Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   100   —

wne postacie, nieruchome, jak rzeźby, ale nie dla ozdoby tam postawione.
— Strzegą wejścia — szepnął Demel, zatrzymując się.
— Co robisz, Henryk?!... idźmy prosto do drzwi, bo się domyślą.
— Racya.
I skierowali się miernym krokiem między dwóch żołnierzy, stojących przy drzwiach na warcie.
Gdy już dochodzili, oba szynele poruszyły się niby automatycznie, zagradzając drogę.
— Stoj!
Ola skurczyła się i owinęła chustą jak kobieta zziębnięta, ale zalotnie spojrzała ku żołnierzom.
— Co to stoj, kiedy zimno. Już i tak spóźniłam się.
Młody żołnierz otaksował spojrzeniem kobietę, nie znalazł w niej nic podejrzanego, owszem uśmiechnął się niedbale:
— Nu prachadi.
Ale dużo mniej podobała mu się twarz Demla.
— A tiebie szto?
— Idę do fabryki — odrzedł szorstko Demel.
— Posmotrim kniżku — odrzekł żołnierz, ujm ując mocno przychodnia za ramię.
Demel szarpnął się. W tej chwili ujęto go z obu stron i dano sygnał, na który zbliżył się stojący niedaleko rewirowy policyant.