Tajemnice Nalewek/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ I-sza.
EJTELES i Sp.

I
ZAMKNIĘTA KASA

Dzień 4-ty września 1877 r. był pamiętny dla firmy Ejteles i Spółka, której kantory i składy mieściły się na jednej z ulic, łączących dzielnicę Nalewek ze środkiem miasta.
Firma „Ejteles i Sp.“ nie miała poza sobą poważniejszej przeszłości bynajmniej, powstała ona niedawno, tem świetniej jednak zabłysnęła. Był to zresztą czas, kiedy nowe firmy wyrastały, jak grzyby po deszczu. Naczelnikiem i głową firmy był Abraham Ejteles, stary bankier Nalewek, od lat czterdziestu prowadzący tam operacje, pewne, a spokojne, na własną rękę. Dopiero od dwóch lat energia obecnych wspólników potrafiła go wyrzucić ze zwykłej kolei interesów, na których powoli robił miljony, i pchnąć na nową, dotąd nieznaną drogę. Obroty interesu starego Abrahama zostały potrojone i urozmaicone. Miejsce brudnej izdebki w lewej oficynie jednego z olbrzymich domów przy ulicy Franciszkańskiej, zajęła wspaniała amfilada bogatych pokojów, szeregi biurek i kratek, tłumy zgiętych kantorzystów, przestronne składy i książęce przedpokoje.
Interes bankierski, komisowy i ekspedycyjny „Ejteles i Sp.“ zajmował całą połowę wielkiej posesji, długą piętrową oficynę i przylegające do niej składy. Za biurami znajdował się ogród, a w głębi ogrodu rodzaj maleńkiego pałacyku, służącego za mieszkanie dla Abrahama, jego rodziny i dwóch wspólników.
W oficynie, zajętej na biura, na parterze mieścił się interes komisowo-ekspedycyjny i cukrowy, a na pierwszem piętrze kantor bankierski, kasa i gabinety szefów interesu.
Mijając wygalonowanego szwajcara, wchodzimy na pierwsze piętro.
Już godzina jedenasta rano. Biura kantoru pełne są pracujących, znajdują się też i interesanci. Na wybitej czerwonym pluszem ławce, obiegającej połowę pierwszego pokoju, siedzi kilka osób. Inni przechadzają się niecierpliwie wzdłuż pokoju.
Wogóle kantor ma jakiś dziwny, niepraktykowanie ospały i zagadkowy wygląd. Niema tego ciągłego ruchu pracujących i interesantów, skrzypu drzwi, śpiesznych kroków, całego owego zwykłego życia. Zdaje się, że koła maszyny stanęły w ruchu.
Jeden z interesantów, przechadzający się niecierpliwie po pokoju, naraz przystanął i uderzył laską w podłogę. Był to gruby izraelita w długim surducie, o dużej czarnej brodzie.
— No, ja nie rozumiem, co to jest! — zawołał, nie zwracając się specjalnie do nikogo — godzina jedenasta, ja się spóźnię na giełdę... Kasa ma być otwarta o wpół do dziesiątej, a tu dotąd jeszcze nic nie widać... Ja mam odebrać pieniądzów, ja potrzebuję kryć jeszcze dziś. Ja mogę stracić...
Alokucja ta wywarła na zgromadzonych znaczne wrażenie. Dało się słyszeć jeszcze kilka wykrzykników, niektórzy z interesantów podnieśli się z ławek i zaczęli coś szeptać...
Z głębi pokoju, z za kratki, wyszedł młody człowiek, jasny blondyn, w złotych binoklach, pełen elegancji.
— Proszę szanownych państwa — rzekł, wyciągając rękę gestem pełnym wdzięku — wybaczyć chwilowe spóźnienie się naszego kasjera. Posłaliśmy już po niego do domu.
— Co to jest spóźnienie! Ja w interes nie rozumiem spóźnienie — przerwał mu zapalczywie gruby kupiec — ja mogę mieć stratę...
— A jak un jest w Ameryke! — przerwał jakiś mały z żółtym zarostem żydek za plecami blondyna.
Kilka osób się roześmiało. Blondyn zupełnie był zdetonowany. Postał jeszcze chwilkę, a następnie szybko wyszedł do następnych pokojów. Tutaj nie widać było interesantów, znajdowali się tylko sami pracownicy. Wszyscy byli jakgdyby pomorzeni. Robota ustała, pióra leżały obok książek. Szeptano do siebie, pytając, co mogło być powodem spóźnienia się kasjera.
Bo też fakt ten nie był wcale tak powszedni, jakby się mogło zdawać na pierwszy rzut oka. Kasjer, pan Mojżesz Halberson, starzec dobrze już pochylony przez lata, lecz wcale krzepki, odznaczał się wyjątkową punktualnością. Od czasu zorganizowania kantoru, to jest od dwóch lat, niósł on klucze kasy i nigdy nie opuścił ani jednego dnia biurowego. Najpierwszy ze wszystkich przychodził do biura i ostatni wychodził. Na półtorej godziny przed otwarciem kasy siedział już nad swemi książkami; nie chorował nigdy.
Był to w swoim rodzaju oryginał. Owdowiawszy w bardzo młodych latach, po pierwszej żonie, którą miał wielce miłować, wbrew zwyczajowi u Żydów przyjętemu, nie ożenił powtórnie, pomimo nawet, że z tego małżeństwa nie miał dzieci... Odtąd mieszkał samotnie, żył skromnie i nie komunikował się prawie z nikim. Wiedziano zresztą, że ma spore fundusze, bo ze starym Ejtelesem robił nieraz do spółki interesy. Jak tylko Ejteles przed dwoma laty otworzył interes bankierski na wielką skalę, Halberson, uproszony przez przyjaciela, wstąpił do firmy, w charakterze kasjera. Wspólnicy mieli doń bezwzględne zaufanie i on też głównie, choć na stanowisku względnie drugorzędnem, kierował obrotami bankierskiemi firmy.
Wszyscy przywykli, że na pierwszem piętrze właściwym kierownikiem był Halberson. Głowa interesu, stary Ejeteles, ciężko chory, ciągle prawie pozostawał w mieszkaniu. Z dwóch pozostałych wspólników, pan Natan Lurje bywał tylko na parę godzin, resztę zaś czasu przepędzał na giełdzie i w mieście. Trzeci wspólnik, pan Joachim Landsberger, prawie zawsze znajdował się w rozjazdach, głównie zagranicą.
To też nieobecność Halbersona niepokoiła wszystkich. Gdy młody blondyn szedł przez szereg pokoi, witały go ze wszech stron zapytania:
— Cóż tam? Niema odpowiedzi od „starego“? Jakże interesanci?
Blondyn zbywał pytania machnięciem ręki i szedł dalej. Wreszcie stanął przed przymkniętemi drzwiami gabinetu. Zapukał.
— Proszę wejść! — odezwał się łagodny głos z wewnątrz. — A, to pan, panie Henryku! — witał dalej wchodzącego blondyna główny buchalter, p. Krośnowski. — Cóż, pan Halberson jest?
— Właśnie, że nie. I doprawdy, nie wiem sam co robić. Interesanci prawie, że wymyślają... Robi się wprost skandal. Przyszedłem prosić pana buchaltera o dyspozycje.
Pan Krośnowski aż uniósł się na krześle.
— A... doprawdy, cóż ja wam na to poradzę? Proście, mitygujcie, niech zaczekają... Ja nie wiem. Widzisz pan, mam tu właśnie pilną robotę... Zresztą, to do mnie nie należy.
Blondyn patrzył skonfudowany.
— Ja wprost boję się tam powrócić — dorzucił. — Możeby dać znać szefowi?
— Ależ, zmiłuj się pan! — zawołał główny buchalter i znów rozwiódł rękoma — Ejteles chory niebezpiecznie, będziecie go truć takiemi drobnostkami... Halberson przyjdzie. Zresztą róbcie, jak chcecie.
Usiadł na fotelu, opuścił podniesione okulary i wziął się do papierów.
Blondyn, wzruszywszy ramionami, wyszedł. Przystanął chwilkę w obszernym pokoju, poprzedzającym gabinet szefa buchalterji.
— No i cóż?
— A nic. „Cyfra“, jak zwykle, umył od wszystkiego ręce... Nic więcej nie umie, jak tylko swoje kurtaże i procenty obliczać.
— Co będzie? — rzucił ktoś zapytanie.
— Albo ja wiem. Biurka nam połamią.
— Możeby zawiadomić szefa.
— Ba, kiedy chory...
— Ależ w takim razie potrzeba iść do Strzeleckiego. On przecież ma podręczną kasę; to człowiek energiczny. Wprawdzie on do naszego wydziału nie należy, ale zawsze potrafi wszystkiem zarządzić.
— Ba, czy nie wiecie, posyłałem do niego na dół, ale jak na złość i jego dotąd niema...
— Nie może być!
— Na dole tak samo nie wiedzą, co robić... Ale tam przynajmniej niema wypłat, więc jakoś czekają.
— To szczególne.
Przypuszczenie o czemś nienormalnem zaczęło powoli kiełkować nawet w umysłach urzędników. Czuć było w powietrzu burzę. „A może un jest w Amerykę!“ zrobił pół-humorystyczną uwagę rudy żydek. Przypuszczenie nadużycia, w tych słowach zawarte, zaczęło stawać się prawdopodobnem, pomimo znanej solidności kasjera i zacnego charakteru Janka Strzeleckiego, głównego magazyniera firmy, kierującego właściwie wydziałem ekspedycyjno-komisowym. Ich nieobecność uderzała wszystkich. Jednocześnie szef firmy był chory, czy też udawał chorego, a o obudwu wspólnikach ani słychać. Przytem firma istnieje tak niedawno, a czasy są tak chwiejne...
Kantorzyści spoglądali po sobie znacząco.
Ponure widmo bankructwa zdawało się już zaglądać do wysokich salonów razem z złotemi promieniami wrześniowego słońca.
— Zdaje się, że w tym roku trochę za dużo straciliśmy na wekslach Lewina z Moskwy? — rzucił ktoś półgłosem.
— Albo ta operacja z cukrem! Można było zarobić trzykroć, a jak się stało, kto wie? Chyba Lurje i Strzelecki...
— Hm, hm! — chrząknął ktoś.
Wszyscy wstali z miejsc i zgromadzili się w kupkę. Szeptali. Naraz ze strony dalszych pokojów, skąd niedawno przyszedł Henryk Jerzykiewicz (imię i nazwisko blondyna), wybuchnął jakiś hałas. Były to zmieszane i stłumione jakieś głosy, ponad którymi górował potężny bas. Za chwilę głosy ucichły. Wbiegł młody człowiek, chudy, szczupły, dość zaniedbany, z piórem za uchem.
— Panie Henryku! — zawołał, spostrzegając bezpośredniego swojego zwierzchnika — tam coraz więcej osób. Chcą tu wejść. Postawiłem woźnego i nie kazałem puszczać. Ten gruby kupiec, z brodą, woła, że pójdzie po policję...
Wrażenie tych słów było potężne. Wszyscy jeszcze raz spojrzeli po sobie. P. Henryk powtórzył ruch ramionami, który był odpowiedzią, jaką mu przed chwilą dał na jego intencję pan Krośnowski. „Jeśli się już w to wtrąca policja“ — zdawał się mówić on i inni — „to cóż możemy na to poradzić“.
W tej chwili, jakgdyby ilustrując położenie, wdarła się przez całą amfiladę pokojów nowa fala krzyków, nad którymi dominował potężny bas grubego kupca i świszczący falset woźnego, odmawiającego mu wstępu do wnętrza biura.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Kiedy tak, to niewiadomo co będzie... — rzekł wreszcie przyciszonym głosem jeden z obecnych. — Nie mamy tu chyba co robić.
Znów nastąpiło milczenie. Na jednej z sąsiednich wież uderzyła dwunasta.
— Przepraszam! — odezwał się w tej chwili głos energiczny, pewny siebie, trochę gardłowy, o akcencie litewskie przeciąganie przypominającym.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku tego głosu. W najciemniejszym kącie salonu, za stolikiem oddzielnie od wszystkich zgromadzonych na środku, widniała jakaś postać. Był to młody chłopiec lat najwyżej dziewiętnastu, dosyć na swój wiek wysoki, ale niezmiernie szczupły, o wydatnych rysach semickich i wielkich, czarnych, inteligentnych oczach. Był to jeden z bardzo nielicznych tutaj pracowników Żydów, ponieważ firma, sformowana na nowy europejski sposób, starała się obchodzić bez Żydów i wszystkie miejsca, z małym wyjątkiem, obsadzała chrześcijanami.
— Ach, to Josek! — zawołał ktoś półgłosem.
Josek (nazywajmy go tak przez pewien czas) od samego początku sceny postępował inaczej, aniżeli jego towarzysze. Od przybycia do biura, to jest od dziewiątej, pracował uporczywie, podczas gdy inni wypoczywali. Z chwilą rozpoczęcia narad na środku sali, rzucał tylko od czasu do czasu przenikliwem, pełnem ognia, wejrzeniem na sejmujących, ale sam ani się odrywał od prac, ani wtrącał do gawędy. Nie zwracali nań uwagi.
