Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   179   —

winy, rozwinąwszy ostatni numer przyjaznej gazety, zawołał:
— A to co?! Mowa Antoniego hrabiego Kostki!
Przeczytano ją na głos.
— Wcale, wcale niezła. Kiedyż on ją powiedział? Szukano niedługo; dopisek zaznaczał, że tej pierwszej mowy swojej nie zdążył hrabia Kostka wygłosić, ale dał ją do druku zaraz po zamknięciu Dumy.
— Oryginalne! — rzekł Pawłowski.
— Nie, to mu się nie udało — zawyrokował Gawłowski — lepiejby ją schował do kieszeni.
— No, »mowa dziewicza« — odezwał się proboszcz pojednawczo.
Zaległo na chwilę milczenie — pobieżne porównanie wyników z nadziejami.
— A mówiłem... — rzekł Gawłowski, zerkając ku Budziszowi.
— Oj, i ja mówiłem — powtórzył Pawłowski.
Oczy sąsiadów zwróciły się na pana Apolinarego, który, wątpliwościami ogarnięty, już niemal sądził, że będzie ukamienowany, gdy złączone myśli obecnych streścił ksiądz proboszcz, przystępując do Budzisza owacyjnie, z rozkrzyżowanemi ramionami:
— Bo pana tam było potrzeba. W tem cała rzecz.
Działacz odrazu odzyskał otuchę i marszcząc brwi myślące, wzrok utopił w przyszłości.