Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   34   —

niezłomnem przekonaniem. Przeciwnie, pan Apolinary wypowiedział się kwaśno, z odcieniem nawet bolesnej rezygnacyi. Od dwóch dni wiedział o gotującym się olbrzymim pochodzie i uznawał nawet jego potrzebę dla przeciwdziałania agitacyi stronnictw skrajnych. Ale nie został powołany do grona organizatorów. On, delegat powiatowy Stowarzyszenia, wskazany niegdyś przez opinię i wybory, który dla tegoż Stowarzyszenia trudu i zdrowia nie żałował, wybitny działacz ze sfer ziemiańskich, został raz jeszcze pominięty. Sam napraszać się nie chciał — czekał. Przekonał się jednak, że nikomu nie przyszła na myśl pomoc jego ramienia, silnego jeszcze, i głowy, chociażby tylko użytecznej. Obeszli się bez niego koledzy, nie chcąc się dzielić żniwem laurów. Takie ich postępowanie pobudziło pana Apolinarego do filozoficznej abstynencyi.
— Byłem przy zbieraniu się pochodu na Starem Mieście — opowiadał Kolejko — porządek wzorowy.
— Czy tylko w tym porządku skończą? — powątpiewał Sartor.
— Zobaczymy. Tędy przecie iść będą. Pan ma, zdaje się, balkon na ulicę, mecenasie?
— Mam.
Budzisz powstał żwawo i spojrzał przez zamknięte okno. Na ulicy było uroczyście: z balkonów i z wielu okien, otwartych na ulicę zwieszały