Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   26   —

jego pismo, choćby na parę dni. I on także chce być patryotą!
Jednem słowem, dzieją się tu rzeczy dlatego tylko zrozumiałe, że żyjemy jak we śnie. Zdaje ci się naprzykład przez sen, że to pies szczeka, aż patrzysz — nie pies, ale szlachetna jakaś osoba. To znowu jesteś w opresyi i w ciężkiej zmorze, aż nagle — niebo pogodne, ptaszki śpiewają, oddychasz pełną piersią i lecisz jakby na skrzydłach. Tak my tu żyjemy.
Co się tyczy ostatecznego pognębienia wrogich żywiołów, biurokracyi i anarchii, rzecz jest prawie na ukończeniu. Jednej pozbędziemy się niebawem przez wprowadzenie ogłoszonych reform, druga zaniknie, gdy przyciągniemy do siebie partye skrajne. Jesteśmy dziećmi jednej ziemi, ufam więc, że łatwo się pogodzimy. Ja już naprzykład zbliżyłem się do Demla, może się z nim i ostatecznie porozumiem.
Poznałem też wielu innych ludzi. Jest tu np. jeden mecenas Sartor. Pełno go wszędzie, gada aż miło, to raz godzi się z nami, to znów z socyalistami. Oczywiście demokrata — inni ludzie teraz nie istnieją — ale odmienny. Nie zrozumiej, że ani pies, ni wydra, bo to jednak siła. Los nas połączył, mnie i jego, w jednym doniosłym pomyśle. Pan Sartor zakłada wielki dziennik pod nazwą »Platforma«, który będzie godził interesy partyi skrajnych z naszymi. Ja ciągle myślałem