwając ręką, zwołał ku sobie blizko trzy głowy, aż dotknął popielato płowych, elektrycznych włosów pani Englert, i uczynił cicho takie zwierzenie:
— Muszę na chwilę przysiąść się do starej »Strzechy«, bo się obrazi i gotowa jakie świństwo rozpuścić o nas po mieście.
Młode towarzyszki, choć niechętnie, uznały wszystkie potrzebę tej wycieczki w krainę wysoce poważną, do kanapy w drugim pokoju, skąd dochodziło skrzeczenie pani Ostrzeszewskiej przerywane umiarkowym, zwiędłym głosem hrabiego Heydensteina. I wkrótce Kostka, na czele damskiego oddziału, wkroczył do sąsiedniego pokoju i zajął miejsce z rezygnacyą na krześle, w pobliżu starej »Strzechy«.
Pani Ostrzeszewska miała wielką twarz złowieszczą, jak ministeryalna »bumaga«, siwe obfite włosy uczesane piramidalnie, z dworską pretensyą, a wymowę jakąś urzędową, nawet gdy mówiła po polsku, chociaż zwykle używała języka francuskiego.
Zrazu Kostka nie znalazł stosownego przedmiotu rozmowy, zacierał ręce, a pani Siecińska, aby wzbudzić jakąś akcyę, proponowała herbatę, podawała ciastka.
— Dziękuję ci, Maryniu, mam wszystko, czego mi potrzeba — rzekła pani Ostrzeszewska — zajmujcie się sobą, młodzi.
Odezwał się Heydenstein do Kostki:
— Tolu, czy wasza dzisiejsza próba ma być absolutną dyrektywą na przyszłe wybory?
— Ha, znowu polityka! przyszedłem tutaj, aby trochę od niej odpocząć — odpowiedział Kostka.
— Polityką się żyje, kochany hrabio; trudno od życia odpocząć, chyba kiedy się śpi — rzekła pani Ostrzeszewska, przysłuchując się z dumą swej wymowie. — Z hrabią Heydensteinem mówiliśmy właśnie, że trzeba koniecznie, aby między posłami znaleźli się tacy, którzy mają stosunki w Petersburgu, bo inaczej jakże porozumiecie się z rządem?
Kostka puścił się na drogę grzecznej ironii:
— Gdybyśmy mieli prawo wyborcze dla kobiet, nie łamalibyśmy sobie głowy nad wyborem kandydatki, znając szanowną panią.
Pani Ostrzeszewska nie dała się zbić z tropu tym wybiegiem.
— Nie przyjęłabym. Ja tam nie jestem za nowościami. Rola kobiet w polityce jest inna, inspiracyjna. Niech pan się nie wykręca od odpowiedzi, bo my z panem Heydensteinem jesteśmy bardzo dobrze poinformowani, a u Maryni możemy mówi otwarcie. Więc doskonale, że pan pojedzie do Petersburga. Il nons faut des noms. Ale innych także trzeba znających drogi u Dworu, w ministeryach...
— Przecie tu chodzi o przedstawicielstwo narodowe. Kogo naród wybierze, ten będzie posłem.
— Tak, tak, wiadoma rzecz. — Trzeba aby ludzie mądrzejsi wpływali na wybory, bo inaczej będzie głosowanie powszechne, rząd tłumu.
— Dążymy do powszechnego głosowania.
— A nie, nigdy! to są mrzonki, kochany hrabio. Pozwolono już wam bardzo wiele, ale nie trzeba tego nadużyć.
— Jakto: wam? — zapytał Kostka — przecie nam wszystkim, i szanownej pani także?
— Naturalnie, ale mówię, że trzeba przecie okazać wdzięczność za wszystkie łaski, któremi nas obdarzono, a z wyborów wysłać ludzi umiarkowanych, z którymi rząd mógłby współdziałać. Rozumie pan, kochany hrabio?
Kostka rozumiał i nie podzielał zdania, ale myślał zarazem, jak to dobrze, że nie jest na sesyi, ani przed szerszą publicznością, i nie potrzebuje się oburzać. Pani Ostrzeszewska nie może być inna. Do niej i do podobnych przywykł oddawna w swojej sferze.
Ale Heydenstein zapragnął tym razem odgrodzić się od zbyt jaskrawego zdania pani Ostrzeszewskiej, które uchodziło kobiecie wyjątkowo spokrewnionej, ale zgubne być mogło dla mężczyzny pragnącego dzisiaj, w Warszawie, utrzymać swą kandydaturę do jakiejkolwiek funkcyi obywatelskiej. Przezorny więc statysta i statystyk zaoponował łagodnie:
— Dzisiejsze programy już są inne, szanowna pani. Dzisiaj bądź co bądź wszystkie stronnictwa walczą z rządem, a nie idą z rządem. To, które z nim pójdzie, musi się dopiero utworzyć.
— Tak — powtórzył Kostka — to nie jest program na dzisiaj.
Sama pani Ostrzeszewska zaczęła trochę rejterować:
— Zapewne. Ale trzeba ludzi, którzyby to przyszłe stronnictwo stworzyć mogli. Niech będą przynajmniej i tacy obok tych... jak wy się tam nazywacie?... szowinistów... Ile też mandatów macie zamiar odstąpić ludziom umiarkowanym, jak naprzykład hrabia Szafraniec, albo tu obecny hrabia Heydenstein?
— Wybaczy szanowna pani, że na to odpowiedzieć nie mogę. Najprzód, właśnie nad tem toczą się dopiero narady.
— Rozumiem, że wyborami nie kieruje się z absolutną pewnością, ale musicie przecie wiedzieć, do czego dążycie.
— Owszem, wybory są zupełnie w naszych rękach, oprócz może paru okręgów.
Kostka powiedział to silnie i spokojnie, aż zadziwił słuchaczów. Obca siła, o którą się oparł, wzmacniała jego twierdzenie kategoryczne.
— A więc?
— A więc, szanowna pani, przejdą zapewne sami, jak ich pani nazywa — »szowiniści«.
— To byłoby wielce niepolityczne i »źle widziane« — odrzekła pani Ostrzeszewska z naciskiem.
Heydenstein znowu próbował naprawić skrajne nieporozumienie:
— Nie, Tolu; nie chciej znowu przedstawiać swego stronnictwa jako tak bardzo »intransigeant«. Miewaliśmy przecie wspólne narady, z których się okazało, że wszyscy jesteśmy zasadniczo zgodni, a różnimy się tylko w zapatrywaniach na sposoby wykonania. Doszliśmy nawet, jak zapewne pamiętasz, do pewnego układu. Tam, gdzieby nasze współzawodnictwo mogło wywołać rozstrzelenie głosów na korzyść zupełnie nam obcego obozu, tam ustępujemy. Ale przecie są okręgi, gdzie tej obawy niema i w tych macie nam parę mandatów ustąpić. Jesteście dużo liczniejsi, więc słusznie więcej wam miejsc się należy. Jednakże wszyscy jesteśmy Polakami.
