Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   164   —

— Sądzę, że i pan deputat? Sam przecie słyszałem na zebraniu w Ryczywole — a i pan Gawłowski, który przejeżdżał dzisiaj rano, powtarzał mi świetną mowę na zebraniu pożegnalnem.
— Do licha! — pomyślał pan Apolinary — gdy człowiek jest na świeczniku, nie może pofolgować sobie w wymowie, żeby zaraz słów nie pochwycono i nie wyprowadzono z nich konsekwencyi.
— Widzisz pan, panie Piasecki, kwestya nadziału — to dalsza przyszłość. Pierwsza nasza autonomia. Gdy będziemy u siebie gospodarzami, weźmiemy to pod rozwagę.
W tej chwili zajechała przed dom fura chłopska porządna i wylazł z niej znajomy gospodarz z Ziembowa, Antoni Sikora.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków. Jak się macie, sąsiedzie?
— Ano, panie dziedzicu, jeszcze się ta mamy. Ale niech gront poczęliby rozdawać nie dworski, nie kazionny, jeno gospodarski na te wszystkie chudziaki, co go nie mają, toby człek z torbami poszedł. My ta swego bez sprzeczki nie puścimy.
— Nie bójcie się, Sikora, to nie na dzisiaj jeszcze.
— Czy dzisiaj, czy jutro, panie dziedzicu, my, gospodarze, nie damy. I naszemu posłowi Fizykowi my tak od rady starszych przykazali. Ma się ostać po staremu.