Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   124   —

siły, które się rwą do życia. Tłum, wpatrzony tęsknie w obietnice »rewolucyi«, zaledwie się wzdrygał na sprzeczne z sobą katastrofy, na ruinę fabryk, na tępienie policyi, na puszczanie wojska przeciwko gawiedzi ulicznej, bo mniemał, że tak być musi w rewolucyi, po której przyjdzie wiosna prawdziwa.
Na wsi rolnik zaledwie okiem rzucił na młodą ruń pełną nadziei i nie wróżył dziś z wczesnego kwiatu ciernia o przyszłości sadu. Jeżeli był »obszarnikiem«, nie wiedział, czy zbierać będzie te plony; jeżeli najemnym oraczem, rzucał pług, i podążał na rajcowanie z nowymi towarzyszami, którzy obiecywali mu ziemię szeroką. Bo nadchodzi już Czas...
Pan Apolinary nie dopilnował nawet siewów wiosennych w tym roku. Polityka nie puszczała go z Warszawy. Sprowadził tu rodzinę i mieszkał, przykładając codziennie ręki do polityki wewnętrznej. Dzisiaj on ją już robił, już czuł się w znacznej części za nią odpowiedzialnym.
Rzadko teraz z kim się naradzał, rzadko zwierzał się komu. Nawet sekretarza odprawił, gdyż się okazało, że ten młodzieniec wyniósł z gabinetu Budzisza różne tajemnice stanu i anegdoty historyczne. O tajemnice mniejsza, ale anegdoty krążyły po mieście w formie często niepożądanej. Budzisz stawał się coraz ostrożniejszym, coraz większym Metternichem w rozmowach z ludźmi.