Kostka zaciął się teraz i nic nie odpowiedział. Heydensteina znał oddawna i nie lubił oddawna. Ten jegomość starszy, trochę krewny, miał niezaprzeczoną przewagę eruducyi i doświadczenia. To przeszkadzało stale Kostce w rozmowach z Heydensteinem. Ale Tolo, dawniej polityk przypadkowy i w niejednej akcyi jednomyślny kolega Heydensteina, teraz wyrobił się, dojrzał, a zarazem wynalazł sobie wyższość nad Heydensteinem i jemu podobnymi: pasowany został na prawdziwego Polaka. Tą wyższością gnębił obecnie swych dawnych, jeżeli nie przyjaciół, to przynajmniej towarzyszów politycznych.
Więc Leon Heydenstein, który dawniej wykładał Tolowi politykę — małą wprawdzie i zbankrutowaną w założeniu politykę — obecnie dopraszał się nieledwie posłuchania u Tola. Gryzło go to wewnętrznie. Że jednak duma nie cechowała go wybitnie, znosił to upokorzenie.
— Byle służyć sprawie ogólnej — dawał do zrozumienia.
A myślał może:
— Byle pozostać w pierwszych rzędach. Gdy się piwo i nowa era i nowa polityka wyszumi, my przyjdziemy znowu...
Tak zapewne dumali politycy dwóch barw przez chwilę milczenia, która zaległa.
Pani Ostrzeszewska powstała, aby się pożegnać. Zatrzymywała ją dla zasady gościnności pani Siecińska, ale słabo. Matrona była zimna. Wprawdzie, gdy już na dobre wychodziła, wszyscy zdwoili grzeczność wobec niej, wyrywając nawet służącemu i podając jej płaszcz, ale pani Ostrzeszewska, przyzwyczajona do attencyi, na takie plewy się nie brała. Zdanie jej w polityce zostało dzisiaj pominięte, a to się mogło zemścić kiedyś na kraju, zaraz zaś jutro na osobach prywatnych. Wtem Kostka znalazł się genialnie:
— Ach, szanowna pani była łaskawa przysłać mi ten cyrkularz... pour votre oeuvre. Jeszcze nie odpowiedziałem, bo tyle jest teraz do roboty. Czy mógłbym złożyć mój skromny datek na ręce pani?
Wyjął storublówkę i uprzejmie podawał ją matronie.
— A dobrze. Bardzo panu dziękuję. Kwit odeślę dzisiaj wieczorem. Chociaż rozumiem, że to tylko okup za pańskie przekonania polityczne, ale dla biednych przyjmuję. Zawsze proszę o nas nie zapominać. Bardzo dziękuję.
— A jakże... na cel tak użyteczny... — mówił Kostka poważnie, z ukłonami, aż dopóki »stara Strzecha« nie wyszła.
Gdy zaś wyszła, zapanowała szczera wesołość oswobodzenia, do której i Heydenstein się przyłączył.
— Paradny ten Tolo! — A na co to ona zbiera?
— Czy ja wiem? Na jakichś tam połamańców, broń Boże nie politycznych. Ale musiałem babie plaster przyłożyć — co? Inaczejby mnie oszczekała bez pardonu.
— Teraz już wiem — rzekła pani Hańska. — Jak będę miała jakąś karotę, najprzód się z panem pokłócę.
— Dla pań, bez żadnej kłótni, cały mój pugilares! O — proszę brać.
I dobył pugilaresu, wywrócił, okazując że nic w nim niema.
Rozmowa by się rozigrała, gdyby grasującej gorączki politycznej nie oznajmił znowu sygnał telefonu.
— Teraz to pewno do mnie — rzekł Kostka. — Pani daruje, że tak nadużywam jej adresu?
— Proszę nie żartować — odpowiedziała pani Siecińska — bardzom rada, że się przysłużę sprawie.
Kostka ledwo chwilę bawił przy telefonie i powrócił.
— Muszę niestety pożegnać panie, bo przez telefon nie chcą mi dawać szczegółowych wiadomości. Muszę też z kimś się zobaczyć.
— Ach nie, panie! — zawołała pani Englert, odymając usta słodko nadąsane.
— A jakżeż to urządzić?
— Bardzo prosto — rzekła gospodyni domu — trzeba sprowadzić tego pana do mnie. Pewno jakiś miły człowiek?
— A tak... Nie, to jakoś nie wypada... Chybaby go pani znała?
— Któż to taki?
— Apolinary Budzisz.
— Budzisz? ten z hotelu Saskiego? Jakżeż! któżby go nie znał!
— To mogę mu zaproponować przez telefon.
— Doskonale! Wybornie! Cudownie! — ode zwały się wszystkie panie.
Znowu Kostka poszedł do telefonu, a tymczasem pani Siecińska zwróciła się do Heydensteina:
— Panie Leonie! Ja właściwie nie znam tego pana Budzisza. Więc może się obrazi?
— Wątpię — odrzekł Heydenstein — wytłomaczymy to przez nagłą potrzebę publiczną.
— Pan go zna?
— Któżby go nie znał! — jak pani mówi. Ale ja znam go rzeczywiście.
— Jaki to człowiek?
— Ach... bardzo szczery człowiek, bardzo porządny.
— To znaczy po polsku: głupi? — zapytała pani Hańska.
— Pani hrabino, ja w dzisiejszym chaosie przestałem rozróżniać.
Tymczasem Kostka wracał rozpromieniony:
— Zaraz tu będzie.
Panie aż klasnęły w dłonie z zadowolenia, wszystkie trzy bowiem były dzisiaj z politycznego obozu Kostki. Pani Hańska obmyślała, jakąby plamę ułożyć na olśnienie Budzisza, pani Siecińska: czy taki działacz pija herbatę popołudniu? — a pani Englert wiedziała z góry, że jest dostatecznie przez naturę przygotowana, aby olśnić każdego nieprzygotowanego mężczyznę. Cisza znamienna dla emocyi oczekiwania zalegała w saloniku, przerywana drobnemi, nerwowemi odezwami. Tylko Heydenstein nie podzielał ogólnego w zruszenia i namyślał się, czy nie opuścić tych kulisów politycznych, z których dla... sprawy nic sobie nie obiecywał pomyślnego. Został jednak przez ciekawość.
Gdy zabrzmiał dzwonek elektryczny, wydało się wszystkim, że prąd, poruszający aparat, przechodzi przez połączone serca obecnych.
Kostka zesztywniał, jakby włożył na siebie insygnia jakieś dygnitarskie, wyszedł do przedpokoju i po chwili wprowadził tryumfalną, rumianą, obleczoną w czarny surdut postać naszego pana Apolinarego.
Dowiedziawszy się już, że panie go nie znały osobiście, przedstawił go trójkwiatowi, zgrupowanemu w postaciach stojących, niby trzy muzy gotowe do wieńczenia zasług położonych dla narodu.
— Pan Apolinary Budzisz.
Pani Siecińska, odłączając się od grupy, wyciągnęła do słynnego męża drobną swą dłoń dającą jeżeli nie kształt, to przynajmniej zapach bukietu.
