Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   165   —

— Naradzimy się nad tem, gdy będziemy sejmowali u siebie — rzekł Budzisz.
— A niech ta sejm będzie — na to jesteśma zgodni — ale grontu nie puścimy.
Gdy się chłop trochę oddalił, pan Apolinary zwrócił się cicho do Piaseckiego:
— Widzisz pan — sami nie chcą.
— Wiadomo, panie deputacie: kto ma, ten oddać nie chce, ale kto nie ma, tenby wziął.
Na ten pewnik psychologiczno agrarny, rażący pospolitością w czasach rewolucyjnych, odpowiedział pan Apolinary tajemniczym uśmiechem i kazał konie zakładać.
— A nie doczeka się pan deputat pana Rokszyckiego z Ziembowa? Jego konie rozstawne od rana u mnie czekają. Tylko go patrzeć.
— Jedzie pan Jan? A cóż mi pan odrazu nie mówiłeś?
Pierwszym odruchem Budzisza była radość, że ujrzy przyjaciela, którego od paru miesięcy nie spotkał; drugim — że czuł się winnym wobec niego, ale to nie wiedzieć z jakiego powodu? Działał w ostatnich czasach pożytecznie, nawet chlubnie. Jednak przewidywane zetknięcie się z Janem budziło w Apolinarym jakąś pół-świadomość, że można działać jeszcze inaczej: mniej chlubnie, a trochę pożyteczniej. I nuż pan Jan, który wie zawsze wszystko pierwszy o sprawach publicznych, jak Żyd o giełdzie, dowiedział się już o świeżych