Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   93   —

zbiorowych, tak łatwo przyswajający sobie kulturę; dobroduszny i pojętny, serdeczny i rozsądny, a solidarny z każdym porywem do światła i wolności.
Co ten tam prawił o «czarnym milionie«? Snuje się koło zamkniętych fabryk i warsztatów rój ponury, z oczyma płonącemi gniewem i pożądaniem, z rękoma groźnie leniwemi. Usłuchał głośnych mówców i poszedł pod ich komendę. Czeka na spełnienie ich obietnic i szuka w jadowitych drukach wieści, rychło przyjdzie czas chleba dla wszystkich. Czeka jeszcze i szumi zapalona głowa, ale czekać nie chce skurczony, pusty brzuch.
— Ej ty, coś obiecywał, złodzieju! Kiedy przyjdzie dzień ośmiogodzinny? Kiedy będziemy jedli do syta?
— Przyszedłby dawno, gdyby nie te łotry fabrykanty, gdyby nie szuje narodowcy. Śmierć zdrajcom ludu!
— Śmierć! To nie czarny, to głodny milion.
Żebrzą po ulicach nie tak, jak za dawnych czasów. Nie »litościwa osobo«, »jaśnie panie złociuchny!« — Do lepiej ubranego przechodnia zbliża się szorstko drab sążnisty, z nakrytą głową i melduje się głosem nie cierpiącym odmowy: »Robotnik bez pracy«. — Pracowałeś ty nocami na Powiślu — myśli zaczepiony przechodzień i sięga