Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   149   —

telefon nie chcą mi dawać szczegółowych wiadomości. Muszę też z kimś się zobaczyć.
— Ach nie, panie! — zawołała pani Englert, odymając usta słodko nadąsane.
— A jakżeż to urządzić?
— Bardzo prosto — rzekła gospodyni domu — trzeba sprowadzić tego pana do mnie. Pewno jakiś miły człowiek?
— A tak... Nie, to jakoś nie wypada... Chybaby go pani znała?
— Któż to taki?
— Apolinary Budzisz.
— Budzisz? ten z hotelu Saskiego? Jakżeż! któżby go nie znał!
— To mogę mu zaproponować przez telefon.
— Doskonale! Wybornie! Cudownie! — ode zwały się wszystkie panie.
Znowu Kostka poszedł do telefonu, a tymczasem pani Siecińska zwróciła się do Heydensteina:
— Panie Leonie! Ja właściwie nie znam tego pana Budzisza. Więc może się obrazi?
— Wątpię — odrzekł Heydenstein — wytłomaczymy to przez nagłą potrzebę publiczną.
— Pan go zna?
— Któżby go nie znał! — jak pani mówi. Ale ja znam go rzeczywiście.
— Jaki to człowiek?
— Ach... bardzo szczery człowiek, bardzo porządny.