— Niezmiernie się cieszę, że potrzeba publiczna przyprowadziła pana prezesa do mego mieszkania.
Pan Apolinary, natchniony zapachem z ucałowanej ręki, odpowiedział:
— Służba publiczna ma swe chwile niezrównane.
Poczem przywitał innych z odcieniami cechującymi wysokie wyrobienie towarzyskie i polityczne. Pani Hańskiej powiedział: Aaa! — pani Englert nieledwie: ach! — a dłoń Heydensteina ścisnął potężnie tak, jak »witają się nie wrogi, lecz dwa na krańcach swych przeciwnych...«
— Uszanowanie hrabiemu.
Nie warto było prawie pytać o wynik próbnego głosowania na wiecu. Oblicze pana Apolinarego zwiastowało tryumf absolutny.
Heydenstein podjął się wywołania stanowczej wieści:
— Może się wdzieram w tajemnice?... ale ponieważ całe miasto wie, że odbywa się u panów próbne głosowanie, zatem śmiem zapytać...
— Niema w tem tajemnicy — odrzekł Budzisz. — Hrabia Kostka, Antoni — wszystkimi głosami!
Szmer uznania pochylił głowy obecnych. I wszystkie muzy oczyma rzewnemi spojrzały na Kostkę, który stał blady, namaszczony.
Zaś Heydenstein pytał dalej:
— Położył pan nacisk na imię »Antoni«. Czyby to znaczyło, że Władysław Kostka...
— Przepadł, jak było do przewidzenia — odpowiedział Budzisz z giestem swobodnie zrezygnowanym.
— To szkoda! — rzekł Heydenstein podstępnie i sprawdził wszystkie wyrazy twarzy po kolei.
Dwóm paniom było to obojętne. Pani Hańska, poczuwając się jednak do solidarności z ludźmi inteligentnymi, powtórzyła dość szczerze:
— Szkoda...
A Kostka, któremu zrazu zaświeciła w oczach iskra zadowolenia, opanował się prędko i rzekł:
— Zapewne, że szkoda — no, ale tylu jest kandydatów... A co do innych, panie Apolinary?
— Są pewne komplikacye. Zresztą wiec jeszcze nie skończony. Wyszedłem, żeby oznajmić panu to, o co mi najbardziej chodziło.
Spojrzał w oczy Kostce serdecznie, bez cienia przebiegłości. Ten zaś jakby się zachłysnął, i nie odpowiedział tym razem: »dziękuję«. Ostatecznie bowiem zasłudze własnej zawdzięczał zaszczyt, który mu przyznano.


DZIEŃ DZIESIĄTY.

Gdy nadeszły dni ostatnie walki wyborczej, Apolinary dorósł do swego zenitu. Energia i stanowczość wynikające z niezłomnego przekonania nadały jego akcyi trafność nieporównaną.
— Teraz to nie skrócona akcya wyborcza, ale wybory, co się zowie! A kogo wybierać — to także jasne, jak na dłoni: swoich dla swoich. Teraz to życie, dobrodzieju mój!
W przeciągu paru tygodni był na różnych, najbardziej odległych posterunkach: w Warszawie, w miastach gubernialnych i powiatowych, w klubach, pałacach i chałupach. Tu przemawiał jak przyrząd o sile dziesięciu mówców, tam użył własnej »krwawicy« na ucztę dla wyborców; w jednym trudnym wypadku wyzwał nawet na pojedynek kandydata z przeciwnego obozu. Prasy drukarskie jedne jęczały od sprawozdań, gdzie i jak działa nasz bohater, drugie wyciskały na świstkach różne jego odezwy lapidarne, ale skuteczne. »Precz!« i »niech żyje!« — wylatywały jak pociski ostre lub fajerwerkowe z tej katapulty, którą się stał podówczas pan Apolinary — i działały niechybnie. Gdzie tylko dopadł, zwyciężał. Kampanię tę możnaby porównać do Napoleońskich, gdyby cel jej był krwawy. Ale ponieważ chodziło tylko o wynik parlamentarny, o wybór swoich ludzi, ponieważ żywioły spokojniejsze ustąpiły z drogi huczącym zastępom; ponieważ wreszcie Żydzie stchórzyli — zdobycie placu przez Budziszów, Kotulskich, Łokietków i innych trębaczy narodowych nie miało nic wspólnego z krwi rozlewem, było raczej wesołem świętem. Sprawdziły się dowodnie słowa prorocze: »ogarniemy naród cały« — i jeżeli o ten tylko wynik chodziło — został osiągnięty.
Apolinary, jako trybun ludu, tak przemawiał na zgromadzeniu wyborczem w Ryczywole:
»Szeroka i głęboka demokratyzacya społeczeństwa jest skarbem, któryśmy wynaleźli. W was, bracia dobrodzieje od pługa, ujrzała dzisiaj ojczyzna swe zbawienie. Kto potrafił działać kosą przeciwko armatom, potrafi też zdrową, a nieprzewrotną radą obalić chytre zamysły wrogów naszych. Was wszystkich, którzyście prawo do ziemi nabyli wiekowym nad nią potem, pragniemy widzieć jej dziedzicami, sąsiadami naszymi. Już nie szlachcic tylko, ale i kmieć na zagrodzie, równy wojewodzie, bo wspólnym z wami, równym i bezpośrednim wysiłkiem budować będziemy odtąd szczęśliwość krainy, która oto leży przed nami rozłogiem...«
Mowę tę miał Budzisz na otwartem powietrzu, i z podwyższenia ukazywał zebranym rozległe pola i łąki. Porwał za sobą prawyborców i przeprowadził na wyborcę kandydata z mniejszej własności, Macieja Fizyka, którego potem, na zebraniu w mieście gubernialnem, obleczono w sukmanę poselską. Maciej Fizyk, służąc wojskowo na Kaukazie, ćwiczył się w języku państwowym, uchodził za znawcę stosunków agrarnych, i, jako przedsiębiorca robót ciesielskich, czynny był przy budowie szkół wiejskich. Liczono na niego przy dyskusyi o szkole i budżecie.
Lotem błyskawicy przeniósł się pan Apolinary na inne pole wyborcze, do miasta swego, gdzie już działał dawno i rozlicznie. Trzeba tam było obalić silnego kandydata, doktora Węzłowskiego, który, aczkolwiek istotny demokrata z pochodzenia i z przekonań, miał wadę niedopuszczalną, że nie należał ani do panującego, ani do żadnego stronnictwa. Choć człowiek dzielny, był na razie bez użytku, bo wybór jego na posła nie byłby ani tryumfem, ani kompromisem. Może nabytkiem dla koła polskiego?... Tak się to mówi. Jednem słowem, wybór jego nie był »wskazany«. Doktor Węzłowski miał jednak licznych popleczników między miejscowem obywatelstwem, któremu się niejednokrotnie zasłużył. Wymowna też była bestya i pociągała wymową. Tu pan Apolinary użył innej taktyki. Był to właśnie okręg, w którym on sam mógł kandydować, gdzie także postawił swą kandydaturę Feliks Kotulski, od niedawna właściciel młyna w okolicy. Istotny dramat w sumieniu Budzisza, ostra kolizya interesów partyjnych z osobistymi, gdyż wybór Węzłowskiego byłby porażką przyjaciół politycznych pana Apolinarego (i to w jego okręgu!), a wybór Kotulskiego, choć w duchu stronnictwa, był Budziszowi nie w smak, prawdę mówiąc — wstrętny. Znajdował się w okręgu jeszcze jeden kandydat, pan rejent Pliszka, zapisany do prawowiernego stronnictwa, człek obojętnie szanowny, towarzyski i nie pozbawiony ambicyi: mrugał z zadowolenia, gdy mu przez grzeczność wróżono godność poselską. Ale p. Pliszka, choć załatwiał przyjaciołom akta po zniżonej opłacie, choć zajmował kancelaryę Nr. 1, nie miał dostatecznego miru, aby pobić tak silnych współzawodników.