Teraz stał z roziskrzonym wzrokiem z zaczerwienioną twarzą, w długim surducie, przypominającym krój chałatów współwyznawców z Nalewek!
— Przepraszam! — powtórzył chrapowatym głosem, przypominającym litewski akcent — panowie się mylicie... Firma nasza nie bankrutuje, firmie nic nie brak, prócz panów — dorzucił, zapalając się. — Trzeba tylko jakiegoś nieporozumienia, jakiegoś drobnego zbiegu okoliczności, ażeby sami pracownicy firmy, która im daje utrzymanie i pracę, ogłosili jej upadłość... Wstyd panom!
— No, no! — odezwał się ktoś. — Patrzcie, Josek moralizuje.
Wogóle wszyscy patrzyli dość zgóry na tego smarkacza, pisarczyka, któremu tylko wyjątkowo firma Ejteles i Sp. pozwoliła pracować pośród swego chrześcijańskiego personelu. Niektórzy zaczęli się uśmiechać. Ale uśmiech ich natychmiast zmroziły nowe hałasy, nadbiegające od wejścia.
— Tak! — mówił dalej chropowatym głosem Josek — zamiast starać się odwrócić przykre skutki nieporozumienia, panowie zwiększacie tylko nieporządek i swojem zachowaniem pragniecie zachwiać położenie domu... Tak się nie robi, choćby dla własnego interesu. Jest to wszystko głupstwo, ale z tego głupstwa nawet dla was mogą wyniknąć przykrości i straty.
„Josek“ mówił z taką przekonywającą energją i logiką, że niektórzy z słuchaczy zaczęli się nawracać. Spoglądali po sobie i myśleli: „Ależ on chyba ma rację, to tylko zbieg okoliczności!“
— Więc co pan radzisz? — odezwał się wreszcie jeden z odważniejszych.
— Ja? Nic wielkiego. Chcę tylko, żebyśmy zawiadomili o wszystkiem natychmiast kierowników interesu i uspokoili chwilowo publiczność.
— Jest myśl, jak Boga kocham!
— A wiec co robić? — pytał pan Henryk.
— Co? — siadaj pan w dorożkę; jedź w tej chwili do Halbersona i nie wracaj dotąd, dopóki albo go nie przywieziesz, albo się nie dowiesz, co się z nim stało.
— Dobrze! — i pan Henryk wybiegł w tej chwili.
— Pan, panie Emiljanie — ciągnął dalej „Josek“ — jedź na giełdę i sprowadź pan Lurjego. A ja — dorzucił po chwili — pójdę uspokoić interesantów, a następnie zawiadomić o wszystkiem pana Ejtelesa.



II
DWA MILJONY!

Upłynęło pół godziny. Energja Joska odniosła jaki taki rezultat. Uspokoił on najbardziej hałasujących i za kwadrans powrócił od starego Ejtelesa z kilkoma paczkami sturublówek.
Gruby kupiec dostał, co mu się należało, a z nim razem zniknął rudy żydek, widocznie jego faktor. Ci byli najgwałtowniejsi! W pierwszym pokoju zapanowała względna cisza, tem bardziej, że „Josek“ ciągle uspokajał obecnych, a o ile interes polegał na załatwieniu kwestji formalnej, odsyłał do właściwych urzędników i wogóle regulował cały ruch.
W biurze zaczęto się brać do pracy.
Urzędnicy spoglądali z podziwem na tego smarkacza, pisarczyka, który dotąd odznaczał się tylko kaligraficznem pismem, a teraz wyrósł, od razu zmężniał i potrafił od kwadransa całem biurem rządzić. Niektórzy, śmielsi, zapytywali go, jakiem prawem to robi. Pokazywał im wówczas energicznym ruchem kartkę, na której jego pięknym charakterem było wykaligrafowane polecenie utrzymania w biurze porządku, aż do czasu przybycia p. Lurjego lub kasjera, ze znanym wszystkim podpisem starego Ejtelesa. Zresztą co kilka chwil przychodziła do „Joska“ służąca od szefa z kartkami, na które on w paru słowach odpowiadał.
„Josek“ właśnie, szepcząc coś, oddawał służącej kartkę, gdy wtem, jak huragan, wpadł na pierwsze piętro Henryk Jerzykiewicz. Pod złotemi binoklami miał twarz bladą i rozstrojoną. Kapelusz, zawsze utrzymany wybornie, odmuchany, oczyszczony i ulokowany na ładnej głowie z elegancją, tym razem przekrzywiał się na bakier. Zaledwie młody człowiek wbiegł, oczy wszystkich skierowały się ku niemu. Chciał coś mówić, ale „Josek“ pochwycił go za rękę i wyprowadził do sąsiedniego pokoju.
— Co takiego? — zapytał, kiedy już drzwi przegrodziły ich od tłumu ciekawych. — Tylko mów pan ciszej... na miłość Boga!
Henryk zdjął kapelusz, otarł czoło z potu i zaczął wreszcie mówić, oparty o ścianę:
— Nieszczęście!...
— Jakto!
— Z Halbersonem napewno stało się coś złego...
— Mów pan, mów!
— Przybiegłem — odezwał się Henryk po chwili, chwytając oddech, — do domu, gdzie mieszka Halberson. W podwórzu widzę tłum... Pierwszą osobą, którą spotkałem, jest nasz woźny, posłany niedawno po kasjera. W jednej chwili objaśnił mnie, że zastał drzwi Halbersona zamknięte, a stróż i sąsiedzi twierdzili, że „stary“ wcale nie wychodził od rana. Zajrzał przez dziurkę: klucz był we drzwiach... Zrobił tedy alarm. I oto zebrał się tłum w podwórzu. Oczekiwano właśnie na policję...
— Niepotrzebny skandal! — syknął „Josek“. — Może jeszcze nic niema...
— Ale gdzie tam! — przerwał mu Henryk. — Posłuchaj pan... Natychmiast pobiegłem do drzwi Halbersona, oblężonych przez ciekawych. Rzeczywiście klucz tkwił w zamku... Schyliłem się do dziurki, ale czy rozkład mieszkania był już taki, czy też w pokoju panowała ciemność, dość, że nie można było nic widzieć wewnątrz... Stałem przy drzwiach niezdecydowany, nie wiedząc co robić, biec w tej chwili do biura, czy też zaczekać na policję, gdy wtem na podwórzu dał się słyszeć hałas... Zbiegłem na dół i dowiedziałem się o przyczynie hałasu. Oto jakiś łobuziak żydowski odkrył okno od sąsiednich schodów, które wskutek załomu muru pozwalało zajrzeć do mieszkania Halbersona przez jedyne okienko. Mieszkanie Halbersona znajduje się na pierwszem piętrze, pobiegłem więc czemprędzej na drugie piętro na schody. Ale przekonałem się niebawem, że i w ten sposób nic pewnego dowiedzieć się nie można. Okna pokoju Halbersona, o ile się zdaje, z podwójnemi ramami, a szyby pokryte warstwą kurzu... Dość, że z trudnością można widzieć łóżko, na którem, zdaje się, leży coś dużego, może człowiek... Jeśli to przypuszczenie się sprawdzi, Halberson musiał umrzeć...
— Umrzeć?
— Tak, jeśli tylko nie pozostaje w najgłębszem omdleniu, ponieważ stukano i pukano do drzwi mieszkania bez żadnego rezultatu... Jakiś łobuziak rzucił nawet kawałek gruzu w okno i zbił szybę. W środku nic się nie odzywało: ani ruchu, ani jęku — nic, zupełnie nic...
— I cóż więcej?
— Wsiadłem w dorożkę i oto jestem. Woźnemu kazałem czekać na policję i w tej chwili przyjeżdżać z wiadomością... Od niego się zaraz dowiemy, czy rzeczywiście „stary“ nie żyje...
— Kto... nie żyje? — odezwał się w tej chwili nad uszami rozmawiających dźwięczny głos.
Do pokoju wpadł w towarzystwie jednego z pracowników, wysłanych przed chwilą przez „Joska“ na giełdę, Natan Lurje, wspólnik firmy. Był to wysoki brunet, lat czterdziestu, pełny, nawet trochę otyły, z małą łysinką na wierzchu głowy, o rysach regularnych, noszący długie, czarne wąsy. Ubrany był bardzo elegancko, a od palców bił mu blask brylantów w pierścieniach.
— Kto... nie żyje? — zapytał się jeszcze raz.
— Niewiadomo — odrzekł spokojnie, powoli „Josek“ — ale zdaje się, że pan Halberson.
W kilku słowach wyjaśnił położenie panu Lurjemu, następnie oddał upoważnienie starego Ejtelesa, dające mu władzę na parę chwil. Ani jedna zmarszczka nie ukazała się na twarzy pana Natana podczas opowiadania.
— Dobrze — odrzekł po chwili — ponieważ już pan byłeś u szefa, idź do niego powtórnie, opowiedz mu to, czego jeszcze nie wie, i poproś, ażeby koniecznie i jak najprędzej, pomimo wszystko, zaszedł do biura. Koniecznie i jak najprędzej! — dodał z naciskiem — rozumiesz pan?
„Josek“ wyszedł.
— Pan, panie Henryku, zawołaj którego z twoich kolegów i poślij go po ślusarza i policję. Sam zaś siadaj przy tym stoliku. W tej chwili powiem, co masz robić. Oto weź tę paczkę pieniędzy. Tu powinno być dwadzieścia trzy tysiące rubli. Policz.
Zatrzymał się dłuższą chwilę i czekał, Henryk przeliczył sturublówki.
— Tak?
— Najzupełniej.
— Otóż będziesz wypłacał każdemu, kto się do ciebie zgłosi, za mojemi asygnacjami, odpowiednie sumy. Zostajesz na dziś kasjerem. Rachunek zdasz mi o trzeciej. Gdyby ci zabrakło pieniędzy, zawiadomisz mię. Jestem w sąsiednim pokoju. Bądź pan przygotowany, za pięć minut zacznie się wypłata.
Henryk, poleciwszy jednemu z obecnych wykonać pierwsze rozporządzenie pana Lurjego, to jest przywołać ślusarza i policję, siadł i czekał.
Pan Natan skierował się ku drzwiom.
— Ale, ale! — zawołał po chwili, zwracając się do innego z urzędników — panie Sztember proszę wziąć ten przekaz i pojechać do banku. Dostaniesz pan tam trzydzieści sześć tysięcy rubli. Numery proszę zanotować, jak zwykle. Pieniądze będą mi potrzebne dziś jeszcze przed trzecią. Proszę się pośpieszyć.
Polecenia zostały spełnione szybko i energicznie. Pan Natan wyszedł do sali, gdzie tymczasem gromadziło się coraz więcej publiczności.
— Przepraszam szanownych państwa za chwilową przerwę — rzekł do zgromadzonych — powodem chwilowego nieporozumienia był wypadek, który się zdarzył naszemu kasjerowi. Rzecz już załatwiona. W tej chwili zacznę przyjmować wszystkich. Woźny będzie wpuszczał szanownych państwa kolejno.
Pośród tłumu rozszedł się szmer zadowolenia. Pan Natan posunął się dalej, gdy naraz u samych drzwi spostrzegł siedzącą na ławce młodą kobietę, ubraną elegancko, a nawet bardzo strojnie. Wzrok jego skrzyżował się z jej wzrokiem. Zadrżał... Przystanął.
— Ach, to pani, panno Temo! — rzekł wreszcie.
— Ja.
— Co panią sprowadziło w nasze skromne progi i to w chwili takiego zamętu?
— Interes.
— Czem mogę służyć?
— O, niczem... Chciałam się zobaczyć z panem Strzeleckim...
— Ze Strzeleckim?
Pan Natan ściągnął brwi. W głosie jego czuć było drżenie; gdy następnie przemówił, próbował akcentować głos ironią:
— Czyżby pani spekulowała na... cukrze?
— Może być... Ale nie zatrzymuję pana, tyle osób czeka na niego — dorzuciła chłodno.
Skłonił się i wyszedł. Za nim pociągnął tłum. Kobieta została sama. Wtuliła się w róg salonu, przymknęła wspaniałe oczy ocienione długiemi czarnemi rzęsami i oczekiwała.
Korzystając z tej chwili, przyjrzyjmy się jej. Była to skończona piękność. Wysoka, wspaniała, świetnie rozwinięta, miała przy kruczych włosach olbrzymie błękitne oczy, głębokie, pełne melancholji, zadumane. Bardzo blada, o płci przezroczystej niemal, posiadała rysy klasyczne, z pośród których wytryskały, jak dwie ogniste róże, usta, pełne, namiętne, czerwone. Rozchyliła cokolwiek wargi i przymknęła oczy. Zdawało się, że pragnie pocałunku.
Osamotnienie jej trwało niedługo. Przez salon, stanowiący komunikację pomiędzy schodami i gabinetem Natana a pokojem, w którym znajdowała się improwizowana kasa pana Henryka, zaczęli coraz częściej przechodzić interesanci. Nieśli oni do Henryka kartki z podpisem pana Lurjego, a wracali z szeleszczącymi papierkami. W salonie zrobiło się gwarno.
