Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   158   —

łaziła z ziemi, posiana czyjąś przezorną ręką. Nagle w opinii prowincyonalnej, a nawet tu i ówdzie w druku rozchodzić się zaczęły o Węzłowskim jakieś jadowite pobrzęki: to o braku rachunków z takich a takich sum dyskrecyonalnych, to o jego zbyt bliskich stosunkach z Prusami, to o przewrotności obyczajów. Nikt o nim nic podobnego nie słyszał dawniej — i teraz nie bardzo dawano wiarę pogłoskom; jednak codzień kilku chwiejnych elektorów porzucało Węzłowskiego.
Pan Apolinary zbyt dużo miał już do czynienia z kolegą Feliksem, aby nie poznać tu jego stylu.
— Majstruj, dobrodzieju najosobliwszy — cieszył się w duchu Budzisz — sam nie wiesz dla kogo majstrujesz.
Okazało się z różnych prób i wieców przedwyborczych, że Apolinary Budzisz stał się u mety jednym z faworytów i tyle miał za sobą głosów, że mógł nie na żarty zostać posłem, a w każdym razie ważyć się będzie wybór między nim, Kotulskim i Węzłowskim.
Wtedy, przed samym obrzędem wyborów, wystąpił Budzisz z mową, godną Rzymianina.
Oświadczył zebranym, że nie mogąc przyjąć funkcyi poselskiej dla ważnych względów osobistych i publicznych, wzruszoną niesie podziękę obywatelom za doznane w dniach ostatnich dowody ich zaszczytnego zaufania, a zarazem ośmiela