W tem zawikłaniu nie było pozornie innego wyjścia dla Budzisza, jak dążyć do funkcyi poselskiej dla siebie samego. W ostatnich więc dniach przed wyborami nietylko pozwalał agitować za sobą Pawłowskiemu z Gawłowskim i ich dość licznej koteryi, ale dawał nadzieje swym poplecznikom, że przyjmie mandat. Pobłażliwie też spoglądał na akcyę przeciwko Węzłowskiemu, która wyłaziła z ziemi, posiana czyjąś przezorną ręką. Nagle w opinii prowincyonalnej, a nawet tu i ówdzie w druku rozchodzić się zaczęły o Węzłowskim jakieś jadowite pobrzęki: to o braku rachunków z takich a takich sum dyskrecyonalnych, to o jego zbyt bliskich stosunkach z Prusami, to o przewrotności obyczajów. Nikt o nim nic podobnego nie słyszał dawniej — i teraz nie bardzo dawano wiarę pogłoskom; jednak codzień kilku chwiejnych elektorów porzucało Węzłowskiego.
Pan Apolinary zbyt dużo miał już do czynienia z kolegą Feliksem, aby nie poznać tu jego stylu.
— Majstruj, dobrodzieju najosobliwszy — cieszył się w duchu Budzisz — sam nie wiesz dla kogo majstrujesz.
Okazało się z różnych prób i wieców przedwyborczych, że Apolinary Budzisz stał się u mety jednym z faworytów i tyle miał za sobą głosów, że mógł nie na żarty zostać posłem, a w każdym razie ważyć się będzie wybór między nim, Kotulskim i Węzłowskim.
Wtedy, przed samym obrzędem wyborów, wystąpił Budzisz z mową, godną Rzymianina.
Oświadczył zebranym, że nie mogąc przyjąć funkcyi poselskiej dla ważnych względów osobistych i publicznych, wzruszoną niesie podziękę obywatelom za doznane w dniach ostatnich dowody ich zaszczytnego zaufania, a zarazem ośmiela się wystosować do nich prośbę. Nie chodzi tak bardzo o osobę — prawił — i o wielu jest w tem zacnem gronie godnych wyboru — chodzi o tryumf idei. Zarówno miłość ojczyzny, jak praktyczne rozejrzenie się w sytuacyi przedwyborczej skłaniają go do prośby, aby ci łaskawcy, którzy zaszczycili go swemi próbnem i votami, przenieśli obecnie kreski ostateczne na jedynego człowieka odpowiadającego wszystkim wymaganiom, wszystkim nadziejom ojczyzny — na naszego zasłużonego, dzielnego rejenta Pliszkę.
Tu, w przystępie natchnionej fakundy, uczynił z Pliszki orła, utożsamił go niemal z herbowym ptakiem naszych sztandarów. W zakończeniu zaś wyraził nadzieję, że kolega Kotulski, ożywiony tą samą bezinteresownością, zechce również cofnąć swą kandydaturę na korzyść rejenta Pliszki.
Feliks Kotulski przymknął oczy i dość długo strzymywał w sobie tak zwykle płynną wymowę. Nareszcie odezwał się, że zgodnie ze zdaniem kolegi Budzisza »sprawa jest mu celem jedynym«, z czego choć nie wywiódł konieczności rezygnowania, musiał jednak, dla proporcyi i dla związku z mową poprzednika, pochwalić rejenta Pliszkę. Zniechęcił tem wielu ze swych stronników, zwłaszcza że twarz jego, już zwykle męczeńska, wyrażała w tej chwili pospolitą żółtaczkę.
Powstało zamieszanie w zgromadzeniu. Wielu szlachty braci, z Pliszką na czele, rzuciło się ku Budziszowi, błagając go »w imieniu ojczyzny«, aby dał się wybrać, Budzisz zaś tem samem zaklęciem przekonywał upatrzonego na posła rejenta. Tym czasem stronnicy Węzłowskiego w złowrogiem skupieniu oczekiwali swego tryumfu. Czem znowu strwożeni przeciwnicy Węzłowskiego, wobec chwiania się swoich dwóch kandydatów głównych, zestrzelili swe głosy na trzeciego aspiranta, w każdym razie przyzwoitego, posiadającego census, znajomość języka państwowego, no i przyszłość. Takim sposobem zadziwiona nieco Ojczyzna zyskała za przedstawiciela z pomienionego okręgu pana rejenta Pliszkę.
Podobnych zwycięztw po całym kraju było prawie tyle, ile okręgów. A że okręgów, jak wiadomo, liczba była ograniczona, wyliczyć łatwo, jaka część zasługi przypada na Apolinarego Budzisza, który własnoręcznie stworzył aż trzech posłów z różnych, że tak powiem, kruszców, ożywionych wszelako jednym duchem demokratycznym: Macieja Fizyka, rejenta Pliszkę i Antoniego hrabiego Kostkę!
Teraz dopiero, gdy pchnął ich na szerokie tory, zaczął im się ciekawie przyglądać i wróżyć z rozmaitych konstellacyi, co też ci przedstawiciele zdziałać będą w stanie.
— Udali mi się, czy się nie udali??... Dubium, dobrodzieju mój. Przyszłości nie przeniknie nawet członek komitetu.
Ale teraźniejszość jest tryumfem. Szumią świeże laury nad głowami wybrańców — tylko ręką sięgnąć, aby z nich upleść wieńce. Szumią laury, a w ich cieniu ucztuje naród, spełnia kielichy za pomyślność kampanii prawodawczej. Podniecony ucztą pan Apolinary wypowiedział tak daleko sięgające poglądy o wszechwładztwie konstytuanty, o kilkunastu autonomiach, o prawie ludu do podziału ziemi, że go ktoś na miejscu nazwał polskim Robespierrem. Przydomek ten dano mu w toaście na cześć jego wzniesionym — i Budzisz przyjął go bez wahania.
