Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   146   —

nie głosów na korzyść zupełnie nam obcego obozu, tam ustępujemy. Ale przecie są okręgi, gdzie tej obawy niema i w tych macie nam parę mandatów ustąpić. Jesteście dużo liczniejsi, więc słusznie więcej wam miejsc się należy. Jednakże wszyscy jesteśmy Polakami.
Kostka zaciął się teraz i nic nie odpowiedział. Heydensteina znał oddawna i nie lubił oddawna. Ten jegomość starszy, trochę krewny, miał niezaprzeczoną przewagę eruducyi i doświadczenia. To przeszkadzało stale Kostce w rozmowach z Heydensteinem. Ale Tolo, dawniej polityk przypadkowy i w niejednej akcyi jednomyślny kolega Heydensteina, teraz wyrobił się, dojrzał, a zarazem wynalazł sobie wyższość nad Heydensteinem i jemu podobnymi: pasowany został na prawdziwego Polaka. Tą wyższością gnębił obecnie swych dawnych, jeżeli nie przyjaciół, to przynajmniej towarzyszów politycznych.
Więc Leon Heydenstein, który dawniej wykładał Tolowi politykę — małą wprawdzie i zbankrutowaną w założeniu politykę — obecnie dopraszał się nieledwie posłuchania u Tola. Gryzło go to wewnętrznie. Że jednak duma nie cechowała go wybitnie, znosił to upokorzenie.
— Byle służyć sprawie ogólnej — dawał do zrozumienia.
A myślał może:
— Byle pozostać w pierwszych rzędach. Gdy