Upłynął znów pewien przeciąg czasu. Na schodach dały się słyszeć kroki jakiegoś większego grona osób. W tej chwili wszedł do salonu p. Natan Lurje, za nim urzędnik policyjny, kilku ajentów, wreszcie ślusarz. Pan Natan w kilku słowach objaśnił położenie przedstawicielowi policji, wreszcie dodał:
— Mógłbym wprawdzie otworzyć kasę, ponieważ oprócz klucza, posiadanego przez kasjera, mam na mój i wspólników użytek drugi klucz do kasy ogniotrwałej, ale ze względu na wyjątkowe okoliczności nie chciałem tego czynić bez udziału władzy. Zresztą drzwi do pokoju, mieszczącego kasę, zamknięte są przez kasjera, a drugiego klucza od nich nie posiadamy.
Urzędnik skinął głową na znak aprobaty.
— Prowadź pan — rzekł.
Za chwilę byli przed grubemi drzwiami kasy. Po kwadransie zamki ustąpiły. Zgromadzeni znaleźli się w pokoju kasowym, zupełnie prawe ciemnym. Rolety u okien były zapuszczone. Po chwili, kiedy je podniesiono, żywa fala światła zalała pokój. Za kratką wznosiła się wspaniała, imponująca rozmiarami, kasa ogniotrwała, urzeczywistnienie Złotego Cielca, przez wiek 19-ty stworzone.
— Gdzie klucz? — zapytał urzędnik.
— Oto jest — odrzekł pan Lurje.
— W takim razie bądź pan łaskaw otworzyć kasę.
— Ba, to może być cokolwiek trudne, ponieważ nie znam wyrazu, zamykającego kasę... Ach, oto i pan Ejteles! On nam pomoże w tym kłopocie.
Rzeczywiście, przez otwarte drzwi pokoju kasowego, za któremi gromadzili się pracownicy firmy, wchodził w tej chwili poważny starzec o siwej, długiej brodzie, oparty na ramionach „Joska“ i lokaja w liberji firmy. Głowa starca, jakgdyby poruszana wiatrem, chwiała się w ciągłem drżeniu.
— Fotel dla szefa! — zawołał pan Natan. — Czemprędzej!
Niebawem ulokowano starca w wygodnym fotelu. Po zamianie przywitań, pan Natan rzekł do urzędnika:
— Kasyer obowiązany był codziennie, wychodząc z biura, zostawiać szefowi w kopercie wyraz, na który zamykał kasę. Będziemy się mogli dowiedzieć od pana Ejtelesa, na jaki wyraz kasa jest obecnie zamknięta. Jeśli tylko — dodał — tym razem doręczono szefowi ów wyraz.
Urzędnik zwrócił pytający wzrok ku Ejtelesowi.
— Wyraz... — odezwał się po chwili namysłu starzec, głosem drżącym i chrapliwym. — Wyraz?... Powinienem go mieć, nawet przy sobie.
— A więc był doręczony? — zapytał pan Natan.
Pierwszy to raz w tej chwili na jego zimnej dotąd i spokojnej twarzy ukazało się coś, niby zdziwienie; w głosie czuć było rodzaj niepokoju.
— Tak. Nawet zdziwiło mię trochę, że przyniósł go nie sam Mojżesz, ale Strzelecki.
— Strzelecki?
— Kto to taki? — zapytał urzędnik.
— Nasz główny magazynier, właściwie kierujący wydziałem komisowo-ekspedycyjnym i towarowym.
— Czy ten pan jest tutaj?
— Właśnie to rzecz dziwna — wysunął się naprzód pań Henryk — że dotąd niema go wcale. Zawsze bywał bardzo punktualny.
Urzędnik pokręcił głową.
Pan Natan wydawał się coraz mniej pewnym siebie.
Tymczasem stary Ejteles, przeszukawszy kieszenie, znalazł nienaruszoną jeszcze kopertę. Otworzono ją. W środku znajdowała się kartka, na której charakterem Halbersona wypisany był jeden wyraz: „Debet“.
Pośród powszechnego milczenia pan Natan, dziwnie teraz blady, wszedł za kratkę i przystąpił do olbrzymiego sprzętu, noszącego miano kasy ogniotrwałej. Szczęknęła machinerja, brzękły klucze i szafa otworzyła się na rozcież. Wszyscy pochylili naprzód głowy.
Kasa była próżna.
Ani jednego papierka, ani jednej srebrnej lub złotej monety, nic. Napróżno pan Natan wysuwał różne szuflady i skrytki, naciskał sprężyny, otwierał coraz nowe przedziały. Nic i nic.
Wrażenie tej sceny było przygniatające. Pan Natan, przystroiwszy już twarz w zwykły swój lodowaty półuśmiech, stał nieruchomo; Ejteles, blady, jak kreda, stał, opierając się o poręcze fotelu, z wyciągniętą szyją, jakgdyby szukając jeszcze wzrokiem tysięcy, które się ulotniły. Po chwili upadł na fotel, ciężko oddychając.
Urzędnik pierwszy przerwał milczenie:
— Czy nie mógłby pan choć w przybliżeniu określić sumy, jaka powinna znajdować się w kasie i która prawdopodobnie stanowi przedmiot kradzieży? — zapytał pana Natana.
— Chyba bardzo w przybliżeniu. Halberson posiadał całkowite nasze zaufanie i szczegółowy stan kasy był sprawdzany tylko raz na tydzień, albo też w razie przewidywanej potrzeby zgromadzenia większych funduszów. Pozatem kontrolę prowadził sam kasjer. Zresztą, o ile mogę mniej więcej skombinować, w kasie powinno było się znajdować wczoraj z zamknięciem rachunków od stu do stu kilkunastu tysięcy rubli gotówki.
Szmer podziwu dał się słyszeć pomiędzy zgromadzonymi.
— Czy nie byłoby sposobu dokładniejszego sprawdzenia brakującej sumy? — pytał dalej urzędnik.
— Chyba... ale tego nie przypuszczam wobec okoliczności wypadku. Wykazaćby ją mogły książki kasjera. Zresztą zajrzyjmy.
Otworzył książkę i pod badawczym wzrokiem obecnych zaczął przeglądać szeregi cyfr. Naraz zadrżał; twarz jego wyrażała żywy niepokój. Nawet pobladł.
— To nieprawdopodobne! — zawołał — nieprawdopodobne!
— Co, co?
Przetarł oczy ręką, zbliżył rękę aż do samej twarzy i po chwili głosem drżącym ze wzruszenia rzekł:
— Wczorajszy stan kasy — trzykroć dwanaście tysięcy rubli sześćdziesiąt cztery kopiejki i pół. W samej rzeczy, kasjer podniósł wczoraj kilka znaczniejszych sum, o czem nie wiedziałem...
Przez chwilę panowało grobowe milczenie.
Naraz z kąta, w którym siedział stary Ejteles, rozległo się spazmatyczne łkanie. Starzec ukrył twarz w rękach i pochylony drżał od wstrząsających nim łkań. Pan Natan podbiegł doń szybko.
— Zlitujcie się ojcze, nie róbcie widowiska — szepnął po cichu.
Ale konwulsyjne łkania nie przestawały wstrząsać chorym starcem.
— Dwa miljony, dwa miljony! — powtarzał przez łzy — ciężko zapracowane moje dwa miljony!
Liczył jeszcze na złote: był za stary, żeby się mógł do nowego sposobu liczenia przyzwyczaić.
— Dwa miljony!...



III
NA ŚLADACH

Kiedy za kwadrans pan Natan, odprowadziwszy Ejtelesa, wrócił do pokoju kasowego, zastał obecnych niespokojnych i zatrwożonych. Urzędnik policyjny, który w tej chwili dyktował rodzaj protokółu jednemu z towarzyszących mu, postąpił na jego spotkanie.
— Są nowości — rzekł.
Pan Lurje zatrzymał się, pytając oczyma.
— Sprawdzono, że wasz kasjer nie żyje. Ten pan przyniósł tę wiadomość.
— Samobójstwo, czy... — zapytał, pan Natan głosem zupełnie już równym i spokojnym.
— Niewiadomo... Wizja przekona. Prawdopodobnie będę musiał tam być. Tymczasem skończymy protokół i jeszcze zadam panu kilka dodatkowych pytań.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Po chwili urzędnik przejrzawszy rodzaj protokółu, zbliżył się do pana Lurjego.
— Uprzedzam pana — rzekł — iż pytania moje nie należą bynajmniej do urzędowego śledztwa, które prowadzić będzie odpowiednia władza sądowa. Ja pragnę tylko zebrać ważniejsze informacje, ażeby dać materjał tej władzy.
Pan Natan skłonił się.
— Proszę pana — ciągnął dalej urzędnik — czy do pokoju kasowego, oprócz drzwi, które otworzyliśmy, niema innego wejścia?
— O ile wiem, nie! — odrzekł po namyśle pan Natan.
— A więc w żadnym razie nie przypuszcza pan, żeby można było się dostać do kasy z zewnątrz?
— Tak przypuszczam.
W tej chwili między zgromadzonymi dały się słyszeć szepty. Z grona zebranych urzędników wystąpił jeden i, zwracając się do urzędnika, rzekł:
— Przepraszam pana, ale mnie się zdaje, że do kasy powinno być drugie wejście...
Obecni powiedli dokoła wzrokiem: nigdzie żadnych drzwi, żadnego śladu wejścia.
— To byłoby dziwne! — zrobił uwagę pan Lurje.
Mówiący był to człowiek stary, niski i pochylony. Odrzekł po chwili:
— Kiedy pan Ejteles wynajął dwa lata temu ten dom na nasze biuro, robione tu były konieczne przeróbki i ja wtedy nadzorowałem nad niemi, jako dawniejszy rządca domu p. Ejtelesa na Nalewkach.
— No i cóż?
— I pamiętam doskonale, że pomiędzy tym pokojem a pokojem, znajdującym się pod nim na parterze, znajdowały się schodki żelazne wewnętrzne... Była nawet mowa o tem, czy komunikację tę zostawić, ale ostatecznie, ponieważ tutaj miała być kasa, a na dole biuro magazyniera i przejście mogłoby przeszkadzać kasjerowi w pracy, postanowiliśmy drzwi zamknąć, czy też zamurować, dobrze nie pamiętam...
— Nic a nic o tem nie wiedziałem — szepnął pan Natan.
— Gdzież są te drzwi? — pytał dalej urzędnik policyjny.
Dający objaśnienia obejrzał się dookoła, wreszcie skierował się ku wielkiej szafie, stojącej przy jednej ze ścian.
— Oto zapewne tu, za szafą — rzekł.
Urzędnik zajrzał w szczelinę.
— Tak — rzekł po chwili — tutaj muszą być drzwi. Stan ich sprawdzi sędzia śledczy, a ja tymczasem opieczętuję pokój. Nasza czynność skończona. Ale, ale — dorzucił po chwili — chciałbym też wiedzieć, kto obecnie pracuje w pokoju prawdopodobnie połączonym schodami z kasą.
Była chwila milczenia.
— Pan Strzelecki, nasz główny magazynier, jest to jego gabinet — odrzekł wreszcie p. Natan.
— Pan Strzelecki?... Czy to przypadkiem nie ten sam urzędnik, którego nieobecność dziś od rana skonstantowano i który doręczył panu Ejtelesowi wyraz, zamykający kasę?
— Ten sam.
— Czy nie mogliby mi panowie udzielić dokładnego adresu tego pana?
Była króciutka chwila milczenia. Naraz przy półotwartych drzwiach pokoju kasowego dał się słyszeć jakiś hałas.
— A, oto i pan Strzelecki! — zawołał ktoś.
Zebrana u drzwi gromadka rozstąpiła się, jakgdyby cofając się z przerażeniem, i na progu ukazał się Strzelecki. Był to wysoki, przystojny mężczyzna, w sile wieku, o sympatycznej twarzy. W tej chwili jednak postać jego nie budziła sympatji. Twarz czerwona, z oczyma, jakgdyby zaspanemi, nosiła wyraźny ślad całonocnej biesiady, czy też jakichś strasznych wzruszeń; odzież była zmięta, a bielizna nawet rozerwana.
Przybyły, jakgdyby nie zdając sobie sprawy z dziwnego wrażenia, jakie sprawiał, zbliżył się do pana Natana i chciał coś powiedzieć. Urzędnik policji zamienił w tej chwili dwa słowa z jednym ze swych sąsiadów. Zbliżył się do Strzeleckiego.
— Jestem przedstawicielem prawa — rzekł — i aż do dalszego rozporządzenia właściwej władzy aresztuję pana.
— Mnie? za co? — zawołał chrapliwym głosem Strzelecki.
Urzędnik, nie wdając się w dalsze objaśnienia, skinął na ajentów i polecił im wyprowadzić przytrzymanego. Ten spoglądał osłupiałemi oczyma na obecnych. Zdawało się, że zapadł w jakiś stan półsenny. Pozwalał powodować sobą.
