Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   12   —

spojrzał na niego bystrym, nieco zadziwionym wzrokiem, i dotknął kapelusza.
— Demel!
Budzisz przypatrzył się uważnie, stwierdził w przechodniu dawnego nauczyciela syna swego, i, równie ciekawością, jak przeczuciem jakiemś powodowany, przystanął na chodniku.
— Dobry wieczór panu.
Para młodych odwróciła się szybko, aż furknęła w powietrzu spódnica kobiety, i czworo oczu żywych, zuchwałych zajrzało w twarz panu Apolinarego. Od swobodnego marszu przeszli odrazu do pozycyi wyczekującej, nieufnej; obrócili ku Budziszowi front bojowy.
Ale pan Apolinary wyciągnął pojednawczą prawicę do wichrzyciela, którego niedawno usunął od siebie ze wsi za buntowanie parobków.
— Spotykamy się w doniosłych czasach; puśćmy w niepamięć wzajemne urazy.
Demel chmurnie podał dłoń swemu chwilowemu chlebodawcy z ubiegłego lata:
— Urazy nasze nie są osobiste.
— Racya. Cóż pan porabiasz? A właściwie — co państwo porabiacie, bo widzę, że w towarzystwie?...
— My tu mamy robotę. Towarzyszko! — pan Budzisz, właściciel ziemski. — Pana prędzej wypada mi zapytać, co ma dzisiaj do czynienia tutaj w dzielnicach ludowych?