Dopiero nazajutrz, gdy się obudził z ciężką głową i wyschłą krtanią, przeglądał krytycznie treść swych przemówień na wczorajszej uczcie:
— Powiedziałem zadużo... Oni tam już pojechali, a jeżeli słowa moje wezmą praeter propter za instrukcyę poselską?... stanowczo zadużo powiedziałem. Polskim Robespierrem mogę sobie być, ale głów ścinać nie myślę, ani szlachcie majątków odbierać. Przecie jednak za rewolucyi można się w mowie posunąć dalej, niż za zwykłych czasów. Nie zaszkodzi, byle w dobrym kierunku.
Tak się rozgrzeszał, a tymczasem, nie mając już nic do roboty w Warszawie po zebraniu i ustożeniu laurów, wyruszył na wieś.
Droga była po europejsku nie daleka, po polsku zaś mówiąc — opętana. Koleją dojeżdżało się do stacyi w parę godzin, ale od stacyi było jeszcze ośm mil tak zwanym traktem, który z początku był niby szosą, czyli szeregiem wybojów natury twardszej, przechodził przez osady źle ubitym brukiem, wkrótce jednak porzucał pretensye do miana drogi bitej i ciągnął się pasem żółtym lub ciemnym, suchym lub mokrym, stosownie do natury gruntu i pory roku. Na punkcie znaczącym połowę tej wyprawy stał wielki, starożytny, żółty zajazd pocztowy, w którym zmieniano konie, lub dawano im wytchnąć.
Pan Apolinary dotarł właśnie do zajazdu. Czekał, aż konie popasą i usiadł na ławie pod karczmą. Od żyta, już falującego wysoką zielenią, od łąk młodych i kwiecistych wiało tak świeżo, że ginęła w tym przemożnym zapachu wiosny stęchła woń starej karczmy. Do niskiego, wystającego okapu dachu dolatywały jaskółki, ubierając go w czarne, jedwabne, trzepoczące się w wietrze kokardki. Po szarzyźnie ziemi, ozłoconej gdzieniegdzie rozsypaną słomą, pomykały frasobliwe i łakome kurczaki, kradnąc w szybkich pokłonkach upatrzone ziarna. Lipa, której pień znękany długą służbą publiczną miał pozór umierający, strzelała jednak paru bukietami nowej zieleni ponad dach zajazdu. Z ciemnej otchłani stajni ukazały się za tęgim parobczakiem dwa łby końskie wyciągnięte, mrużące czarne powieki pod nagłym blaskiem, i dwa gniade, spocone kadłuby, niechętnie prze stępujące wysoki próg stajni.
Malowałby to z umiłowaniem Chełmoński lub Witkiewicz i zakląłby w ten obrazek ducha polskiej drogi wiejskiej, pełnej fatygi i przypadku, stworzonej dla malarzy, lecz nie dla podróżnych. Ale w obrazku umieściłby malarz pana Apolinarego jako szczegół współrzędny z kurami, z końmi, a w najlepszym razie ze spracowaną pro publico lipą. My zaś, którzy go znamy, my, którzy wiemy na jakie zasłużył sobie wyróżnienie, widzimy jego tylko jednego na tem tle pospolitem, widzimy Cyncynata, który porzucił Forum i powraca do ojczystego sprzężaju.
— A pan, panie Piasecki, głosowałeś? — pyta Budzisz stojącego przed nim pocztmistrza.
— Ledwie tam byłem prawyborcą, panie deputacie. Człowiek dziś chodzi z miejsca na miejsce za kawałkiem chleba, — nie to, co dawniej.
— Miałeś pan dawniej posiadłość?
— Mój dziad miał pół powiatu w Kaliskiem. Ale co tam i wspominać! Niepowetowana strata, że pan deputat nie zechciał zostać posłem naszym.
— Pojechali inni, którzy potrafią za naszą sprawą się ująć.
— Już jabym tam wolał, żeby pan deputat. Naprzykład co do sprawy nadziału ziemi bezrolnym.
— To pan jesteś za nadziałem? — zapytał Budzisz ciekawie potomka wielkich posesyonatów w Kaliskiem.
— Sądzę, że i pan deputat? Sam przecie słyszałem na zebraniu w Ryczywole — a i pan Gawłowski, który przejeżdżał dzisiaj rano, powtarzał mi świetną mowę na zebraniu pożegnalnem.
— Do licha! — pomyślał pan Apolinary — gdy człowiek jest na świeczniku, nie może pofolgować sobie w wymowie, żeby zaraz słów nie pochwycono i nie wyprowadzono z nich konsekwencyi.
— Widzisz pan, panie Piasecki, kwestya nadziału — to dalsza przyszłość. Pierwsza nasza autonomia. Gdy będziemy u siebie gospodarzami, weźmiemy to pod rozwagę.
W tej chwili zajechała przed dom fura chłopska porządna i wylazł z niej znajomy gospodarz z Ziembowa, Antoni Sikora.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków. Jak się macie, sąsiedzie?
— Ano, panie dziedzicu, jeszcze się ta mamy. Ale niech gront poczęliby rozdawać nie dworski, nie kazionny, jeno gospodarski na te wszystkie chudziaki, co go nie mają, toby człek z torbami poszedł. My ta swego bez sprzeczki nie puścimy.
— Nie bójcie się, Sikora, to nie na dzisiaj jeszcze.
— Czy dzisiaj, czy jutro, panie dziedzicu, my, gospodarze, nie damy. I naszemu posłowi Fizykowi my tak od rady starszych przykazali. Ma się ostać po staremu.
— Naradzimy się nad tem, gdy będziemy sejmowali u siebie — rzekł Budzisz.
— A niech ta sejm będzie — na to jesteśma zgodni — ale grontu nie puścimy.
Gdy się chłop trochę oddalił, pan Apolinary zwrócił się cicho do Piaseckiego:
— Widzisz pan — sami nie chcą.
— Wiadomo, panie deputacie: kto ma, ten oddać nie chce, ale kto nie ma, tenby wziął.
Na ten pewnik psychologiczno agrarny, rażący pospolitością w czasach rewolucyjnych, odpowiedział pan Apolinary tajemniczym uśmiechem i kazał konie zakładać.
— A nie doczeka się pan deputat pana Rokszyckiego z Ziembowa? Jego konie rozstawne od rana u mnie czekają. Tylko go patrzeć.
— Jedzie pan Jan? A cóż mi pan odrazu nie mówiłeś?
Pierwszym odruchem Budzisza była radość, że ujrzy przyjaciela, którego od paru miesięcy nie spotkał; drugim — że czuł się winnym wobec niego, ale to nie wiedzieć z jakiego powodu? Działał w ostatnich czasach pożytecznie, nawet chlubnie. Jednak przewidywane zetknięcie się z Janem budziło w Apolinarym jakąś pół-świadomość, że można działać jeszcze inaczej: mniej chlubnie, a trochę pożyteczniej. I nuż pan Jan, który wie zawsze wszystko pierwszy o sprawach publicznych, jak Żyd o giełdzie, dowiedział się już o świeżych posunięciach Apolinarego na szachownicy politycznej, naprzykład o jego mowach agrarnych...?
