Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   120   —

Budzisz radykalny, Budzisz — Mirabeau stał znowu przed zgromadzeniem rodaków i napełniał ich zarówno podziwem, jak wątpliwościami.
— Potrzeba na to pieniędzy? — grzmiał dalej pan Apolinary — Fraszka! znajdziemy je. Ja daję na ten cel trzy tysiące.
I rozejrzawszy się po obecnych, naturalnie zatrzymał wzrok magnetyczny na tych, którzy dać mogli, na obu Kostkach. Odpowiedział Władysław:
— Daję w miarę możności. Ale to, co jeszcze dać mogę, wolę użyć, przyznam się, na cele oświaty.
Antoni nic nie odrzekł, tylko utkwił oczy w Mochnaczyńskiego, jak w tęczę natchnień.
Pan Hugo tymczasem odpowiedział panu Apolinaremu:
— Wydaje mi się niemożliwością przyjąć w tej formie ofiarę kolegi Budzisza, ale zgrzeszylibyśmy, zniechęcając jego szlachetną gotowość do usług publicznych. Może zgodzi się szanowny ofiarodawca obrócić ten fundusz na wzmocnienie na szych związków robotniczych?
— Wzmocnienie?... hm... Nie kijem, to pałką, dobrodzieju mój.
— A nie, kolego — rzekł Mochnaczyński, uśmiechając się, równie jak wszyscy obecni.
Chociaż wniosek Budzisza uległ modyfikacyi, wywołał ogólne uznanie dla wnioskodawcy. Ściskano go za ręce ofiarne, zaglądano mu w oczy nieustraszone.