Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




DZIEŃ SIÓDMY.

Zima nie jest atmosferą, sprzyjającą uroczystościom, z przyczyn fizycznych; w dziedzinie też duchowej przytłumia entuzyazm. Jest to może jeden z powodów, dla których powrót deputacyi z Petersburga nie obfitował w szczegóły plastyczne, przydatne do barwnej powieści. Ani przybycia, ani powitania nie można było właściwie nazwać uroczystością. Nawet deputaci nie powrócili razem, specyalnym pociągiem, jakby należało. Powracali kapaniną i bez fanfary wcielali się w swe przyrodzone ramy. Ledwo gdzie bzykła gazeta, że ten i ów »jest oczekiwany«. Po tygodniu niepewnych wieści Warszawa ujrzała z cichem zadowoleniem najlepszych swoich mężów każdego na swem miejscu, jakgdyby nigdy nie wyjeżdżali. Już i Gwiazdowski celebruje, pozornie bez przerwy, w swem historycznem mieszkaniu; już Mochnaczyński pisze w dzienniku wcale o czem innem, niż o deputacyi; już hrabia Heydenstein