Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   108   —

— Nic dobrego, panie deputacie. Terror. Człowiek życia niepewny — rzekł Gawłowski.
— Gwiżdżą kule i tutaj — rzekł Budzisz niedbale, jakby puszczając kule mimo uszu.
— Ale chyba mniej w śródmieściu? Myśmy przyjechali koleją obwodową na dworzec wiedeński, aby wysiąść w środku miasta.
— To przezornie — dodał pobłażliwie Apolinary.
Pawłowski, szczere i nietajone uosobienie ciekawości, przystąpił bez wahania do celu swych odwiedzin:
— Nie nas pytać, panie deputacie, o nowiny. Mybyśmy raczej pragnęli czegoś się dowiedzieć od naszego moralnego dowódcy, już nawet i urzędowego...
— Niby od naszego wojewody — wtrącił Gawłowski.
— A dajcież pokój, panowie bracia — odrzekł Budzisz uprzejmie, choć bez konfuzyi — żyjemy w czasach demokratycznych. Na sługę waszego padł los — i tyle.
— Zawsze jednak, zawsze... — obstawali chórem — przy swej uniżoności sąsiedzi.
Po chwili tej wersalskiej sprzeczki Pawłowski powrócił do ataku:
— Nie dało się tak odrazu przeprowadzić? co, panie deputacie?