Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   161   —

Ale teraźniejszość jest tryumfem. Szumią świeże laury nad głowami wybrańców — tylko ręką sięgnąć, aby z nich upleść wieńce. Szumią laury, a w ich cieniu ucztuje naród, spełnia kielichy za pomyślność kampanii prawodawczej. Podniecony ucztą pan Apolinary wypowiedział tak daleko sięgające poglądy o wszechwładztwie konstytuanty, o kilkunastu autonomiach, o prawie ludu do podziału ziemi, że go ktoś na miejscu nazwał polskim Robespierrem. Przydomek ten dano mu w toaście na cześć jego wzniesionym — i Budzisz przyjął go bez wahania.
Dopiero nazajutrz, gdy się obudził z ciężką głową i wyschłą krtanią, przeglądał krytycznie treść swych przemówień na wczorajszej uczcie:
— Powiedziałem zadużo... Oni tam już pojechali, a jeżeli słowa moje wezmą praeter propter za instrukcyę poselską?... stanowczo zadużo powiedziałem. Polskim Robespierrem mogę sobie być, ale głów ścinać nie myślę, ani szlachcie majątków odbierać. Przecie jednak za rewolucyi można się w mowie posunąć dalej, niż za zwykłych czasów. Nie zaszkodzi, byle w dobrym kierunku.
Tak się rozgrzeszał, a tymczasem, nie mając już nic do roboty w Warszawie po zebraniu i ustożeniu laurów, wyruszył na wieś.
Droga była po europejsku nie daleka, po polsku zaś mówiąc — opętana. Koleją dojeżdżało się do stacyi w parę godzin, ale od stacyi było