Ajenci wyszli. Urzędnik policyjny opróżnił tymczasem pokój kasowy i polecił przyłożyć pieczęcie na drzwi. Około Strzeleckiego, wyprowadzonego pod konwojem, tłoczyli się obecni.
Naraz nowy wypadek zwrócił uwagę ogólną. Przy przejściu Strzeleckiego przez pierwszy pokój, z ławki podniosła się młoda kobieta, która rozmawiała poprzednio z panem Lurje.
— A, to pan, panie Strzelecki! — rzekła zastępując mu drogę, widocznie nieświadoma jego aresztowania. — Co panu jest — pytała — czy pan chory?...
Strzelecki patrzył na nią osowiałym wzrokiem; przeciągnął ręką po czole.
— Dobrze, że pana widzę... Umyślnie się tu wybrałam i czekam na pana przeszło godzinę. Wczoraj, będąc u mnie wieczorem, widać przez roztargnienie zostawiłeś pan to...
Zręcznie otworzyła małą skórzaną torebkę i wyjęła z niej paczkę biletów bankowych.
— Przynoszę pańską zgubę, tylko pięć tysięcy rubli — rzekła, śmiejąc się perłowym śmiechem.
Strzelecki patrzył na nią osłupiały.
— To nie moje! — zawołał wreszcie głosem chrapliwym, jakgdyby mu kto gardło dłonią ściskał.
Scena ta sprowadziła już wszystkich do pierwszego pokoju. Urzędnik policyjny znalazł się tuż obok młodej kobiety. W dwóch słowach objaśnił jej położenie rzeczy.
— Nazwisko pani? — zapytał wreszcie, gdy na jego żądanie złożyła mu pieniądze.
— Tema Z... — odrzekła, wodząc po zgromadzonych dumnym wzrokiem.
— Adres?
— Wspólna Nr. ...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego dnia, w jednem z najbardziej rozpowszechnionych pism codziennych czytano następującą wiadomość:
„Podwójne przestępstwo.
„Jeden z najpoważniejszych domów bankierskich i towarowych w Warszawie padł ofiarą olbrzymiej kradzieży.
„W niepojęty dotąd sposób skradziono z kasy ogniotrwałej, bez użycia gwałtu, sumę około trzechset tysięcy rubli.
„Jednocześnie kasjera firmy znaleziono w mieszkaniu nieżywego. Dotąd niewiadomo dokładnie: czy jest to samobójstwo, czy też zabójstwo?
„Niezmiernie zawikłana ta sprawa przedstawia wiele tajemnic, które sprawiedliwość niewątpliwie wyjaśni.
„Jak dotąd, przypuszczać można, iż kasjer padł ofiarą zbrodni i że ta sama ręka, która spełniła kradzież, zadała cios śmiertelny.
„Są to zresztą tylko przypuszczenia...
„Z powodu pewnych poszlak aresztowany został jeden z pracujących w kantorze; istnieją przeciwko niemu bardzo poważne dane.
„Mówią także, iż w sprawę zawikłana została jedna z przedstawicielek lekkiego świata Warszawy.
„Zapewnić wreszcie możemy czytelników, iż wypadki powyższe nie zachwieją wcale wybornego położenia firmy, której solidność jest powszechnie znana“.



IV
„ZŁOTA LOŻA“

Jesteśmy w gabinecie jednej z pierwszorzędnych restauracji. Dokoła dywany, złocenia, lustra i marmury. Wygodne, miękkie meble zapraszają do spoczynku; przy ścianie stoi fortepian. Na środku gabinetu stół nakryty białym obrusem z zastawą, przy stole trzech młodych ludzi. Garson krząta się około stołu.
Znajdujemy się w tak zwanej „Złotej loży“.
Obecni są to: doktór Zerman, wesoły Lolek i adwokat Julek.
„Loża“ stanowi miejsce zwykłych zebrań całej, że się tak po warszawsku wyrażę, „paczki“ młodych ludzi, inteligentnych, względnie zamożnych lub przynajmniej posiadających pewne środki, związanych mniej lub więcej ścisłemi węzłami znajomości i przyjaźni.
Pierwotnie przychodzili tutaj pojedyńczo na kolacje różnemi czasy, bez planu i systemu. Następnie zaczęli się gromadzić przy jednym stole, aż wreszcie na propozycję właściciela restauracji objęli niejako w posiadanie jeden z gabinetów. Posiedzenia „Złotej loży“ nie były ani obowiązkowe, ani bardzo stałe. Zdarzało się, że nieraz po kilka dni nikt nie zajrzał do „Loży“, zdarzało się, że całemi tygodniami wszyscy byli w komplecie.
Dostęp do „Loży“ nie był wcale trudny. Jeden warunek był ściśle przestrzegany: przyjmowano tylko nieżonatych. Kobietom także dozwalano niekiedy wstępu, za ogólną zgodą zebranych. Ma się rozumieć, dam, tu przyjmowanych, nie można było uważać za wzory cnót domowych.
W „Loży“ gawędzono i jedzono kolację. Przedewszystkiem gawędzono.
W chwili, kiedy wchodzimy do „Loży“, kompletu niema. Trzej zasiadający przy stole jakoś niebardzo widać przystają do siebie. Niema gawędy i wesołego śmiechu, który się zwykł o złocony sufit tej salki obijać. Doktór kołysze się na krześle. Lolek bębni palcami po stole i przegląda się w lustrze, a Julek wtłoczył nos w jakąś gazetę.
Naraz, jak huragan, wpadł do gabinetu młody człowiek lat trzydziestu sześciu, wysoki, mocny brunet o przystrzyżonej brodzie i po rajtarsku sterczących wąsach, postać butna, pełna energji, widocznej z każdego ruchu, tryskającej z dużych czarnych oczu.
— Słyszeliście? — wołał już od progu — skandal, nieprawdopodobieństwo, niemożebność!
Wszyscy zerwali się od stołu.
— Co takiego? Co? — pytali.
— Książę Bismarck przeszedł na katolicyzm?
— Świat się przewrócił do góry nogami?
— Czy może kto z „Loży“ się ożenił?
— Coś bez porównania gorszego... Ale pozwólcie mi odetchnąć. Niema tu zresztą powodu do żartów.
Trzej obecni zgromadzili się dokoła przybyłego, który ciężko oddychał.
— Więc cóż? — zapytał niecierpliwy Lolek.
— Janek Strzelecki jest w tej chwili w więzieniu.
— Nie może być!
— Oskarżony o kradzież trzechkroć stu tysięcy rubli i zabójstwo...
— Co? jak?
— Gadanie...
— Ależ to ohydne posądzenie, to nieprawdopodobne, niemożebne! — wołał Julek.
Doktór Zerman spoglądał z niedowierzaniem na przybyłego.
— Czy to tylko nie nowa farsa Władka? — zrobił sceptyczną uwagę.
— Czytajcie! — zawołał Władek, rzucając im numer gazety, w której była wzmianka o fatalnych wypadkach. — Za pół godziny będzie zresztą „Cyfra“, którego spotkałem na ulicy. Opowie wam wszystko szczegółowo; jest biedak strasznie zdekoncertowany, biegł do mnie, jako do przyjaciela Janka, uprzedzić o nieszczęściu. Prosiłem go, ażeby zaszedł do „Loży“. Wzdragał się, ale będzie... Opowie wszystko nam, którzy Janka kochamy i cenimy.
— A jeżeli Strzelecki rzeczywiście jest winien? — zrobił uwagę doktór.
— Ja za niego ręczę — wołał głośno, bijąc się w piersi, Władek Stawinicz — ja ręczę. To jest nieporozumienie, które trzeba wyjaśnić. Strzelecki nie ma rodziny, nie ma nikogo, my powinniśmy się zająć jego sprawą i wyprowadzić ją na jaw.
— Ja jestem tego samego zdania — dorzucił gorąco adwokat.
W tej chwili do „Loży“ weszło jeszcze paru młodych ludzi. Wiedzieli już oni o fatalnym wypadku i przychodzili wzruszeni, niespokojni... Stanęli wszyscy na środku saloniku i przerzucali się uwagami i pytaniami.
Ogólna opinja była, że Strzelecki padł ofiarą nieporozumienia i że do przyjaciół należało zajęcie się jego losem... Panowało ogólne wzburzenie.
Bo też Strzelecki był jednym z najstalszych członków „Loży“. Nazywano go żartobliwie wice-prezesem, podczas kiedy tytuł prezesa przyznawany był bezspornie Stawiniczowi. Zresztą Janek Strzelecki, o charakterze serdecznym, pełnym wylania, gotów zawsze do przysług i nawet poświęceń, był lubiany i kochany przez wszystkich. Pomiędzy zebranymi nie było pewno ani jednego, któryby nie doznał od niego przysługi lub grzeczności. To też wieść o jego aresztowaniu wywołała prawdziwą burzę.
— Onegdaj był jeszcze tutaj... Siedzieliśmy do trzeciej w nocy — zrobił ktoś uwagę.
— A wczoraj?
— Wczoraj go nie było.
— Właśnie też, jak mówi „Cyfra“ — wtrącił Stawinicz — przestępstwo popełniono wczoraj.
Doktór znacząco pokiwał głową.
— Szczegóły! gdzie są szczegóły? — wołał adwokat.
— Ach, jak to dobrze, że ty jesteś tutaj, Julku — rzucił się ku niemu Stawinicz. — Dotąd nie zwróciłem na ciebie, a właściwie na twój charakter odpowiedniej uwagi. Panowie — dorzucił, zwracając się do wszystkich — oto mamy radcę prawnego, który nam dopomoże do rozplątania fałszywych niewątpliwie poszlak, otaczających Janka.
— Z całego serca...
W tej chwili ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. Do gabinetu wsunęła się pochylona postać znajomego już czytelnikom naczelnika buchalterji firmy Ejteles i S-ka, p. Krośnowskiego. „Cyfra“, jak go pospolicie nazywano, stał we drzwiach niezdecydowany. Władek Stawinicz poskoczył ku niemu w jednej chwili, wprowadził do środka, posadził na krześle i przedstawił obecnym, jako szczerze życzliwego dla Strzeleckiego.
Po chwili głosem drżącym, cichym, niekiedy odpoczywając, p. Krośnowski zaczął opowiadać. Opowiadanie było krótkie, ale dokładne i ścisłe. Po kwadransie wszyscy byli świadomi rzeczy.
Gdy mówca zamilkł, zapanowało chwilowe milczenie.
— Poszlaki są, niewątpliwie — zabrał wreszcie głos adwokat Julek — ale ja, jako prawnik i były sędzia śledczy, najlepiej was mogę zapewnić, że takie poszlaki nic jeszcze bezwzględnie nie dowodzą. Jesteśmy w pierwszym dniu po spełnieniu występku, czy występków, śledztwo właściwe nie zaczęte, dotąd więc nic niewiadomo. To, co w tej chwili zdaje się strasznem, może być tylko drobnostką, którą jutro niewątpliwe fakty obalą. Zdarza się bardzo często, iż śledztwo kilkakrotnie błędną zdąża drogą, zanim trafi na właściwy tor. Jutro lub pojutrze może okażą się stokroć poważniejsze poszlaki przeciwko komu innemu.
— Przyznać jednak trzeba, że tak, jak jest, rzecz przedstawia się głupio! — zrobił uwagę sceptyczny doktór.
— Bynajmniej! Jak tu jesteśmy, wszyscy mamy najgłębsze przekonanie, że Strzelecki jest niewinny.
— Niewątpliwie.
— Otóż, jeżeli zechcemy, wychodząc z tego punktu, poszukać dziś jeszcze, nawet przed bliższem zbadaniem faktów, przypuszczalnego wyjaśnienia wszystkich jakoby mówiących przeciw niemu poszlak, napewno je znajdziemy.. Co więcej, znajdziemy przypuszczalne środki dowiedzenia nicości tych poszlak.
— No, no? — pokręcił głową doktór. — A cóż, naprzykład, powiesz o tym wyrazie, doręczonym właśnie w przeddzień zbrodni nie przez kasjera, ale przez Strzeleckiego?
— Może to być najzwyklejszy przypadek. Nie można przecież przypuszczać, ażeby Halberson zabrał kopertę ze sobą do domu, a Strzelecki dopiero po zamordowaniu go doręczył ją Ejtelesowi. Zabójstwo, jeśli to tylko w samej rzeczy zabójstwo, mogło być dokonane jedynie wieczorem lub w nocy. Koperta musiała być doręczona w chwili zamknięcia biura, między 4 a 5, kiedy niewątpliwie jeszcze kasjer żył. Halberson musiał więc ją oddać z dobrej woli Strzeleckiemu, prosząc o doręczenie szefowi, ponieważ nie mógł sam dla jakichkolwiek powodów udać się z kopertą. Mogło to być w biurze lub na podwórzu, byli przy tem napewno świadkowie, którzy tę okoliczność stwierdzą. Zestawienie czasu pomiędzy oddaniem koperty Strzeleckiemu a wręczeniem jej Ejtelesowi przekona, że przez czas tak krótki koperta nie mogła być otworzona; sprawdzić można samą kopertę, która przecież istnieje.
