Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   13   —

— A cóż? Żyję, dobrodzieju mój, oddycham wolnem powietrzem.
Powiedział to tak serdecznie, że rozwiał nieufność spotkanej pary.
— Porzućmy spory o przeszłość — ciągnął dalej. — Jesteśmy dziećmi jednej ziemi — wszak prawda? Bo i pani zapewne?
— Jestem Warszawianką i urzędnikiem na kolei.
Pan Apolinary odkrył powtórnie głowę na znak uszanowania, czem dobrze usposobił »towarzyszkę«. Odjęła ręce od bioder i zastrzygła rzęsami. Była niebrzydka, rosła i giętka, trochę tylko zaniedbana w ubraniu i kanciasta w ruchach. Ciemny biret z czerwoną kokardą, męzki kołnierzyk i krawat nie przyczyniały jej też niewieściego wdzięku. Ale oczy patrzyły prosto, z młodym zapałem.
— Co tu gadać, moi państwo. Odradzamy się wszyscy razem, — wspierajmy się nawzajem. Ot i teraz powiedzcie mi, jeżeli wiecie, gdzie zjeść można, bom dyablo głodny.
Młodzi spojrzeli po sobie.
— Znalazłaby się restauracya — odpowiedziała kobieta — ale nie dla bogatych.
— Dla głodnych, dobrodzieje moi. Może i państwo śpieszycie na posiłek?
— A tak — rzekła towarzyszka, widocznie połykając ślinę.