Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   39   —

Rzucił się z takim impetem ku drzwiom z balkonu do mieszkania, że omal nie przewrócił stojącego tam Sartora.
— Dokąd pan? — zapytał kwaśno mecenas, cofając się.
— Do nich! Idźmy wszyscy.
— Dziękuję za łaskę. Stąd przecie widać, jak z loży.
— Żegnam pana.
Po chwili już Budzisz był na ulicy. Zanim wmieszał się w szeregi pochodu, spojrzał na balkon, dopiero co opuszczony, wyróżniający się oziębłością od innych, strojnych w kobierce. Nie było już tam Kolejki. W oknie, cofnięty w cień, stał tylko pan Sartor, z założonemi rękoma, w postawie portretowej i sam jeden ozdabiał ramę okienną.
Pan Apolinary trafił na oddział pochodu wyróżniający się z całości niskim wzrostem szeregowców. To dzieci szły pod chorągwią z napisem »Szkoła polska«. Chłopaki rezolutne trzymały się ściśle ordynku, a odpowiadały na okrzyki wiwatowe sumiennie z młodych gardzieli, marszcząc z przekonaniem dziecinne twarze.
— Janek by tu między nimi! — pomyślał Budzisz i uścisnął serdecznie pierwszego z brzegu chłopca.
Cofnął się na chodnik i próbował postępować śpieszniej, niż tłum, aby zbliżyć się do czoła pochodu. Zaledwie jednak doszedł do placu Ś-go