Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   110   —

— A to dlaczego? — zawołali obaj sąsiedzi niemal z oburzeniem.
— Zmęczony jestem.
— Pan deputat raczy żartować — spierał się Pawłowski — wygląda pan, jak młodzieniec, pełen ognia, siły, inicyatywy, już i doświadczenia.
— Klimat petersburski mi nie służy...
Pawłowski spoglądał na Budzisza z niedowierzaniem.
— Taka skromność i abstynencya, panie de putacie, gdy chodzi o dobro publiczne?
— No, sąsiedzi kochani, jeszcze niema wyborów. Dziękuję wam w każdym razie za życzliwość i zaufanie. Umiem je cenić, a może potrafię i wyzyskać, oczywiście dla sprawy.
— Naturalnie, że dla sprawy!
— A wkrótce tutaj, w tem sercu kraju, będziemy mieli dużo do roboty.
— Daj Boże!
— Wtedy na was liczę, panowie.
— Zawsze i wszędzie... Aha, to niby pan deputat do sejmu, do naszej konstytuanty?
Pan Apolinary wzniósł tylko oczy i ręce do nieba, jakby mówił:
— Tego pragnę, co Bóg i naród rozkaże.
— Już zabierać nie będziemy drogiego czasu — rzekł Pawłowski.
Ale zabrał jeszcze z kwadrans, dopytując, w postawie stojącej i między ponawianemi poże-