Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   127   —

— Zawsze lepiejby było.
— Otóż wyobraź sobie, że gorzej. Trzeba nam ludzi dobrego ducha, ale nie zbytecznie pomysłowych i działających każdy na swoją rękę. My operujemy masami... To jest, nie tak już jak to kiedyś, dobrodzieju mój... ale zawsze musimy tam mieć ludzi sfornych, idących zupełnie z nami. A my w sercu kraju, w centrum... rozumiesz?
Pan Apolinary przebierał palcami, potem ścisnął obie garście, jakby szereg ułamków sprowadzał do jednego mianownika. Było to wyraźne i pani Tekla zrozumiała.
— Zresztą — ciągnął dalej polityk tonem jakimś nowym, mistycznym — ja chociaż tam nie pojadę, będę miał w gronie naszych przedstawicieli swoich własnych, rodzonych... Ja ich teraz wychowuję.
Pani Tekla, pomimo szczerej chęci, nie zapytała, kogo miał na myśli pan Apolinary, bojąc się wdzierać bezskutecznie w tajemnice polityczne. Ale zaczęła krążyć około pytania:
— Przecie już postawiliście kandydatów. Czy teraz będzie inna lista?
— Będą zmiany. Ja je przeprowadzę. Zamiast jakichś tam Kotulskich, dobrodzieju mój, którzy wszędzie się pchają, zresztą zamiast mnie, który ustępuję — Zobaczysz, będą zmiany.
Przed widocznym zamiarem męża niedopowiedzenia do końca pani Tekla skłoniła głowę. Mo-