Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   117   —

kiem zaczernionych świstków i porozdawał. Zaczęto po dwóch, lub z osobna studyować skwapliwie, tę jedynie poczytną literaturę czasu.
Pan Apolinary, przeczytawszy, cisnął »proklamę« na stół, przybił pięścią i zawyrokował:
— Dureń pisał.
— Dureń, albo i nie — odparł Mochnaczyński. — Może emisaryusz pruski? Ale zauważcie, panowie, że te piśmidła zapomniały, zdaje się, o walce z rządem, albo z kapitałem, lecz godzą w nas, to jest w całe prawie społeczeństwo.
— Prawda — potwierdził Antoni Kostka.
— I jeszcze jedno charakteryzuje krwawą kronikę ostatnich wypadków: przy starciach zawsze dwa razy więcej pada naszych, niż tamtych.
Pan Apolinary zerwał się z krzesła:
— A cóż to, dobrodzieju mój, czy to nasi niby tego... tchórzem podszyci?
— Ani trochę. Tylko tamci mają broń, a nasi nie mają.
— Czemże się to dzieje, dobrodzieju mój?
— Tem, że nasi są prawdziwymi robotnikami: pracują i powracają do rodzin. Wiedzą, że posiadanie broni przy stanie wojennym można stryczkiem opłacić, więc który co miał, zwykle oddał. Dzisiaj zaś wypada im walczyć niby z towarzyszami, ale nie z robotnikami, tylko z partyą bojową, z szajką ludzi na wszystko zdecydowanych, którzy policyi się wyślizgują, zamiast domu mają