Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   112   —

pisał jadowity artykuł z alluzyami osobistemi pod tytułem »Fides Graeca«. Ale Budzisz natchnął odpowiedź w swoim dzienniku p. t. »Punica fides«, rąbiący bez pardonu »Platformę« Sartora i bank Kolejki. Tymczasem zaś, jako nawrócony fronder i dobroczyńca, miał w gabinecie redakcyjnym należne zachowanie.
W gabinecie, uderzającym demokratyczną pro stotą, siedzieli przy stole: Hugon Mochnaczyński, profesor Łokietek i Feliks Kotulski. Z sąsiedniej sali dochodziły zmieszane głosy, zdała metaliczny łoskot maszyn, z ulicy krzyki obdartych wyrostków, czekających na świeży numer.
— Nie przeszkadzam? — zapytał Budzisz.
— Co za pytanie? — odrzekł Mochnaczyński i zatopił się w dalszą korektę jakiegoś artykułu.
Kotulski, nie przerywając również pracy, wskazał próżne krzesło i zajrzał w oczy panu Apolinaremu, jak brat wyższego chóru, lecz przychylny. Budzisz nie lubił tego wzroku, choć do Kotulskiego już przywykł w ciągłem koleżeństwie.
Profesor przecierał poważnie ogromne, zwła szcza w stosunku do jego postaci, okulary i siedział bez zajęcia. Od czasu do czasu wchodził do gabinetu to metrampaż, to inny urzędnik, każdy, jakby dla okazania swych przekonań, obdarty i rozczochrany. Na zapytania odpowiadał Mochnaczyński krótko, paru słowami, lub ciachnął ołów-