Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   6   —

się — i prysnął, jak kupa śmieci, na którąby dmuchnął miech kowalski.
— Wojsko! kozaki!
Kilkanaście osób, wpadając do bramy, wepchnęło do niej Budzisza. Migały przez chwilę birety, chałaty i przyzwoite nawet ubiory, poczem na ulicy zaległa pustka, jak w nocy. Zaledwie gdzie pozostał na chodniku osłupiały przechodzień. Pan Apolinary po chwili wyjrzał jednak z bramy.
Nadciągał patrol konny ułanów, nie śpiesząc się. Na czele jechał oficer sztywny, jakby zmro żony w pozycyi frontowej na szłapiącym koniu. Zmęczone twarze żołnierzy patrzyły obojętnie oczyma po słowiańsku rozmarzonemi. Sami przez się nie byli ani groźni, ani wrogo usposobieni; sprawiali tylko wrażenie ciężaru posuwanego automatycznie przez jakiś potężny motor niewidzialny.
Więc tłum, widząc tę ich pogodną opieszałość, zaczął wynurzać się z bram i z przecznic, zaczerniać ulicę i zbliżać się coraz bardziej do wojska. Nawet czerwone znaki, które przepadły gdzieś pod ubraniami, wzniosły się znów w powietrze, nie śmiało zrazu, potem otwarcie z kilku miejsc. A patrol szłapał dalej obojętnie.
Wtedy z wielu piersi rozległy się rozszalałe okrzyki: »niech żyje wolność! niech żyje rewolucya!« — i gardlane »hurra!« Izraela. Tłum połą-