— A schody?
— A zlitujcie się ludzie, przecież te schody właśnie mogą być ratunkiem naszego przyjaciela. Czyż nie rozumiecie, że skoro on niewinny, to i na schodach nie znajdziecie żadnych śladów przejścia? A wtenczas — wszystko jest jak najlepiej.
— Lecz jego stan nienormalny, późne przybycie do biura, wreszcie Tema i pięć tysięcy?...
— To najłatwiejsze do wyjaśnienia. Pieniądze to drobnostka. Wiem przecież i nawet moglibyście w razie potrzeby świadczyć, że Janek miał zawsze trochę pieniędzy a ostatniemi czasy mógł nawet rozporządzać większemi sumami. Nie można powiedzieć, żeby te sumy pochodziły z nadużyć, ponieważ przedewszystkiem nie miał on w ręku kasy, a po drugie nadużyć nie było. Co do późniejszego przybycia do biura i dziwnego stanu, zlitujcie się! kto bez winy, niech nań rzuci kamieniem. Czy z obecnych tu nikt nigdy nie znajdował się w stanie mniej poczytalnym po kilkunastu kieliszkach szampana? To właśnie tłumaczy jego mniej jasne odpowiedzi na to, co miała mówić Tema, podobno jakieś zaprzeczenie.
— Rzeczywiście! — zrobił uwagę napół już przekonany doktór Zerman.
— I pomyślcie sami, jeżeli punktem wyjścia musi zawsze być przypadkowe w ten lub inny sposób poznanie wyrazu zamykającego kasę, który mu przypadkowo powierzył kasjer, to jakże sobie wytłumaczyć przygotowanie, przedsięwzięcie i wykonanie narazie, expromptu tak trudnej roboty, jak przeniknięcie do środka pokoju kasowego i otworzenie kasy ogniotrwałej — bez kluczy? Jeśli kasjer doręczył Jankowi kopertę z wyrazem o 4-ej, to kiedyż dobrał on klucze, kiedy dostał się do kasy, kiedy to wszystko obmyślił i wykonał? Wreszcie jedna jeszcze uwaga: czy, zamierzając spełnić podwójną zbrodnię, Janek byłby tyle nieostrożny, ażeby wprowadzać odrazu kogo należy na swój ślad, doręczając zamiast Halbersona wyraz, zamykający kasę?... Przecież najprostszem byłoby podrzeć kopertę, a „wyraz“ włożyć do kieszeni... I oto znikłaby odrazu pierwsza nitka, która zaczęła prowadzić do kłębka niewątpliwie, fałszywych poszlak... Zapytuję się, kto mu kazał koniecznie oddawać kopertę, kiedy mógł ją sobie najspokojniej zatrzymać?...
Ale tymczasem entuzjazm obecnych, podniecony wybornemi uwagami i logiką Julka, doszedł już do najwyższych granic; nie pozwolono dalej mówić adwokatowi.
— Dość, dość! — wołał ktoś — idź, powtórz tylko to samo sędziemu śledczemu, a jutro będziemy tu jedli ze Strzeleckim kolację.
— Ale też gada, jak najęty! — robił uwagę wesoły Lolek.
— Brawo Julek, perła adwokatów warszawskich! — krzyczał na cały głos Stawinicz.
— Więc jutro Janek będzie wolny? — pytał kto inny naiwnie.
Julek wreszcie zebrał się na odpowiedź.
— Jesteście warjaci, mówić z wami poważnie niepodobna. Wszystko, com tu powiedział, jest tylko przypuszczalne; mówiąc to, co mówiłem, chciałem wam dowieść, że poszlaki nawet tak pozornie silne, jak świadczące przeciwko naszemu przyjacielowi, mogą przy pewnych okolicznościach nie mieć żadnego znaczenia. Tymczasem zresztą nic stanowczego powiedzieć niepodobna, brak nam bowiem faktów. O tem tylko mogę was zapewnić, że postaram się być au courant sprawy Janka i że użyję wszystkiego, ażeby go wyciągnąć z toni, do której tak strasznie pociąga go zbieg okoliczności... Tymczasem trzeba czekać!
— Czekać, jakto czekać! — odezwał się naraz od drzwi głośny okrzyk z akcentem, wyraźnie przypominającym Nalewki.
Jak huragan, wpadł przez otwarte narozcież drzwi, młody człowiek o typie wybitnie żydowskim, o długim, krogulczym nosie, czarnych, przylepionych do skroni włosach i sinawo podkrążonych oczach. Do rumianej twarzy miał jakgdyby przylepiony półgłupowaty, półszyderczy uśmiech, który szeroko rozchylał jego wargi. Był ubrany elegancko, podług ostatniej mody; w butonierce miał kwiatek. Ciągnął on dosłownie za rękę znaną już nam pannę Temę Z., która opierała mu się trochę, śmiejąc się.
— Czekać — ryczał dalej przybyły. — Pan potrzebujesz nie mówić takie słowo, panie mecenas... Co to jest czekać, kiedy jemu w kozę gryzą stonogi, karaluchy i inne, z przeproszeniem, ptactwo...
— A — Szmulek! książę Stasz! — wołano zewsząd — co za losy cię przywiodły?
— Ja już tak zawsze... jak pięść do nosa — odpowiedział przybyły.
— Słuchajno, Ejteles, czy można gadać z tobą poważnie?
— Zaco nie, jak wół do karety...
— Czegożeś więc wpadł tutaj, jak bomba, i przywlókł jeszcze ze sobą Temę?
— Ty potrzebujesz nie robić niewłaściwe porównanie. Ja tu przyleciałem na ratunek naszego Janka. Mój dziadek, ten ganef, wsadził go do kozy. To rozbój, gałganiarstwo! Naszego wiceprezesa, Janka Strzeleckiego, co ja go kocham tak prawie, jak Temę... I o co? O marne trzysta tysięcy... Ty wiesz, Lolek, co to są moje te trzysta tysięcy. Ja pozwalam staremu wydziedziczyć mnie na tych pieniądzów i cicho, sza.. Jak pies z dziadem w wąskiej ulicy!
Zgromadzeni z uśmiechem, lecz z prawdziwem zajęciem przysłuchiwali się lawinie bezładnych słów, wypadających z ust przybyłego, zaczerwienionego i roznamiętnionego. Tema stała nieopodal, oparłszy się o fortepian. Wybornie skrojona, gustowna suknia opinała bogate jej kształty. Na jej ustach przestał już błądzić uśmiech, który było widać przed chwilą.
— Potrzebujecie, moi panowie, wiedzieć, że i ona rozpacza o tego biedaka... Dziś, kiedy do niej przyszedłem, zastałem ją taką spłakaną, jak groch z kapustą. Nie może sobie darować, że ona stała się trochę przyczyną jego nieszczęścia. Ale ja jej powiedziałem: kpij sobie z tego, jak kwiatek do kożucha.
— W samej rzeczy, powiedział mi to — rzekła, uśmiechając się lekko, Tema.
— A bo nie? I dodałem, że to nieprawda; Janek nie może być zbójca, złodziej, rabuśnik...
Stawinicz zbliżył się do zaperzonego Ejtelesa i uścisnął mu serdecznie dłonie.
— Poczciwy jesteś, Szmulek! — rzekł. Z całem sercem przyjmiemy twą pomoc w celu udowodnienia niewinności Strzeleckiego.
— Tak, ale i pomoc Temy także.. Ja bez niej jestem cały kapcon, tak jak te kucharek sześć, co to niema co jeść...
— Właśnie! — roześmiała się przez łzy Tema.
— No, kiedy tak — zawołał Szmulek, a właściwie Stanisław Ejteles, rodzony wnuk szefa firmy Ejteles i Sp. — to my potrzebujemy się napić szampana... Hej, garson, szwinia chce pić — zamrożone! — zakonkludował z powagą — tylko cały kosz...



V
W WOGEZACH

W dwie godziny potem zebrani siedzieli jeszcze przy stole w „Złotej loży“: Strzelecki był ciągle przedmiotem rozmowy. Komentowano przedmiot ze wszystkich stron. Tema, wbrew zwyczajowi, tym razem milcząca i jakaś poważna, dorzuciła niekiedy tylko do rozpraw jakie słówko... Brakło jej zresztą humoru całkowicie.
— Jeżeli chcecie się najdowodniej przekonać, że niemożebne jest, ażeby Janek Strzelecki popełnił te ohydne zbrodnie — rzekł wreszcie Stawinicz — posłuchajcie, opowiem wam, jakem się z nim zaprzyjaźnił.
U dalszego końca stołu gwar jeszcze nie ucichał.
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołał „Szmulek“ albo „książę Stasz“ — będzie historja... Prezes gada, a on ma taki język, jak ta dziura w moście.
— Bliżej poznałem się ze Strzeleckim w Wogezach. Było to w roku 1871, zgórą sześć lat temu, podczas wojny francusko-pruskiej. Przed wojną studjowałem w Paryżu prawo czy coś innego, dobrze już nie pamiętam. Właściwie szlifowałem bruki, włóczyłem się po bulwarach i kawiarniach. Miałem sporo pieniędzy i hulaszczy Paryż za Cesarstwa bawił mnie wybornie.
Znałem już wtenczas z widzenia Strzeleckiego, który bawił od trzech lat w nowożytnym Babilonie. Napoczął on dobrze jakąś sukcesje, którą mu już po raz pewno czwarty w życiu zesłała Opatrzność, a nawet, jak powiadali niektórzy, był na dnie worka... Przez dwa lata zresztą, jako polski hrabia, którego nazwiska w żaden sposób niepodobna wymówić, zachwycał swemi szaleństwami bulwary. Znałem go, lecz z widzenia i wiedziałem to tylko, że tak coś przed samem wypowiedzeniem wojny papiery Strzeleckiego poszły na dół. Wierzyciele sprzedali mu pałacyk, meble, konie i obrazy. Strzelecki zniknął z horyzontu...
Zaczęły się czasy wojenne i potężna gorączka, która nas nawet, względnie obcych, zarażała... Kiedy Niemcy zaczęli się zbliżać ku Paryżowi, porwany przykładem kilku moich przyjaciół Francuzów, porzuciłem stolicę i udałem się wraz z nimi w Wogezy. Zaciągnęliśmy się tam do wolnych strzelców.
Nie będę wam tu opisywał bohaterskich moich czynów, bo ich potrosze wcale nie było. Wojna partyzancka, którą uparcie prowadziliśmy, nie zapisała się wybitniej na kartach historji. Biliśmy, gdzie było można, a jeśli nas Niemcy mieli ochotę bić, zmykaliśmy. Była to ciężka, przykra służba, tem bardziej, że zapadła zima i że na każdem urwisku nie przygotowano dla nas wcale łóżek z miękkiemi materacami.
Było to akurat pewnego wieczora, kiedy wiatr, jak na złość, zdawał się stokroć zimniejszy, niż zwykle, a śnieg padał małymi płatkami, przejmującemi nas wilgocią do kości... Po utarczce, w której straciliśmy kilkunastu towarzyszów, drapaliśmy się przez pół dnia po urwiskach, i oto obecnie, dość daleko od Prusaków, rozłożyliśmy się kwaterą w jakimś wąwozie, u podnóża skały, której występ chronił nas wcale skutecznie od śniegu... Z boku osłaniały nas krzaki, w tej chwili białym puchem śniegu pokryte.
Zaledwie zaczęliśmy rozkładać ognie, gdy wtem dała się słyszeć trąbka. Był to sygnał naszych. Za chwilę drugi, znacznie mniejszy i znacznie więcej poturbowany oddział wolnych strzelców wchodził do miejscowości, widocznie znanej jako dogodna kwatera, i po oddaniu nam honorów wojskowych roztasowywał się obok. Zaczęła się gawęda. Skąd? dokąd? kogo bili? Żołnierze obydwóch oddziałów przyjaźnili się ze sobą. Dały się słyszeć śmiechy, gdzieś poderwała się wesoła piosenka z Madame Angot“.
Zbliżyłem się do jednego z ognisk naszych gości. Bliżej ognia siedział jakiś młody człowiek, bandażujący chustką od nosa lewą rękę. Na chustkę występowały plamy z krwi... Twarz wydała mi się jakaś znajoma, nie mogłem zresztą przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem. Stałem tak, gdy naraz z ust siedzącego wyrwało się takie dosadne, mazurskie przekleństwo, zapewne wywołane bólem, że nie mogłem dłużej wątpić. Żaden Francuz nigdy w życiu takby nie zaklął. Miałem przed sobą rodaka. Przyjrzałem się mu jeszcze uważniej.
— Czy nie pan Strzelecki? — zapytałem naraz.
Siedzący podniósł głowę, a potem skoczył na równe nogi.
— On sam! — zawołał, a potem dodał, przyglądając mi się: — Z kim mam przyjemność?
Wymówiłem mu swoje nazwisko i objaśniłem, dlaczego go znam. Za chwilę zapanowała między nami łatwo zrozumiała w takich okolicznościach zażyłość, a niebawem nawiązała się i sympatja. Rano znaliśmy się już, jak łyse konie. Bo też prawie całą noc przegawędziliśmy przy ognisku o sobie, o wspólnych paryskich znajomościach, wreszcie o kraju, którego się już kawał czasu nie widziało. Muzyka ojczystego języka nas upajała.