Trudno. Pan Apolinary nie takim już niebezpieczeństwom zaglądał w oczy, jak spotkanie z niezadowolonym przyjacielem. Postanowił poczekać tutaj na niego, usiadł znowu przed zajazdem i rozwinął gazetę.
Tu się obrazek psuje, ze stanowiska malarskiego. Sam środek zajęła wielka plama szara z kilku tłustemi liniami czarnemi, jest to bowiem, jak na złość, dodatek nadzwyczajny Do wsi polskiej dodatek nadzwyczajny! Ginie pod nim postać naszego Cyncynata, mąci się harmonia barw drzemiących w łagodnej pozłocie majowego popołudnia. Pierzchły jaskółki z pod okapu, kury zgorszonem, okrągłem okiem spozierają na szeleszczącą płachtę, bocząc się od niej trawersem swych naprężonych do ucieczki łapek.
Oto i tuman kurzu od strony pożądanej. He, he — wali ta bryczka wierzchem wybojów, jak po szynach... Co to? Trakeny z Ziembowa?... Nie — para od czwórki rozjazdowej z lica. Niema wątpliwości: dojeżdża pan Jan
— Przecie że choć na rozstajnych drogach, Janie dobrodzieju!
— A tuś mi, Apolinary!
Uścisnęli się serdecznie, po dawnemu, ale potem przydługo oglądali się nawzajem.
— Cóż tedy, panie Janie? Do Warszawy jedziesz? Tam już pusto.
— Pusto? A nasze seminaryum? A sprawa robotnicza? To wszystko chyba pozostało na miejscu...
— Racya, racya. Tylko już ja muszę odsapnąć na wsi.
— Należy ci się to, Apolinary.
Rokszycki mówił poważnie, pogodnie, bez cienia ironii.
— Ki dyabeł? — myślał Apolinary — kontent ze mnie, czy nie kontent?
Czasu na wyczerpującą rozmowę było skąpo, bo Rokszycki śpieszył na ostatni pociąg do Warszawy, więc Budzisz zagadnął obcesowo, chcąc ogarnąć jak najszersze horyzonty:
— Co sądzisz o przyszłości, Janie dobrodzieju? — A wiesz, mój serdeczny, że nie zdążyłbym... Ale tymczasem wszystko w porządku. Sprawiliście się gracko przy wyborach.
— Co? — zawołał Apolinary uradowany — uważałeś, jak mi tu Kotulski młyn pod nosem kupił? No — i już po wyborach. Ja nie zostałem posłem, bo nie chciałem. Ale on chciał serdecznie. I masz — posłem jest Pliszka, a Kotulski niech sobie miele na swym młynie!
Pan Apolinary rozśmiał się prawie szatańsko. Uśmiechnął się i pan Jan.
— Nie o tym wypadku chciałem mówić. Tu byłem za Węzłowskim, za którym ty oczywiście nie mogłeś... Ale naogół wybory dały wynik względnie dobry. Zajęliście stanowisko, które zająć należało, bo w razie waszej niesforności lub opieszałości mogliby je zająć inni, wcale niepożądani. Dowiedliście siły i jedynej w kraju skutecznej organizacyi. To dobrze wróży i o przyszłości.
Budzisz rozpromienił się: pan Jan niedwuznacznie go chwali. Nic także nie wie o świeżych mowach agrarnych...
— Wiesz co, Janie — musimy zastanowić się pospołu nad przyszłością. Siądziemy tu pod lipą. Piasecki ma jeden niezgorszy zieleniaczek...
— A nie, Apolinary. Jutro rano mam posiedzenie szkolne. Na pociąg się nie spóźnię.
— Ej że!
— Stanowczo nie. Powracam za cztery dni do Ziembowa — przyjadę do ciebie.
Apolinary wiedział, że gdy Jan się uprze, niema rady. Bryczki stały już zresztą gotowe do podróży, zwrócone w przeciwnych kierunkach.
Droga przed zajazdem była szeroka, jak Bóg dał. Woźnice, miarkując, że panom ciężko rozstać się z sobą, bo nie przestają gadać, a zarazem dla rozstrzygnięcia wątpliwości, który pierwszy ma zajechać, zajechali razem, ustawiając tak bryczki, że Jan z Apolinarym, gdy wsiedli, znaleźli się w odległości wyciągniętego ramienia.
Obie bryczki były jednego typu i rozmiarów używanych w okolicy. Obie pary koni musiały mieć chyba jednego protoplastę, tak były pokrewne: konie Rokszyckiego trochę raźniejsze, ale i para Budzisza nadrabiała fantazyą, może przez emulacyę. A gdy zasiedli na swych wózkach dwaj sąsiedzi, nabrali uderzającego podobieństwa. Obaj nosili płócienne kitle od kurzu i czapki praktyczne osobliwego modelu, który pierwszy Jan zaszczepił w okolicy, od czego nawet zwały się pospolicie »Janówkami«. Obaj mieli tę samą krew, te same zwyczaje i potrzeby i, mimo różnice indywidualne, lubili się szczerze nawzajem. Tylko że rozjeżdżali się dzisiaj w kierunkach odwrotnych.
Kończyli rozmowę:
— Dziwi mnie tylko — mówił Jan — że głównych sił waszych nie posłaliście do Petersburga Dlaczego naprzykład Mochnaczyński...
— Ach, Mochnaczyński jest nam tutaj do wszystkiego potrzebny — przerwał Budzisz z głębokiem przekonaniem.
— To wiem. Ale i tam przecie głów potrzeba.
— A czy nie można stąd?...
Budzisz powiedział to filuternie, ręce rozpostarł, a potem je zwolna do siebie przyciągał, jakby trzymając niemi magnetycznie dwie bryczki rwące się do jazdy.
Rokszycki rozśmiał się.
— No można... zapewne... ale przecie łatwiej kierować będąc posłem, niż nie będąc. Do widzenia, mój serdeczny.
— Do widzenia, Janie drogi. Zobaczysz: krew z krwi — bratnia solidarność — cel jasny. Przy szłość nasza, dobrodzieju mój!
— Daj Boże! — odrzekł Jan — nie o moją nieomylność mi chodzi, kochany panie Apolinary! I rozjechały się dwie bryczki bliźnie, dwie pary koni pokrewne, dwa kitle białe, dwaj synowie jednej ziemi. Budzisz jechał, by kierować wielką polityką, której nici trzymał związane w ręku; Rokszycki dążył do skromniejszych wyników pracy wewnętrznej, do swej umiłowanej roboty przy oświacie ludu po wsiach i miastach.


DZIEŃ JEDENASTY.

