Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




DZIEŃ ÓSMY.

Mimo wszelkie usiłowania biurokracyi, aby wiosna nie przyszła jeszcze, lecz odłożona została na okres późniejszy, wobec niedojrzałości społeczeństwa, wiosna jednak przychodziła.
Pewien młody klon posadzony między brukiem warszawskim za czasów spokojnych, przywykł już, że w początku kwietnia wiatr łagodniał i namawiał do wypuszczenia liści, z którymi pragnął poigrać. Klon wtedy budził się ze snu zimowego, przeciągał się w słońcu i poczynał jeść ziemię, a całować się z wiatrem. — Ale tej zimy spać mu nie dano. W mieście bywało hucznie i tłumnie, i oddech stotysięczny szedł na młode drzewo oparem ciepłym, pobudzającym do przedwczesnego życia. Tejże zimy miał dwie niezapomniane chwile. Raz, gdy na ulicy szumiał ten nowy wicher, rozróżnił klon w wielkim idącym głosie dziwne, cienkie, szybkolotne poświsty. I przejął go ból nagły od pojedynczego ciosu. Czekał, czy to już śmierć?