Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   7   —

czył się z oddziałem wojska, otoczył go, aklamował, prowadził niby tryumfatorów.
Pan Apolinary niestanowczem spojrzeniem rzucił na obywatela Koziejewskiego, starając się przeniknąć, co też ta prosta dusza sądzi o rozwijających się przed oczyma dziwnych wypadkach. Ale dusza Koziejewskiego, która tylko co była w piętach, jeżeli już powróciła na swe przyrodzone miejsce, drżała jeszcze i nie mówiła nic.
— Cóż pan na to? Nowa era — co?
— Tfu! — splunął Koziejewski.
— Tak jest, stanowczo zadużo Żydów — potwierdził na domysł Budzisz.
Zmrok zapadał. Chociaż ulica stawała się coraz rojniejszą i obfitszą w niespodziewane, a wymowne widowiska, pan Apolinary zapragnął pokrzepić się jakimś posiłkiem, zwłaszcza że na śniadanie w hotelu Saskim dostał tylko trochę zimnego mięsa i herbatę. Strajk obejmował wszystkie rodzaje pracy, a więc, oprócz warsztatów rzemieślniczych, i kuchnie hotelowe, i restauracye, i nawet apteki. Opornym właścicielom tych zakładów wymawiano brak obywatelskich uczuć za pomocą brauningów.
— Gdzieby tu co zjeść naprędce? — zwierzył się Budzisz przyjaznemu stolarzowi.
— Zjeść?... tylko w domu; zresztą wszystko zamknięte.