Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   8   —

— Mieszkam w hotelu Saskim. Zanim dojdę przez ten tłum... A zresztą i tam chudo dzisiaj.
— Jeżeli pan nie pogardzi, proszę do mnie. Żona czeka z wieczerzą.
— A gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy Polnej.
— Serdecznie dziękuję, obywatelu. Gdyby były dorożki... Ale ja tylko gdziekolwiek coś przetrącę, a potem śpieszę na sesyę.
— Jeżeli tak...
Koziejewski spojrzał z niedowierzaniem na starszego brata w narodzie. Czy go posądzał o brak demokratycznego ducha? Czy powątpiewał o sesyi dzisiaj, w tym harmiderze? Ale rozstano się przyjaźnie, po dokładnem zanotowaniu adresów, z obietnicami i uczuć wylewem.
Budzisz pozostał sam śród tłumu. Nie wątpił jednak, że dzięki swym rozległym stosunkom i popularności, spotka przecie znajomego, pójdzie wreszcie do kogo na odpoczynek, na gawędę — no i na posiłek, który się już dyablo należał. — Zajrzał na Świętokrzyską do pana N. — Gdzie tam! Mieszkanie szczelnie zamknięte. — Poszedł do redakcyi pokrewnego pisma. Tam go przyjęto bez zapału, gdyż krążyły wieści o jego zamiarze założenia pisma niezależnego od stronnictwa, wieści głuche jeszcze, przecież nieprawomyślne. Zresztą zastał tam trzech tylko współpracowników przy stole blado oświetlonym świecą zatkniętą