Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   36   —

klonych, prowadzących na balkon i otworzył je ruchem szturmowym, aż szyby zadzwoniły. Poczem, ukazując drogę gościom ruchem ręki oratorskim, rzekł:
— Proszę.
Środek ulicy był pusty, odcięty od tłumnie zajętych chodników przez sznury młodzieży ruchome, ciągnące się elastycznym łańcuchem rąk sfornie, bez przeszkód, ani zgiełku, jakby z mocy solennej, zawartej na ten dzień, umowy. Kordony uporządkowały już ulicę aż do placu św. Aleksandra, a pochód był jeszcze daleko, może przy rogu Chmielnej, podobny czarnej fali przychodzącej z barwnymi nad nią żagielkami. Fala była snać gorąca, bo bił od niej daleko naprzód powiew ciepły; i huczna, bo rozsypywała przed sobą echo napełniające powietrze; i zaczarowana harmonijną zgodą, bo wszystkie piersi porywała do jednego hymnu.
Pan Apolinary poczuł wzruszenie prawie bolesne. Dusza rwała mu się na ulicę, a konsekwencya zatrzymywała go w mieszkaniu pana Sartora. Poszukał oczyma towarzyszów. Na balkonie obok niego stał tylko Kolejko, niemy i poważny. Sartor zatrzymał się na progu pokoju, trochę w cieniu, z założonemi rękoma, i spoglądał zimno, z ukosa, na zbliżający się pochód.
A hymn już brzmiał jak organy kościelne. Powitalne okrzyki z okien zbliżały się szumem try-