Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   92   —

Ktoś inny zaś bardziej się zagłębiał w istotę rzeczy:
— Żeśmy sobie trochę pośpiewali, żeśmy bohatersko uniknęli pogromu naszych Żydów...
— Naszych, czy nie naszych, żadnych Żydów nie biliśmy — przerwał ktoś inny w imię prawdy historycznej.
— Oj, panowie — odezwał się człek mizerny, z wysoko podniesionemi brwiami — »czarnej sotni« u nas tylko patrzeć. Ja mieszkam w dzielnicy ludowej...
— Czarna sotnia u nas?! Śmiej się pan z tego. U nas jej nigdy nie będzie. Za to mamy swój czarny milion.

Drobne zbieram słowa, drobnych słucham ludzi, bo wybór narodu podążył na Wschód: jedni w deputacyi do Petersburga, a między-nimi i pan Apolinary Budzisz; drudzy na walne obrady »ziemców« do Moskwy. Uczyniło się pusto i tęskno w Warszawie, ściśniętej nadto przez stan wojenny i zimę. Pozostaliśmy między szarym tłumem prawyborców...
...Co ten tam kawiarniany polityk powiedział? Czarny milion?? Ciągnie wszędzie przez ulice śródmieścia, siedzi po zbiedniałych sklepach ten ośmieszony i wyklęty »burżuj«, taki cierpliwy, taki czujny na dobro publiczne, taki sforny w manifestacyach uczuć