Już dawno przypiekał czerwiec, piękny miesiąc dojrzewania. Spotykamy znowu pana Apolinarego na ganku umajonym glicynami — i druga wiosna pachnie, brzęczy, przelewa się przez powietrze, druga wiosna roczna i polityczna. Trochę mi wstyd przypominać pierwszy obraz mej kroniki[3], tak różny ten rok nowy od poprzedniego, tak wyolbrzymiał nasz bohater. Grzesznie powątpiewałem o nim, gdym go tu ujrzał po raz pierwszy, powołanego na przewodnie w kraju stanowiska. Teraz jego dzień odwetu, bo dowiódł nie broszurą, lecz szeregiem czynów, że zamiary, które przed rokiem wyglądały na nieprawdopodobne: ogarnięcie kraju całego, przeciwdziałanie siłom wstecznym, ujęcie naczelnego kierunku polityki — wykonał pospołu z przyjaciółmi. Tylko jeszcze reform prawodawczo zagwarantowanych niema, ale już teraz spodziewać się ich nietylko można, lecz należy.
Czy pan Apolinary przez ten rok postarzał?... Oczy trochę zapadły, lecz wyraz ich przez to stał się silniejszym. Schudł znacznie, zato ruchy na brały nerwowej stanowczości. Gazetę przegląda, jak gdyby ją sam napisał, a czynił tylko autorską rewizyę. Nie drzemie po obiedzie; jeżeli zamyka oczy, to myśli. Wciąż myśli i nie błąka się już, obijając sobie głowę o zagadki, gubiąc się w przypuszczeniach i konjunkturach. Zna wszystkie przesłanki, wniosek jest niemal matematyczny. Z konstytucyi i przyjaźni z »kadetami« cóż się urodzić dla nas może,, jeżeli nie autonomia? Wprawdzie przyszłość ma swe niespodzianki, wprawdzie dużo tam uprzedzeń zwalczyć i mnóstwo sprzecznych interesów pogodzić trzeba. Właśnie w tem sztuka parlamentarna. Nasi to po trafią, ho, ho!
— Czy potrafią?
Było to istotnie bardzo ciekawem zagadnieniem, i nietylko dla pana Apolinarego. Apolinary zaś miał nadto emocyę osobistą, jak mu się tam popiszą jego najwłaśniejsi elekci: Fizyk, Pliszka i Kostka.
Działania Budzisza w przeciągu lego miesiąca nie ograniczyły się do prenumeraty gazet. Wyjeżdżał parę razy do Warszawy dla najwyższych obrad w komitecie, odbył parę konferencyi na wsi z panem Janem i nawiązał nawet osobiste stosunki z Petersburgiem. Gazety przychodziły regularnie, komitet działał jak ministeryum, pan Jan był zawsze ten sam: roboczy, przyjazny, a nawet teraz zgodniejszy. Tylko nie udały się Budziszowi jego osobiste stosunki z Petersburgiem.
Napisał listy do trzech członków Koła, którzy mu niejako zawdzięczali swe mandaty. — Pierwszy odpisał Pliszka, nie nasycił jednak szerszych pragnień pana Apolinarego. List był długi, kaligraficznie wybitny, ale zawierał tylko rzeczy znane już dokładnie z gazet. Poszedł do archiwów politycznych Budzisza.
Kostka nie odpisał wcale. Czy niedokładność poczty, czy nawał pracy parlamentarnej? Pan Apolinary zamiast pociechy miał z tego powodu niesmak polityczny.
Najlepiej jeszcze popisał się brat dobrodziej od pługa, poseł Fizyk, gdyż do krótkiego listu dołączył fotografię sali obrad w pałacu Tauryckim. Usłużny fotograf umieścił na pierwszym planie malowniczą sukmanę Fizyka, a nieopodal zamyślone głowy Kostki i Pliszki, oparte o autentyczne drzewo ław poselskich.
Odkąd otrzymał ten obrazek, Budzisz polubił go, stawiał sobie przed oczyma, przenosił z biurka na ganek, na miejsca pracy i rozmyślań, a nawet czasem z nim rozmawiał:
— Przemówcie też kiedy, posłowie dobrodzieje...
Ale waliły gromy deklaracyi, huczały groźne głosy trybunów, trząsł się stary gmach bizantyjski i wyła szeroka ziemia od pożądań nowych, a właśni elekci Budzisza przezornie milczeli.
Gdy zformułowano w Petersburgu grzmiące hasło: ziemia dla wszystkich! a Polacy zajęli wobec niego stanowisko przychylne, Budzisza ogarnęły wyrzuty sumienia:
— Źle mnie zrozumiano w Ryczywole i gdzieindziej... Później tam jakieś obszary nieużyteczne, naprzykład rządowe, rozkolonizować — no, można. Ale podkopywać prawo własności — to nie obywatelska robota! — Szkoda wogóle, żem gadał o sprawie agrarnej.
Pocieszało Budzisza jedno. Ogromne słowa wybuchały ogniście krwawymi szmermelami, ale gasły w powietrzu, lub spadały na ziemię zabezpieczoną od pożarów przez rozległe, starożytne bagna.
— Tego nie będzie — to się rozlezie, bo niepodobieństwo. Ale nuż nic nie będzie z całego krzyku?
Z rosnącą gorączką szukał w stosach nadchodzących dzienników postępów sprawy naszej, a zwłaszcza jakiejkolwiek odezwy swoich własnych posłów.
Raz tylko znalazł w »korespondencyi« — nie w depeszy lub artykule wstępnym — że postawa i sukmana Fizyka zyskują mu powszechne uznanie; innym znów razem, że Pliszka wybrany został na zastępcę do podkomisyi porządkowej.
— Porządkowej... phii — żeby autonomicznej!
Na wiadomości zaś o Kostce i od Kostki ciągle jeszcze czekał pan Apolinary.
Co gorsza, że zjeżdżano się do niego z okolicy po informacye i ttómaczenia zawikłanego biegu historyi spółczesnej, która rwała się raz gwałtownie w kierunkach niebezpiecznych, to znowu wlokła się zbyt opieszale w kierunku pożądanym. Pan Apolinary był prawie pociągany do odpowiedzialności za wypadki, uśmierzał jak mógł napastniczą ciekawość Pawłowskiego i Gawłowskiego, a gdy ci wyjechali, zjawiali się inni, najczęściej proboszcz, a już oczywiście codzień żona i rządca.
Z początku pan Apolinary dawał gościom swym i domownikom istną mannę polityczną. To jest tak, bo tak być musi — to było przewidziane. Teraz tu nasi skorzystają z sojuszu, tu uczynią się niezbędnymi, tam nastraszą — i tryumf, dobrodzieju mój! Ale gdy o tryumfie spóźniała się uporczywie wiadomość, manna Apolinarego stawała się kwaśniejszą i mniej pożywną. Mógłby się przerzucić do krytyki Dumy, ale jak tu krytykować zebranie, oddawna ogłoszone jako zbawcze? Ta daleka zawierucha deklaracyi, interpelacyi i deklamacyi, w której ledwie dosłyszeć było można bzykanie »sprawy naszej«, zaczęła nareszcie samego Budzisza niepokoić. Coraz trudniej mu przychodziło z wokalno-papierowej konstytuanty rosyjskiej wyrabiać mannę odżywczą dla rodaków. Doszło do tego, że pan Apolinary w godzinach zwykłych odwiedzin, przed wieczorem, znikał ze dworu, pozostawiając gości staraniom pani Tekli. Sam zaś, unosił skołataną głowę od gwary polityki do cichych, doświadczonych ukojeń przyrody.
