Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   24   —

swoją taktykę, nawet swoje błędy. Tak jest — swoje błędy. Tembardziej, że jest nas więcej, niż kogokolwiek, nawet więcej niż Żydów. Mieszkamy na tej ziemi od wieków i jeżeli kto, to my tu jesteśmy gospodarzami.
Złość mnie ogarnia nawet, gdy wspominam to co tu wyczytasz. Wszedł jakiś mówca na katedrę, dobry mówca, trochę tylko zachrypły, bo jak sam wyznał, od rana do nocy przemawia na ulicy, a to jesień późna, zimno i wilgoć. Prawi tedy niby spokojnie, żartobliwie, jakby się chciał pokumać z całą salą. Dobrze — myślę sobie. Potem, niby z wielkiej komitywy, wjechał nam także na karki. Draźnił mnie już niepomału, alem się trzymał. A ten dalej: »Zasłaniają ludowi oczy jakimiś sztandarami, bawią go śpiewką narodową«... Pasya mnie ogarnęła. Jak nie huknę: Milczeć! Zachłysnął się. A kilku naszych wrzaśnie z pobliża: »Precz z nim! nie tykać naszych świętości!« I po szedł huk po sali, aż ów, jak Filip z Konopi, musiał dać nurka w konopie i przerwać mowę. — Biedy by nie było w tem, ale znalazła się gdzieindziej. Kiedy my tu chórem ujęli się za naszym sztandarem, patrzę, aż z galeryi miga czerwona płachta i poszło gwizdanie przez salę, wycie i deszcz drukowanych kartek. Żydowstwo to tak przeciwko nam ujadało. Co krzyczeli? co precz chcieli wymieść? — może nie dobrze dosłyszałem. I nie powiem Ci nawet, jak mi się zdawało. Gdy to