Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   123   —

czy mu przeznaczano za młodu ginąć? Ale cios nie powtórzył się; pozostał tylko ból i na korze rana wązka, wżerająca się w mięso. — A drugim razem zwalił mu się na pień i przylgnął do odziemka ciężar miękki — i leżał tam przez czas pewien, aż klon poczuł, że mu do najczulszych, chwytnych korzonków przesącza się przez zmarzniętą ziemię ciepła rosa, strasznie pożywna... I młody klon warszawski ledwo nie oszalał. Chciał już zielenią nową wyzywać groźne akwilony, chciał już kwitnąć i uróść roku tego w potężne drzewo, chciał dorównać praojcom jednym porywem, stać się drzewem królewskiem, świętym gajem! Ale dziwna rosa skrzepła i powiały znowu mroźne, trzeźwiące wiatry. Dopiero gdy w kwietniu przyszedł powiew odwieczny wracającej wiosny, klon się budził powoli i poznał, że mu soki żywotne uciekają z otrzymanej rany. Więc blado zielenił się, chory, lecz trzymający się mocno jeszcze ziemi swojej w soki pożywne bogatej. I pędząc instynktowo do słońca, myślał:
— Będzie, co będzie — żyć trzeba.
Tej wiosny nie kupowano na ulicach pierwszych fiołków i sasanek, lecz miliony zadrukowanych kart, i z nich wróżono, kiedy przyjdzie pora obiecana. Nie przysyłano sobie podarunków świątecznych, lecz bony na chleb dla głodnych. Nikt nie zauważył, kiedy puściły lody na Wiśle, każdy czekał tylko, rychło puszczą obręcze krępujące