Odtąd jakoś dwa nasze oddziały zaczęły chodzić razem, wreszcie, po kilkakrotnem przetrzepaniu sobie wzajem skóry z Prusakami, z dwóch dużych oddziałów zrobił się jeden mały. Staliśmy się w tej włóczędze dwojgiem nierozłącznych, Kastorem i Polluksem. Nie obchodziło się bez pewnego antagonizmu. Szło o to, kto kogo w różnych warjactwach prześcignie. Mieliśmy taką ambicję: kto więcej utłucze zjadaczy kiszki grochowej. A trzeba wam wiedzieć, że byliśmy, a i jesteśmy do dziś dnia, wcale nienajgorszymi strzelcami. Janek brał nagrody na Tir aux pigeons, a nawet ma do dziś dnia wykupiony z paryskiego lombardu, otrzymany za celne strzały na jakimś konkursie w Szwajcarji, puhar srebrny. Ma się rozumieć warjowało się i nadstawiało głowy pod guza, czasem niewiadomo poco i naco...
— Tfu! do licha — przerwał sam sobie Stawinicz — i to wszystko po to, żeby teraz siedzieć w kozie...
— Bez przerw, bez przerw! opowiadać! — dało się słyszeć z dalszych stron stołu.
— Otóż powiadam wam — ciągnął dalej Stawinicz, podniósłszy opuszczoną przez chwilę na ręce głowę — wtenczas dopiero zdołałem poznać do gruntu naszego Janka. Serce złote, prostota gołębia, uczciwość nieskalana, a przytem nie bardzo rachujący się z warunkami, więcej lekkomyślny, niż poważny, więcej wesół, niż smutny...
Tysiączne wyprawiał szaleństwa. Raz, nastrzelawszy sporo Prusaków, najspokojniej przedefilował sobie kilkaset kroków pod ogniem iglicówek, ażeby podnieść jakiegoś kociaka, któremu zabłąkana kula oberwała nogę, i następnie go opatrzyć.
Kiedy indziej ze złamanym kordelasem rzucił się na niedźwiedzia (w Wogezach są jeszcze niedźwiedzie), który po chybionym strzale przyparł mnie do skały i lada chwila miał ze mną skończyć. Janek rzucił się na niedźwiedzia potężnym skokiem i pchnął go tak silnie, że niedźwiedź razem z nim spadł z krawędzi skały w bezdenną przepaść. Ja zostałem uratowany. Jak się to stało, że ani ostre iglice skał, ani ostrzejsze jeszcze szpony niedźwiedzia nie dobiły go raz na zawsze? doprawdy niewiem. Nazajutrz rano przynieśli go bez życia prawie do naszego obozu górale. Zatrzymał się podobno na krzakach, rosnących w szczelinach kamienistej ściany, stamtąd spadł na występ skał, gdzie też przeleżał sporo czasu omdlony. Przy swej żelaznej kompleksji, w tydzień był zdrów.
Raz znowu, kiedy właściciele jakiejś chaty, spalonej od naszych kul, przyszli błagać o pomoc, Janek najspokojniej wyjął zaszyte w koszuli ostatnie trzysta franków i oddał im.
Na drugi dzień nie mieliśmy co jeść...
Był to chłopak, zdolny iść za pierwszym, zawsze szlachetnym popędem serca, prędki, jak ogień, energiczny i dzielny. Jak dziś groszem i pracą, tak wtenczas krwią i życiem szedł w pomoc każdemu... Francuzi, których niewiele co porusza, wyróżnili go z pomiędzy siebie, nazywając Un brave Polonais“.
Raz do naszego sierżanta, kościstego, niezgrabnego górala, przyjechała w odwiedziny żona z synem. Chata ich znajdowała się właśnie nieopodal naszej chwilowej kwatery i biedacy z całego serca korzystali ze sposobności powitania męża i ojca. Nie zrażały ich niebezpieczeństwa wojny, które mówiąc nawiasem, stały się z czasem czemś bardzo prostem, do czego wszyscy przywykli.
W rezultacie sierżant miał wielką ochotę spędzić wieczór z rodziną.
Aż tu przypomina sobie, że ma wieczorem straż, a właściwie ront do obejścia. Prusacy stali o trzy strzały karabinowe, trzeba się więc było mieć na baczności.
Zanim sierżant otworzył usta, ażeby kogoś prosić o zastępstwo, Janek już był przy nim i błagał o ten zaszczyt. Biedak sierżant trochę się wzdragał, obawiając się jakiego nieszczęścia dla zucha, ale nareszcie przystał.
Poszliśmy zresztą obydwaj razem, jako dwaj nieodłączeni.
Zaledwo przeszliśmy kilkadziesiąt kroków (a było to ciemnym wieczorem), wiatr przyniósł do nas jakieś szepty...
— Baczność! — zawołał po polsku Janek, tłumiąc głos.
Zbliżamy się powoli, starając się robić jak najmniej hałasu. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Byliśmy właśnie za załomem skały, z poza którego odzywały się dwa głosy. Mówiono po niemiecku. Pojedyńcze wyrazy dochodziły do nas, ale ogólny sens rozmowy trudny był do zrozumienia.
Posunęliśmy się jeszcze naprzód. Uważnie słuchając, odróżnialiśmy dwa głosy: gruby bas, trochę chrapliwy, widocznie głos męski i srebrzysty sopran kobiety. Słuchaliśmy. Mówiono o wolnych strzelcach i osnuwano w paru wyrazach piekielny plan, dążący do wytępienia naszych oddziałów...
A więc mieliśmy przed sobą zdradę.
Janek zrobił mi energiczny ruch, zachęcając do naśladowania go. Jednym skokiem rzucił się naprzód — i za chwilę, minąwszy występ, znaleźliśmy się wobec dwóch cieniów przytulonych do skały. Ogień rozświecił ciemności. Jeden z cieniów strzelił do nas.
Za chwilę Janek mocno trzymał w atletycznych rękach młodego oficera pruskiego, drżącego jak liść osiny. Obok stała kobieta, której kształtów i wieku nie pozwalał rozpoznać zmrok nocny. Jej zamiary nie były także pokojowe.
Odrazu skoczyła ku mnie. Garść miałkiej gliny rzuciła mi w oczy, omal mnie nie oślepiła. Zasłoniłem się i cofnęłem. Jednocześnie strzałem z karabinu starałem się zaalarmować oddział. Janek żelazną ręką pochwycił kobietę za piersi i w ten sposób trzymał obydwoje, drżących z przerażenia. Ja skierowałem na nich pistolety.
— Szpiegi — syknął pomiędzy zębami Janek. — I gdzie się ta zgnilizna zaczyna szerzyć? Oficer — i kobieta. Miejmy nadzieję, że ta kobieta nie należy do liczby Francuzek. W każdym razie trzeba ich przykładnie ukarać... Dla zdrajców i szpiegów miejsce na szubienicy.
Zanim na nasz strzał nadbiegli towarzysze, upłynęło kilka chwil. Strzegliśmy naszych więźniów, jak oka w głowie. Mężczyzna był zupełnie spokojny, tylko kobieta rzucała się, jak wilczyca w żelaznej klatce.
Było ciemno, choć oko wykol. Księżyc schował się za chmury. Ani twarzy, ani nawet figury naszych więźniów odróżnić nie mogliśmy.
Naraz na skały trysnęło złotawe, blade światło księżyca. Wąski sierp nocnego towarzysza ziemi wysunął się na horyzont. W tym blasku mignęła przed nami młoda, wcale przystojna, o dziwnie demonicznym uśmiechu twarz kobiety, rzekłbyś — dziewczęcia.
— To ty! — zawołał Janek, puszczając Prusaka.
Gdyby nie moja baczność, szpieg zdołałby w tej chwili umknąć. Przytrzymałem go. Była chwila milczenia.
— Tak to ja! — odrzekła kobieta po francusku.
— Więc zostałaś szpiegiem! — zawołał Janek.
— Sądź, jak chcesz! — było jej odpowiedzią. Jednocześnie wybuchnęła spazmatycznym śmiechem; po chwili dodała: — Więc pan ciągle przypuszczasz, że masz nade mną jakieś prawa, jak tam na Avenue de l’Impératrice, w Paryżu... To zabawne.
— Niema tu mowy o prawach. Jestem żołnierzem w szeregach Francji — ukazał jej przy mgle księżyca tornister przewieszony za plecami — mam prawo karać wrogów mej przybranej ojczyzny.
Śmiech, tym razem mniej pewny siebie, był odpowiedzią kobiety.
Tymczasem powoli w sąsiednich wąwozach i na drogach zaczęły się ukazywać pochodnie z łuczyw i latarnie. Wierzchołki skał odbijały czerwonawe ognie. Jednocześnie słychać było szmery i odgłosy; to zdążali nasi na alarm.
W Janku toczyła się widocznie jakaś walka. Naraz pochwycił kobietę mocno za ramię.
Juliette! — zawołał — za chwilę zginęłabyś... Chodź stąd.
Nieznajoma znów się roześmiała sucho. Rzekła:
— Jeśli chcesz, i owszem...
— Władku, trzymaj tego łotra i nie dziw się niczemu — rzucił mi niespodziewanie Janek i za chwilę znikł w rozłamie skał razem z kobietą.
W sekundę po jego odejściu nasi byli na miejscu wypadku. Pytano, żądano wyjaśnień. Nie mogłem zdać sobie sprawy ze sceny, która odbyła się przed chwilą. Opowiedziałem wszystko, przeczuwając niejasno grożące niebezpieczeństwo...
Prusaka wolni strzelcy wzięli pomiędzy siebie. Nazajutrz rano wisiał on już na najwyższej sośnie doliny.
Co się działo z Jankiem?... Oto pytanie, które zadawali sobie wszyscy. Już, powracając z naszego rekonesansu, słyszałem dokoła nieprzyjazne szmery. Powszechnie sądzono, że za wspólniczką schwytanego zdrajcy popędziła go zwykła młodzieńcza namiętność, i już taki dość nawet zwykły objaw traktowano bardzo źle. Nikomu jeszcze do głowy nie przyszło, że mógł ją znać poprzednio i że starał się umyślnie szpiega w spódnicy usunąć poza obręb słusznej zemsty naszych.
Około dziewiątej rano — znajdowałem się wówczas właśnie na służbie przy zaimprowizowanym namiocie dowódcy — przybył Janek. Wbrew zwyczajowi kiwnął mi tylko zlekka głową i kazał się zameldować kapitanowi Legrand. Poprzez dziurawe skrzydła namiotu słyszałem całą rozmowę.
— Kapitanie — rzekł Janek — oddawszy należne honory wojskowe, przychodzę ci powiedzieć, że wczoraj około dwunastej wieczorem, spotkawszy dwóch szpiegów, zmawiających się na bezpieczeństwo naszego oddziału, postąpiłem wbrew obowiązkowi żołnierza. Mianowicie korzystając ze znajomości ścieżek i mroku nocy, uprowadziłem jednego ze szpiegów, kobietę... Znajduje się ona obecnie poza obrębem naszych poszukiwań.
Kapitan podskoczył do góry zdumiony. Janek (widziałem to najwyraźniej przez szczeliny namiotu) miał niezmiernie dziwny wyraz twarzy. Był, niby zapłakany, niby rozespany.
— Ależ, kapralu — zawołał naraz kapitan — oskarżasz się najwyraźniej o zdradę...
— Tak jest.
— Opamiętaj się. Może to było przypadkiem, może byłeś nieprzytomny... Przecież znamy cię, jako dzielnego żołnierza, daj jakiekolwiek wystarczające objaśnienie. Przyjmiemy wszystko uwierzymy ci.
Janek milczał. Po chwili rzekł z wysiłkiem:
— Nie mam nic do dodania.
— W takim razie — rysy starego wojaka zachmurzyły się — sprawę twą rozpatrzy sąd wojenny.
Tegoż dnia o piątej nad wieczorem przed tarcicą, położoną na bębnach, zasiadł sąd wojenny, złożony z młodziutkiego porucznika Lavigne’a, starego kłusownika Jean Marie i sierżanta Jolibois, tego samego, którego zastąpiliśmy we dwóch w owym fatalnym roncie. Dwa stare wiarusy (Jean Marie bił się pono, jako młody trębacz, pod Waterloo) zaledwo wstrzymywali westchnienia, a młodziutki, rumieniący się, jak dziewczątko, porucznik, prezes sądu, co chwila ocierał nabiegające mu do oczu łzy.
Sąd robił tysiączne wysiłki, ażeby uratować Janka, zadawał mu pytania, starał się wprowadzić rzecz na inną zupełnie drogę. Wszystko się obijało o zimną obojętność Janka. Odpowiadał:
— Uprowadziłem szpiega. Nazwiska tej kobiety nie wyjawię. Mam do tego swoje powody. Róbcie, co chcecie..
Sąd skazał go na śmierć.
