Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   119   —

polskiej i bardzo pięknie, ale gdy skończył, nie wywołał dyskusyi, gdyż towarzystwo zatopione było mniej retorycznie w troskę o chwili obecnej.
— Co? jakich mamy mówców? — zwrócił się cicho Antoni Kostka do stryjecznego brata.
— Tak, tak — godził się Władysław, choć zdawał się w cierpieniach wyczekiwać końca mowy.
Budzisz zaś widocznie myślał samodzielnie. Mocno podniecony, pomrukiwał, a dłonią praworęczną wywijał to w prawo, to w lewo, to znowu chwytał się gwałtownie za podbródek. Mimikę jego takby można streścić:
— Hm... więc ci mają, tamci nie mają... Źle, dobrodzieju mój. Czy jednym odebrać, czy dać drugim?...
— Podziel że się, kolego, swemi myślami z towarzystwem — rzekł jadowicie Kotulski, sądząc, że w kłopot wprowadzi Budzisza.
Nie obliczył, że trzeba było tego tylko pociągnięcia, aby kolega wypalił.
— Cóż tedy pozostaje, dobrodzieje moi, jeżeli nie bronić się? Mordują tamci, to palić im w łeb jak psom!
— Kiedy nasi broni nie mają — odezwał się Antoni Kostka.
— To ich uzbroić, do kroćset! Od czegóż my jesteśmy?!
— Aaa...