Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




DZIEŃ CZWARTY.

— Cóż nareszcie u licha z tą »burżuazyą« i »burżujami»!
Pan Apolinary, po przeczytaniu dziesięciu nowych pism tragi-humorystycznych, popadł niemal w rozpacz. Od dłuższego już bowiem czasu starał się usilnie odmłodzić swą staroświecką duszę i dostroić ją do wielkich wymagań chwili historycznej, pracował nad sobą i dla kraju, poświęcał co mógł dla ogółu ze swych zasobów umysłowych i materyalnych, a w wyniku okazywało się, że niczego nie dopiął, stał na miejscu jak kamień pośród rwącego potoku. Ruszy się czasem, od wróci swą omszałą powierzchnię, ale z falą nie płynie; patrzy tylko z zazdrością na rozhukane, mijające go bałwany, które prąd unosi. Jak przed wybuchem rewolucyi, tak i teraz, był burżujem i pozostał burżujem.
Dzień był ściśle strajkowy, słotny i ponury; o przeniesieniu się dokądkolwiek końmi, o roz-