Wielce charakterystyczna była scena po ogłoszeniu wyroku. Jeden z sędziów, stary sierżant, Jolibois, z chwilą gdy się skończyły jego obowiązki sędziowskie, wybiegł z poza zaimprowizowanego stołu i rzucił się ku siedzącemu nieopodal na polowem krześle kapitanowi.
— Ulituj się, komendancie! — wołał, rzucając się do jego nóg — ułaskaw go...
— Ułaskaw! — wołali zebrani żołnierze.
Kapitan potrząsnął smutnie głową. Znaczyło to odmowę. Wszyscy, znający nieugięty charakter naszego dowódcy, rozumieli, że jest to wyrok stanowczy...
Nie trudno sobie wyobrazić mój stan, gdy Janka odprowadzono do aresztu, tym razem zaimprowizowanego w ruinach chaty góralskiej. Ekzekucja była wyznaczona na drugi dzień na ósmą rano. Janek miał zostać rozstrzelany. Calutką noc myślałem nad sposobem uratowania mego drucha; nie znalazłem nic.
O szóstej rano, z pozwoleniem kapitana, byłem już u jego boku, w prowizorycznym areszcie. Była to scena, której nigdy nie zapomnę... Wyniosły, niemal zimny, Janek zdawał się nie zwracać uwagi na oczekujący go za chwilę los. Patrzył gdzieś daleko w przestrzeń. Przycisnął mnie gorąco do piersi, a wtedy w nieruchomem jego oku ujrzałem łzę, jedyną chyba w życiu.
— Powiedz w kraju — rzekł z gorzkim uśmiechem — że umieram niebardzo może winny...
Po chwili powiedział:
— Ta kobieta jest moim złym duchem. Znam ją i pomimo wszystkiego szaleję za nią. W Paryżu kosztowała mnie niezmiernie dużo, omal że nie... honor. Widać przeznaczone mi paść z jej ręki. Pomimo to wszystko kocham ją do szaleństwa!
Nie dodał nic więcej.
Zauważyłem, że ciągle wyglądał, jak nieprzytomny. Oczy miał zaczerwienione, niby zaspane, a spojrzenie mętne.
Nastąpiła wreszcie fatalna chwila. Poprowadzono go na małą polankę. Szedł wyprostowany, wysoki, z podniesioną do góry głową, w płaszczu żołnierskim. Stanął pomiędzy krzakami, pokrytemi śniegiem, odrzuciwszy płaszcz, z odsłonioną piersią. Naprzeciw niego znajdowała się grupa strzelców z nabitą bronią.
Wszyscy milczeli. Zabrzmiało pierwsze słowo komendy...
W tem z za krzaków wybiegł, jak szalony, sierżant Jolibois. Trzymał w ręku jakiś złożony papier. Egzekucję wstrzymano. Za chwilę kapitan miał w ręku dekret ułaskawiający Janka, wydany przez najbliższego zwierzchnika na jego przedstawienie. Stary wiarus zrobił to w sekrecie przed nami. Jolibois był jego posłem.
Rzuciłem się jak szalony, w objęcia Janka. Był równie spokojny, jak przed chwilą, tylko w spojrzeniu miał coś bardziej miękkiego. Kapitan Legrand ze łzami radości uściskał skazanego przed chwilą na śmierć,
— Rozumiem to... — rzekł doń — historja z kobietą, to tak zawsze... Ach, te kobiety!
Po chwili dodał surowo:
— Swoją drogą, moje dziecko, w moim oddziale dłużej nie możesz pozostawać. Przedewszystkiem subordynacja.
Kiedyśmy odeszli na stronę, ażeby swobodniej pogawędzić, pierwszem słowem Janka do mnie było:
— Wiesz, z czego jestem zadowolony? Oto, że może zobaczę ją jeszcze...
Na drugi dzień już go nie było w naszym oddziale.
Władek Stawinicz zatrzymał się.
— Od tego czasu — dodał — los stykał nas ze sobą jeszcze kilkakroć... Ostatecznie siedzimy w Warszawie już blisko trzy lata. Sądzę, że zdołałem poznać Strzeleckiego. Epizod, który opowiedziałem, dał wam próbkę jego charakteru. Mniemam, że taki człowiek nie mógł popełnić nic podłego, zamordować starca i okraść kasy.
Odpowiedziano ogólnem twierdzeniem. Nawet „książę Stasz“ nie błaznował, jak zwykle.
Była druga nad ranem. Przez Plac Teatralny szło powoli, paląc cygara i włożywszy ręce do kieszeni, dwóch członków „Loży“.
— Cóż o tem wszystkiem ostatecznie sądzisz, doktorze? — pytał inżynier Benda.
— Doprawdy nic pewnego. Patrząc chłodniej, argumenty Julka — to przypuszczenia... To znów, co opowiadał Stawinicz, niebardzo mówi na korzyść Strzeleckiego. Jest to najwidoczniej charakter, może śmiały i nawet sympatyczny, ale awanturniczy. Zbyt gorące namiętności prowadzą za daleko... Przytem stosunki materjalne tego człowieka są niejasne.
Obydwaj idący przyśpieszyli kroku.
— Na wyjaśnienie rzeczy trzeba czekać — zakonkludował doktór Zerman.



VI
W IZDEBCE HALBERSONA

Była godzina jedenasta rano. W małej izdebce Halbersona, przy łóżku, na którem spoczywało zimne już ciało, zebrało się sporo osób. Był tu sędzia śledczy, prokurator, lekarz, znany już nam urzędnik policyjny, kilku ajentów, ślusarz, wreszcie rządca domu i stróż. Przystępowano do pierwszych czynności śledztwa.
Pokoik, zajmowany przez Halbersona, był mały, ciasny, niski, bardzo skąpo umeblowany. Znajdowało się tutaj łóżko, szafa niewielka, komoda, stół, parę krzesełek i więcej nic. W pokoju nie widać było żadnego szczególniejszego nieładu, któryby świadczył o walce, o odbytym dramacie. Ciało Halbersona leżało na łóżku zarzucone prześcieradłem. Na znak dany przez sędziego jeden z agentów zdjął przykrycie. Od pierwszego rzutu oka można było dostrzec, iż śmierć nastąpiła wskutek uduszenia. Charakterystyczne cechy asfiksji były aż nadto widoczne. Co więcej, na sinej szyi poza brodą, białą jak mleko, widać było zaciśnięty silnie sznurek, którego jakgdyby zerwany koniec leżał na pościeli. Nieboszczyk był tylko w bieliźnie.
Widok ten zrobił na obecnych potężne wrażenie. Wszyscy aż odstąpili wtył.
— Cóż doktorze, jakież twe wnioski? — zapytał wreszcie prokurator.
Doktór zbliżył się do łóżka i przez chwilę badał ciało wzrokiem.
— Najwidoczniejsze uduszenie. Nieboszczyk powiesił się lub... został powieszony. Przekonywa o tem choćby sznurek zaciśnięty na szyi i to...
Tu doktór wskazał wzrokiem mocny hak wbity w ścianę na wysokości około czterech stóp nad łóżkiem i wiszący na haku kawałek sznurka.
— W samej rzeczy — rzekł sędzia śledczy.
— Nie potrzebuję więc panom mówić, że według tego co tu widzimy, Halberson musiał się powiesić, a następnie sznurek, zbyt słaby, pękł i ciało upadło na łóżko...
Jest to, jak dotąd, zupełnie prawdopodobne.
— Zresztą należy sprawdzić, czy rzeczywiście śmierć nastąpiła z tej tylko przyczyny i czy przypadkiem nie zostało powieszone ciało już martwe?...
Nastąpiły bardzo szczegółowe i skrupulatne oględziny. Wszyscy obecni oczekiwali z niecierpliwością ich rezultatu.
— I cóż — zapytał prokurator, gdy wreszcie doktór wyprostował postać pochyloną dotąd nad łóżkiem.
— Prawie stanowczo mogę twierdzić, że każdy inny organ zasadniczo nie został naruszony... i że śmierć nastąpiła wskutek uduszenia. Wątpliwość jest prawie niemożebna.
— A więc przypuszczasz pan samobójstwo.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Czy nie można przypuszczać, że nieboszczyk został wprost uduszony sznurkiem, a następnie przygotowano otoczenie przypominające myśl powieszenia?
— Sądzę, że nie... ciśnienie sznurka na szyję byłoby inne, znacznie mniejsze.
Urzędnicy widocznie byli zadziwieni. Rezultat śledztwa był wprost niezgodny z ich domniemaniami. Sędzia śledczy rozglądał się uważnie po mieszkaniu, mierzył wzrokiem wysokość haku, wreszcie rzekł, zwracając się tym razem do urzędnika policyjnego:
— Czy pan nie sądzisz, że w stosunku do wzrostu nieboszczyka hak wbity jest zbyt wysoko?
— Być może.
Była chwila milczenia.
— Trzeba wreszcie kończyć nasze zajęcie — rzekł prokurator. — Niech ajenci zajmą się przeszukaniem mieszkania... Ale, ale — dorzucił po chwili, zwracając się do rządcy domu — czy w pierwszej chwili po otworzeniu mieszkania nie znaleziono nic, żadnego listu, papierka?
— Zupełnie nic. Zresztą przy pierwszem otworzeniu drzwi znajdował się ten pan.
Wskazał ręką na jednego z ajentów policyjnych, niskiego bruneta, szczupłego i niezmiernie ruchliwego. Mógł on liczyć dwadzieścia kilka lat. Miał twarz i wygląd dziecka ulicy, gamena.
Agent potwierdził oświadczenie rządcy domu.
— To dziwne — zauważył prokurator. — Samobójcy ze sfery cokolwiek inteligentniejszej, zwykle zostawiają parę słów, wyjaśniających w ten lub inny sposób powody samobójstwa... Mają oni zawsze coś do powiedzenia światu, który opuszczają na zawsze.
Tymczasem ajenci zajęli się pilnie przeglądaniem mieszkania. Przeszukiwali szafę i pościel, zaglądali do wszystkich kątów, wybierali różne drobne przedmioty. Największą ruchliwością odznaczał się ów mały ajent ruchliwy, jak żywe srebro. Twarz jego nie wyrażała jednak zadowolenia; dotąd nie znaleziono nic poważniejszego, nic coby dorzucało jaki nowy szczegół do sprawy, coś wyjaśniło i tłumaczyło.
Z początku urzędnicy pilnie uważali na poszukiwania, po kilku chwilach jednak, nie widząc nic ciekawego, stanęli w jednym z rogów izdebki i zapytywali o różne szczegóły rządcę.
— Jakie życie prowadził zmarły Halberson? — pytał sędzia śledczy.
— Nadzwyczaj spokojnie. Wychodził i przychodził o jednej godzinie, wieczorem chodził na spacer, nikogo u siebie nie przyjmował.
— Czy robił on na panu wrażenie człowieka zamożnego?
— Trudno na to odpowiedzieć. Żył bardzo oszczędnie, nawet skąpo. Mówiono jednak o nim że ma pieniądze i to dość znaczne. Komorne płacił jak najregularniej.
— Czy przypadkiem niewiadomo, jak spędził lub mógł spędzić wieczór dnia onegdajszego? — prowadził dalej indagację sędzia.
— To chyba może wiedzieć stróż... Janie, chodźcieno tutaj.
Rządca powtórzył Janowi pytanie sędziego. Jan podrapał się w głowę, wreszcie rzekł:
— Jakoś mi się ochapia, że pan Halberson wrócił do domu około piątej w dzień. Stałem wtenczas w bramie. Szedł prędko i tak mi się zdaje, że musiał być trochę markotny...
— Czy potem nie wychodził z domu?
— Nie.
— I u niego nikt nie był.
— A chyba że nie... Chociaż kto to może wiedzieć? Tyle się tu włóczy różnych od rana do wieczora!
Sędzia śledczy zwrócił znaczące spojrzenie na prokuratora i szepnął:
— Najwidoczniejsze samobójstwo!... To zupełnie zmienia rzecz.
W tej chwili urzędnik policyjny, który nadzorował czynności ajentów, przystąpił do prokuratora.
— Znaleźliśmy pugilares — rzekł.
Wszyscy skierowali się do komody, w której szufladzie leżał duży, czerwony, safianowy pugilares. Obok znajdowała się sakiewka i kobiałka do drobnej monety. Po skrupulatnem przejrzeniu tych trzech pomieszczeń, znaleziono razem sto kilkadziesiąt rubli. Była jedna storublówka, znajdowało się trochę papierków, w kobiałce było za kilkanaście rubli drobnych, a sakiewka mieściła parę złotych monet. Co zwróciło uwagę obecnych, to ta okoliczność, że w sakiewce znaleziono krzyżyk złoty.
— U Żyda? — zapytał sam sędzia śledczy. — Czy tylko Halberson do ostatnich chwil życia był Żydem?
— Niewątpliwie.
— Czy więcej pieniędzy niema? jakich dowodów, obligów, papierów, dowodzących lokacji kapitałów w instytucjach bankowych?
— Nic...
— To dziwne! Przecież nieboszczyka uważano za kapitalistę... Proszę pana — rzekł nagle, zwracając się do rządcy domu — pan twierdzi że u Halbersona nikt nigdy nie bywał...