Był za oborami, na miejscu dawnego, zarzuconego okólnika, ogród owocowo-warzywny, szczelnie oparkaniony, prawdziwy skarbiec botaniczno-kulinarny, rozrośnięty na odwiecznych, wskroś ziemię sycących nawozach. W tym ogrodzie zwanym »letnią śpiżarnią«, lubił oddawna pan Apolinary spędzać godzinę, gdy się już upał ostudzał, przeglądać nowe codzień zjawiska wybujałych gąszczów, wdzierać się w ich tajemnice, macać dojrzewające owoce, oddychać tłustą wonią warzyw i lżejszymi zapachami kwiatów. Lubił głównie jedną ścieżkę »pomidorową«, gdzie doglądał dojrzewania soczystych, purpurowych owoców, cennych do przekąski z cebulką, do sosów, i w postaci faszerowanej, jako jarzyna.
Kroczy pan Apolinary między podwójnym szpalerem, zwieszającym pękate, zielone jeszcze grona pomidorów, a niżej kłócą się o miejsce przy ścieżce pachnące groszki, lewkonie, rezedy, bratki — pospólstwo ogrodowe; górują nad niem misternie ziewające »lwie paszcze« i cieniutko zawieszone fuksye. Rąbkiem przy samej drodze ogniste kielichy nasturcyi nęcą oko i podniebienie tych, którzy znają ich smak pieprzny i rzeźwiący.
Od pampasów strączkowych bobu, grochów rozlicznych i fasoli, pnących się aż do koron drzew owocowych zrzadka w tym stepie zanurzonych, idzie ledwo dosłyszalny szmer, czy to wietrzyku? — ale wietrzyk śpi; czy to owadów o muzykalnych skrzydełkach? — ale ich niema znowu dosyć na orkiestrę. Zdaje się, że słychać jak step strączkowy rośnie.
Pan Apolinary słucha, wchłania zapachy i obietnice sadu, dającego rozkosz wzrostu i pożytek owocu na każdy niemal dzień roku. Oto już dzisiaj zarumieniło słońce najlepsze nasze czereśnie; oto w inspektach, przez spalone szyby, widać wężowe sploty tłustych, szorstkich liści i młody ogórek sam wyjrzał poza ramę skrzyni na sąsiedni zagon, pełen dziwów. Odurzony pachnącym czadem nurza się nasz działacz w dobrobycie i za pomnieniu o ciężkich sprawach publicznych. Przykucnął przy inspektach, urwał świeży ogórek, rozgarnął liście, wytropił drugi, trzeci i podebrał najwybitniejsze na dzisiejszą mizeryę.
— Masz znowu jakieś licho!...
Posłyszał gwar głosów za sobą i, zanim pozę uszlachetnił, ujrzał żonę swą w towarzystwie Pawłowskiego, Gawłowskiego i proboszcza. Pani Tekla nigdyby nie wydała kryjówki męża, gdyby nie powód nadzwyczajny.
— Duma rozwiązana! — krzyczał z daleka Gawłowski, wymachując gazetą.
Przed pocztą wieczorną, jakimś cudem, dostał już dodatek nadzwyczajny zwiastujący katastrofę.
Zadrżał Apolinary, jednak nie upuścił z rąk ogórków. Złożył je najprzód w ręce pani Tekli, a potem wziął gazetę i przeczytał.
— Mówiłem: kwestya agrarna rozsadzi Dumę.
Pawłowski mu przypomniał, że jednak na wyborach w Ryczywole i gdzieindziej...
— Ależ nie w tych rozmiarach, dobrodzieju mój! Nie na dzisiaj! Najprzód reformy autonomiczne.
— Cóż teraz będzie, panie deputacie? Jakiż dla nas pożytek z tej Dumy?
— Będzie druga.
Oprócz Budzisza wszyscy zwiesili głowę. Zakończony okres pierwszej walki parlamentarnej rzucał wątpliwe promienie na przyszłe kampanie. Tylko pan Apolinary nie upadł na duchu. Zaprowadziwszy gości do domu, wynalazł słowa pociechy. Prawił o pożytecznych sojuszach zawartych przez nas w pierwszej Dumie, o tem, jak daliśmy się poznać...
Wieczorem kółko ziemian grzebało w stosach dzienników, przyniesionych przez pocztę, które powtarzały na różne tony fakt i epizody rozwiązania Dumy. Nagle Gawłowski, istny ogar na nowiny, rozwinąwszy ostatni numer przyjaznej gazety, zawołał:
— A to co?! Mowa Antoniego hrabiego Kostki!
Przeczytano ją na głos.
— Wcale, wcale niezła. Kiedyż on ją powiedział? Szukano niedługo; dopisek zaznaczał, że tej pierwszej mowy swojej nie zdążył hrabia Kostka wygłosić, ale dał ją do druku zaraz po zamknięciu Dumy.
— Oryginalne! — rzekł Pawłowski.
— Nie, to mu się nie udało — zawyrokował Gawłowski — lepiejby ją schował do kieszeni.
— No, »mowa dziewicza« — odezwał się proboszcz pojednawczo.
Zaległo na chwilę milczenie — pobieżne porównanie wyników z nadziejami.
— A mówiłem... — rzekł Gawłowski, zerkając ku Budziszowi.
— Oj, i ja mówiłem — powtórzył Pawłowski.
Oczy sąsiadów zwróciły się na pana Apolinarego, który, wątpliwościami ogarnięty, już niemal sądził, że będzie ukamienowany, gdy złączone myśli obecnych streścił ksiądz proboszcz, przystępując do Budzisza owacyjnie, z rozkrzyżowanemi ramionami:
— Bo pana tam było potrzeba. W tem cała rzecz.
Działacz odrazu odzyskał otuchę i marszcząc brwi myślące, wzrok utopił w przyszłości.





  1. List ten przesłał p. Budzisz wodą i lądem, przez umyślnego posłańca, do żony, bawiącej na wsi. Podaję go do wiadomości publicznej, gdyż mniemam, że swobodna gawęda wybitnego działacza spisana na gorąco, nie będzie bez użytku dla historyi epoki, mimo liczne sprawozdania dziennikarskie o tych samych wypadkach.
  2. Rozdział ten, drukowany osobno w numerach »Tygodniku Ilustrowanym« z dnia 6 i 13 kwietnia r. 1907 wywołał parę wzmianek recenzyjnych, które mi dowiodły, że źle zrozumiano mój pogląd na wspaniałą, w wysokim stylu udatną manifestacyę pochodu narodowego. Tutaj, w szeregu »Dni politycznych« mam nadzieję być pod tym względem trafniej oceniony. Apolinary Budzisz nie powinien nigdzie, nawet podczas szczytnych wzruszeń pochodu narodowego, zatracić swej indywidualnej odrębności. Kto ciekaw, mego osobistego wrażenia z pochodu, niech porówna Dodatek do niniejszej seryi »Dni politycznych«.
  3. Dni polityczne. Serya I Narodziny działacza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.