Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —

kiem po karcie, Kotulski zaś wnikał obszernie w istotę rzeczy, chwytał się za głowę, cmokał, wstawał i szedł sam załatwiać różne zawikłania, które bez niego by się nie obeszły. Budzisz, jak i Łokietek, usiadł przy robocie w charakterze pogotowia ratunkowego.
Po kwadransie weszli do redakcyi dwaj hrabiowie Kostkowie: Antoni i Władysław, bracia stryjeczni. Podobni byli do siebie, gdy wchodzili, wzrostem, ubraniem dobrego kroju i nieuchwytną harmonią budowy, którą zwykle nazywamy rasą. Ale gdy zdjęli płaszcze i usiedli, byli wcale odmienni.
Antoni miał wielkie oczy smutne w twarzy ciągle uśmiechniętej, pozory serdeczne i dobroduszne. Władysław zaś, hardy choć ugrzeczniony, swym profilem jastrzębim, wymową stanowczą, zaciekawiał raczej, niż pociągał. Obaj, choć żonaci, byli jeszcze młodzi, obaj bardzo zamożni, ofiarowali chętnie pieniądze i osoby swoje na usługi publiczne.
Antoniego powitano jak bywalca w redakcyi, Władysława ceremonialnie.
Ten ostatni zaczął mówić. Mówił nerwowo, przerzucając długą swą postać w różne układy, jakby myśl przebiegała mu przez wszystkie członki i galwanizowała je w sposób nieoczekiwany:
— Pozwolą panowie, że wyjawię przed nimi pewne konfidencye, które otrzymałem wczoraj