Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   9   —

w stary kałamarz, radzących o tem, czy numer dziś wyjdzie, czy nie wyjdzie, bo większa część zecerów — zastrajkowała, a gaz, niewiadomo, czy dobrowolnie, czy z rozkazu jakiego komitetu »nie chciał się palić«. Oprócz bardzo rozległych, lecz nie mniej mglistych informacyi politycznych i cienkiej herbaty nic tu nie było do zaczerpnięcia.
Pan Apolinary zły, bo głodny, jak prawdziwy Polak, poszedł szukać szczęścia gdzieindziej. Ale nie odnajdywał na ulicy zwykłego zadowolenia, ani odczuwał swej narzucającej się popularności. Nie poznawał dzisiaj swojej Warszawy.
Trzeba wiedzieć, że nasz bohater, czyby się ubrał u krawca amerykańskiego, czyby nawet przywdział strój azyatycki, wyglądałby zawsze nie na co innego, jak na Polaka i to narodowca. Zbyt błahe byłoby wyprowadzać ten ogólny charakter jego postaci z narodowych barw cery, przeważnie amarantowej z białą, ale zacięcie, głos i ruch składały się zgodnie na taki wynik, że mu pomniejsi demokraci (przed rewolucyą) mówili »panie dziedzicu«, a naczelni nazywali go serdecznie »panem Apolinarym», pomijając rodowe nazwisko. — Dzisiaj jednak taki pozór nie popłacał widocznie na ulicy, bo nasz bohater usłyszał już raz przydomek »burżuj«, wcale nieprzyjemny, a raz w raz spotykał się ze spojrzeniem ukośnem, nic wspólnego z przychylnością nie mającem.
Ulica, oświetlona teraz gazem, gotowała panu