Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   131   —

przybrał postać skostniałego potoku. Ulica, im dalej od śródmieścia, tem stawała się tragiczniejszą z powodu twarzy przechodniów. Jakieś oblicza nigdy nie widziane roiły się tego roku po Warszawie, ubraniem, ruchem i wyrazem przypominające dzieje znane dotąd tylko z obrazków. I ludzie spokojni, którzy mieszkali podówczas w mieście, a chcieli wiedzieć i widzieć, co się dzieje na ulicy, nauczyli się chodzić po niej specyalnie, ze zdwojoną przytomnością, jak się chodzi w lesie, wypatrując zwierza, lub w nocy przez okolice niepewne.
— Jest jeszcze ciągle w powietrzu rewolucya — rzekł Kostka.
— Jest, dobrodzieju mój, ale rychło przyjdzie epoka sprawiedliwości.
— Trzeba jeszcze dużo pracować.
— A trzeba, młodzieńcze!
Setka nowych obrotów kół zmierzyła czas, toczący się z pożytkiem dla ogólnego dobra.
— Czytał pan wczorajszy artykuł mego kuzyna Władysława, niby programowy?
— Czytałem — odparł Budzisz zimno.
— Wybiera się i on na posła, ale na tym koniku pewno nie dojedzie?
— Wątpię.
Pan Apolinary rzekł to z takim uśmiechem, jakby mandaty poselskie miał w kieszeni, a chodziło tylko o wpisanie nazwisk.