Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   128   —

narchów i wielkich ludzi nie przypiera się do muru; jeden to z ich najcenniejszych przywilejów.

∗             ∗

Wiosna wypędza na ulicę najzatwardzialszych domatorów, a cóź dopiero w tym roku, gdy życie uliczne stało się normą zajęcia Warszawiaka. Stany wojenne, tratujące patrole, kule rozwydrzone — nic nie zdołało zniechęcić tłumów.
Pan Apolinary podążał pieszo, bez broni i bez pieniędzy w kieszeni, jedynie z paszportem przykrywającym mu rycerskie serce, podążał po falistym, brudnym chodniku w dzielnicy robotniczej. Miał tu świeżo podjętą missyę, wykonywał ją pilnie i przed nikim się z tem nie chwalił. I nie czuł nawet potrzeby gadania w tym wypadku: robota tego nie wymagała. Powracał już po rozmówieniu się z robotnikami fabryki Baryczki, co nie było tak proste i bezpieczne, jak sądzić by można po spokojnej powierzchowności Budzisza. Rozumował poprostu, że jeżeli nikt nigdzie karku nie nadstawi, to i nic się nie zrobi.
Powracał i wkroczył już w miasto weselsze, w aleję Jerozolimską. Idąc, łowił piersiami wiatr.przychodzący z za Wisły, już ciepły i nasycony wonią wiosenną łąk, gdy ktoś przejeżdżający jednokonną dorożką przyjaźnie mu się ukłonił.
— Pan Antoni?