Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   14   —

— Jam nie głodny — wtrącił Demel z pogardliwem skrzywieniem.
— Pozwólcie, że was zaproszę dzisiaj, moi państwo.
Znowu młodzi porozumieli się wzrokiem.
— Ano, to chodźmy.
Zapuścili się w słabo oświetloną, brudną i groźnie gwarną dzielnicę.
Po śliskich od błota chodnikach trudno było postępować, gdyż zajmował je tłum nieruchomy, niby zgromadzony na widowisko. Środkiem ulicy biegli niektórzy, inni formowali się do szeregu i nieśli czerwone latarki, widniejące zdała, jak sygnały alarmowe. Nigdzie wojska, ani policyi. Żadnych też wozów nie było widać, ani koni.
Ujrzał tylko Budzisz jednego jeźdźca. Na ogromnym koniu, wyprzężonym zapewne z tramwaju, jechał wyrostek z odkrytą głową, rozczochrany, i rzucał hasło, na które tłum odpowiadał hucznie. Siedział oklep na swym wierzchowcu, twarz ściągała się energicznym marsem, a bezwłose usta miał otwarte, ziejące prostą i straszną wymową:
— Na ratusz! uwolnić więźniów! uwolnić braci naszych! Na ratusz!
Budzisz zatrzymał się. Mignęły mu w pamięci jakieś postacie heroldów, jakieś obrazki z rewolucyi francuskiej — i krew mu uderzyła do głowy. Wpił się oczyma w śmiałą postać chłopaka, gonił za ciężkim dzwonem podków, który po kamien-