Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   11   —

A gościnny polski tłum słuchał, stojąc z odkrytemi głowami.
Tu pan Apolinary zacisnął pięści, rozejrzał się po ulicy, upatrzył miejsce, gdzieby mógł w skoczyć na jakieś podwyższenie i pośpiesznie układał mowę odpowiednią:
— Panowie!... Nie. Towarzysze i towarzyszki!... Gdzie tam! Polacy! O tak. Jesteśmy u siebie i nie potrzebujemy lekcyi, choćby najżyczliwszych. — Polacy! Bujna teorya poprzedniego mówcy, ukazując cel idealny, a daleki, wzywa tymczasem do szaleństwa. Tak, dobrodzieje moi, nie dajmy się zwodzić, ale tym, którzy międzynarodową piętą depcą tę ziemię ojców naszych... Piętą? — źle.
Tymczasem pochód ruszył dalej, a Budzisz pozostał na miejscu. Poszedł wreszcie w odwrotnym kierunku, fulminując bez pomiarkowania:
— A to wieża Babel! Jerozolima wyzwolona!
Słaniał się od nadmiernego użycia wrażeń, a także ze złości i z głodu. Postanowił nie żartem zdobyć sobie posiłek, żeby choć jakąś najdemokratyczniejszą narodową potrawę i kufel krajowego piwa.
Zabrnął w ulicę Złotą, gdy spostrzegł dwoje młodych ludzi odłączających się od tłumu i dążących ku niemu. Dobrze im było z sobą, szli elastycznym, szybkim krokiem, rozprawiając z ożywieniem. Młodzieniec, mijając pana Apolinarego,