Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   15   —

nym bruku rozlegał się jedynym metalicznym dźwiękiem wśród fałszywego brzęczenia ula ludzkiego. Gdzie przeleciał, głos tłumu wzmagał się, jak chrapliwy oddech gorączkowy, lub wybuchał spazmem, westchnieniem potęźnem. Goniec porywał za sobą szmaty tłumów z chodników na środek ulicy.
— A my co? stoimy?! — zwrócił się pan Apolinary pałającemi oczyma do Demla i towarzyszki jego.
Oboje patrzyli na niego uważnie; kobieta spoglądała nawet z sympatyą. Po chwili rzekł Demel, wskazując na oddalonego już jeźdźca:
— Z naszej organizacyi. My tu inną mamy dzisiaj robotę. Pracujemy od rana. Po kolacyi zaczniemy znowu.
Zbliżyli się do zbitej masy robotników, zagradzającej zupełnie ulicę. Zaczęto przyglądać się podejrzliwie ubiorowi i twarzy Budzisza.
— Hasło — mruknął ponuro jakiś barczysty człowiek, przysuwając się blisko do przechodniów.
— Brama i krata! — rzucił Demel w twarz pytającemu, biorąc pod rękę pana Apolinarego.
Stróż tajnej organizacyi ustąpił.
O kilka domów Demel zatrzymał się i wprowadził towarzyszów w bramę. Weszli następnie na piętro po drewnianych brudnych schodach, za dzwonili do drzwi, i znaleźli się w dość obszer-