Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   176   —

samego Budzisza niepokoić. Coraz trudniej mu przychodziło z wokalno-papierowej konstytuanty rosyjskiej wyrabiać mannę odżywczą dla rodaków. Doszło do tego, że pan Apolinary w godzinach zwykłych odwiedzin, przed wieczorem, znikał ze dworu, pozostawiając gości staraniom pani Tekli. Sam zaś, unosił skołataną głowę od gwary polityki do cichych, doświadczonych ukojeń przyrody.
Był za oborami, na miejscu dawnego, zarzuconego okólnika, ogród owocowo-warzywny, szczelnie oparkaniony, prawdziwy skarbiec botaniczno-kulinarny, rozrośnięty na odwiecznych, wskroś ziemię sycących nawozach. W tym ogrodzie zwanym »letnią śpiżarnią«, lubił oddawna pan Apolinary spędzać godzinę, gdy się już upał ostudzał, przeglądać nowe codzień zjawiska wybujałych gąszczów, wdzierać się w ich tajemnice, macać dojrzewające owoce, oddychać tłustą wonią warzyw i lżejszymi zapachami kwiatów. Lubił głównie jedną ścieżkę »pomidorową«, gdzie doglądał dojrzewania soczystych, purpurowych owoców, cennych do przekąski z cebulką, do sosów, i w postaci faszerowanej, jako jarzyna.
Kroczy pan Apolinary między podwójnym szpalerem, zwieszającym pękate, zielone jeszcze grona pomidorów, a niżej kłócą się o miejsce przy ścieżce pachnące groszki, lewkonie, rezedy, bratki — pospólstwo ogrodowe; górują nad niem misternie ziewające »lwie paszcze« i cieniutko zawieszone