— Prawie nikt.
— A więc jednakowoż wizyty zdarzały się, choć bardzo rzadko...
— O ile wiem, to przez czas, kiedy tu jestem rządcą, to jest zawsze pięć lat zgórą, podobne wypadki mogły się zdarzyć dwa lub trzy razy.
— Czy w liczbie odwiedzających Halbersona nie było kobiet?
— Kobiet? Ach, właśnie... Przed kilku miesiącami zajeżdżała do Halbersona jakaś dama w karecie. To zwróciło uwagę całego domu...
— Czy nie widziano dokładnie tej damy, nie dostrzeżono jej twarzy, czy kto nie może przypadkiem dać wskazówek, kto to taki?
— Wątpię. Ot, gapiło się całe podwórze, ale trwało to tylko chwilę. Dama była przytem podobno za woalką. Ja bo sam jej nawet nie widziałem.
Sędzia śledczy pokiwał głową. Naraz zwrócił się do stróża:
— Słuchajcie, czy nie zdarzało się, że nieboszczyk Halberson wracał do domu, czasami bardzo rzadko, późną godziną, o dwunastej, drugiej, albo o trzeciej w nocy?
Jan się zamyślił.
— E, chyba nie... A może... może raz zdaje mi się to tak było...
— Aha!
— Jeszcze jedno — tym razem sędzia śledczy pytał rządcę — czy przypadkiem nieboszczyk nie wyjeżdżał niekiedy na kilka lub kilkanaście dni zagranicę lub do Cesarstwa? Pan, jako prowadzący książki meldunkowe, powinieneś o tem dobrze wiedzieć.
— Raz, trzy lata temu, wyjeżdżał do wód. A potem... kiedyś pamiętam... nawet niedawno, nie było go w domu przez kilka dni. Mówił że wyjeżdża, ale paszportu nie brał.
Sędzia śledczy coraz bardziej był zamyślony. Kręcił głową.
Wtem z drugiego rogu izdebki, od strony łóżka dał się słyszeć lekki okrzyk. Przy łóżku na czworakach leżał prawie nasz ruchliwy ajent „Fryga“, jak go nazywali towarzysze, a zaglądał pod łóżko.
W tej chwili wszyscy już byli obok niego.
— Światła! — wołał „Fryga“ — światła! Albo nie — dodał po chwili — zrobi się inaczej.
Podniósł się.
— Czy można — proszę pana naczelnika, odsunąć łóżko?
Prokurator skinął głową.
Niebawem w rogu pokoju, w miejscu gdzie stało przed chwilą łóżko, obecni spostrzegli żelazne drzwiczki niewielkiej kasetki wpuszczonej w podłogę. Drzwiczki widocznie były otwarte, misterny klucz leżał obok.
Sędzia śledczy nachylił się i otworzył drzwiczki. Z ust obecnych wyrwał się mimowolny okrzyk.
W kasetce leżała kupka listów zastawnych i jakieś rachunki i kwity. W parę chwil rachunek został zrobiony. W kasetce znajdowało się listów zastawnych za dwadzieścia tysięcy rubli zgórą. Dołączone rachunki i specyfikacje dowodziły, że listy zastawne zostały nabyte różnemi czasy u różnych bankierów. Rzecz więc coraz bardziej upraszczała się. Najwidoczniej nie mogło tu być zbrodni, lecz tylko samobójstwo... Wszystko było jasne. Przecież zbrodniarz, gdyby istniał, nie zaniedbałby także rabunku. Innych motywów zbrodni ani można było przypuszczać. Zresztą wszystkie dane materjalne dowodziły stanowczo samobójstwa.
Pomimo to sędzia śledczy kręcił głową niedowierzająco.
Dość sceptycznie musiał się również zapatrywać na owo przypuszczenie „Fryga“, a przynajmniej zdawał się on mniemać, że w sprawie jest jeszcze wiele do odkrycia. Bo, nie kontentując się jeszcze znalezieniem kasetki i pieniędzy, rzucał naokoło wzrokiem badawczym, przeskakującym z przedmiotu na przedmiot.
Musimy go nawet wydać z sekretu. W chwili, gdy po odsunięciu łóżka od ściany uwaga wszystkich skierowana była na kasetkę, „Fryga“ bardzo zręcznie zdołał zeskamotować kilka drobnych kawałków papieru, leżących przy ścianie.
W tej chwili „Fryga“, nachylony nad kasetką znowu z wielką pilnością ją badał.
— Czego tam jeszcze chcesz? — pytał go urzędnik?
— E, nic, proszę pana naczelnika... Aha! — zawołał naraz.
— Czy co nowego?
— Tak, skrytka...
Znowu głowy wszystkich pochyliły się ku podłodze. Rzeczywiście jedna z bocznych ścian kasetki pod palcami „Frygi“ ustąpiła i ukazało się maleńkie zagłębienie. „Fryga“ z triumfującą miną wydobył stamtąd — dwie fotografje.
Podał je sędziemu śledczemu. Jednocześnie przecież do jego palców przylepił się niewidzialny kawałek papieru, wydobyty również z tej samej skrytki... Równie niepostrzeżenie powędrował on do kieszeni ajenta.
Wszyscy tymczasem zajęci byli fotografjami. Przedstawiały one dwie nieznane postacie kobiece, typu wcale nie żydowskiego, ubrane wykwintnie. Nikt z obecnych nie znał tych twarzy. Jedna z dam, przedstawionych na fotografji była to osoba poważniejsza, w dojrzałym już wieku, z wyrazem powagi w twarzy i śladami piękności. — Druga — młodziutkie dziewczę — był to prawdziwie Rafaelowski aniołek, postać pełna wdzięku i uroku... Tak przynajmniej można było sądzić z fotografji.
— Znowu zagadka! — szepnął sędzia śledczy.
Po chwili prokurator po naradzie, z sędzią śledczym, postanowił zamknąć czynności. Nie spodziewano się już nic więcej znaleźć. Przystąpiono do spisania protokółu.
„Fryga“ ciągle jeszcze myszkował po pokoju, czegoś szukając i ciągle przyglądając się czemuś... Szczególnie długo stał nachylony nad łóżkiem, przyglądając się sinej twarzy nieboszczyka. Nawet jakgdyby poprawiał pościel... Tym razem jednak nie zrobił żadnego nowego odkrycia, a przynajmniej nie zakomunikował nic obecnym.



VII
DROBNE TAJEMNICE „JOSKA“

Znajdujemy się na Nalewkach w głębi jednego z najbrudniejszych podwórz.
Jest to drugie podwórze. Na tylnym planie, na końcu posesji, wąskiej a długiej, spostrzegamy oficynę jednopiętrową, starą obdrapaną. Nie licuje ona wcale z trzypiętrowemi oficynami, które wznoszą się z boków drugiego podwórza. Widocznie niska obdrapana oficyna jest dawnym zabytkiem który niewiadomo dlaczego zachowują nietkniętym właściciele posesji.
Oficyna wygląda zupełnie martwo; niema tu zwykłego nawet w nalewkowskich podwórzach ruchu i ożywienia. Do środka prowadzi sień, nad którą wisi lakoniczny napis: „Kantor“. Żadnych dalszych objaśnień.
Gdyby zapytać sąsiadów, jaki interes prowadzi właściciel „Kantoru“, byliby rzeczywiście w kłopocie. Odpowiedzieliby:
— Handlują z towarami.
Wejdźmy do wnętrza oficyny. Z sieni na prawo na parterze znajduje się obszerny, ale brudny i słabo oświetlony pokój. W głębi są jakieś kratki. Wszędzie po pokoju rozstawiono mnóstwo przedmiotów różnego rodzaju i użytku.
W pokoju znajdują się w tej chwili (godzina wieczorna) dwie osoby.
Jedną z nich jest właściciel, a może współwłaściciel „Kantoru“, pan Apenszlak, człowiek już dobrze stary, o niezmiernie ciekawej i charakterystycznej twarzy.
Nos zakrzywiony, jak dziób krogulczy, oczki małe i latające, duża głowa łysa, tylko gdzie niegdzie kępkami żółtawo-brudnych włosów pokryta, ani wąsów, ani brody — oto rysopis tej osobistości. Dodać trzeba do tego jeszcze niezmiernie charakterystyczne zmarszczki, ściągające całą skórę na jego twarzy w jakieś fantastyczne fałdy, ażeby wyobrazić sobie tego człowieka.
Naprzeciwko niego za stołem siedzi znany już czytelnikom — „Josek“.
Rozmowa jest widocznie bardzo ożywiona.
— Więc pan — zapytuje w tej chwili „Josek“ — nie chcesz mi tym razem zrobić tego, czego od pana żądam?
— Tak.
— I dlaczego?
— Ja panu, mój młody panie, powiem jedną powieść, co jest w talmudu: Jeden rabin miał jedną kozę, co mu bardzo dużo dobre mleko dawała. To wiesz pan co un zrobił? Un chciał ją siedem razy na dzień doić. To wiesz pan co ona zrobiła? Wzięła — i zdechła.
— Chociaż — dorzucił po chwili sentencjonalnie — mogła także, jakby była mądra, i ucieknąć.
Zapadł mrok, „Josek“ patrzył pilnie w oczy Apenszlakowi. Po chwili rzekł:
— Przepowieści mnie nie obchodzą. Nie przyszedłem tutaj na słuchanie bajek i dowcipów. Co chcę, musi być zrobione!
Apenszlak pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Zresztą nie mam czasu i przystępuję odrazu do rzeczy.
Wyjął z kieszeni gruby pugilares i położył go na stole.
— Czy pan znasz Charków? — zapytał po chwili.
— Ja? skąd mam znać?
— Czy nie słyszałeś pan przypadkiem o niejakim Rabinersonie, którego tam poszukują za rabunek, liczne oszustwa i fałszerstwa weksli?
Apenszlak podniósł się. Głosem zmienionym i drżącym rzekł:
— A pan skąd słyszałeś o Rabinersonie?
— To moja rzecz... Powiem panu więcej, panie Apenszlak: posiadam tu w tym pugilaresie jeden z weksli sfałszowanych przez tego pana. Nie bój się, inne są w ręku władzy sądowej.
„Josek“ powoli, spokojnie roztworzył pugilares i, wyjąwszy weksel pokazał go zdaleka Apenszlakowi.
To, co nastąpiło było dziełem jednej sekundy. Stary, jakgdyby drapieżny zwierz, rzucił się na „Joska“, pragnąc mu wyrwać papier. Ale młodzieniec, z siłą jakiejby się po nim nie można było nigdy spodziewać, odepchnął tak silnie starego, że ten upadł na ziemię przy drugiej ścianie.
W tej chwili z błyskawiczną szybkością „Josek“ wydobył rewolwer i skierował go na powstającego z upadku starca.
— Ani kroku dalej! — zawołał głosem spokojnym. — Na takich, jak pan, mam broń.
Ale Apenszlak już się uspokoił. Ciężko dysząc siadł na krześle. Dopiero po chwili rzekł:
— Pan masz ciężką rękę... Taki młody! Czego pan chcesz od Rabinersona? — dorzucił po chwili, zmieniając ton.
— Żeby wytłumaczyć panu, panie Apenszlak, że powieść o kozie nie może mieć do nas dwóch zastosowania.
Stary kręcił głową, cmokał ustami. W oczach jednak świecił mu się jakiś dziki i złowrogi ogień.
— No, pan mnie przekonałeś — rzekł.
— Bardzo mnie to cieszy. Tembardziej, że już czas. Lurje za chwilę przyjdzie.
— Pan żądasz, żebym pana ukrył tak, żebyś pan mógł słyszeć naszą rozmowę.
Odrzucił różne przedmioty, zakrywające ścianę.
— Oto są drzwi — rzekł — za niemi będziesz pan wszystko słyszał.
Josek miał już wyjść. Naraz zatrzymał się i spojrzał ostro w oczy staremu.
— Muszę pana uprzedzić — dorzucił — że jeżeli pan chcesz użyć wiadomej gwizdawki, to nie na wiele się panu przyda... Pańscy ludzie, ci co pracują tam — wskazał w ziemię — znają mnie bardzo dobrze i może pan być spokojny, że mi ani jednego włosa na głowie nie dotkną...
Słowa te wywarły ogromne wrażenie na Apenszlaku. Dosłownie osłupiał z podziwu. Szeroko otworzył oczy i patrzył na „Joska“ jak nieprzytomny.
— Skąd pan to wiesz? — zapytał, robiąc ruch ręką ku ziemi.
— Wiem to i bardzo wiele innych rzeczy... Naprzykład proponowałbym, żeby pan przypadkiem nie kasłał przy wejściu Lurjego. Po takim sygnale rozmowa wasza stałaby się mniej interesująca i moje ukrycie byłoby zupełnie niepotrzebne.
Uśmiechnął się też ironicznie i zniknął za wskazanemi mu poprzednio przez Apenszlaka drzwiami.
Starzec został sam. Stał ciągle śród izby nieruchomy. Pochwycił się wreszcie za głowę i zawołał.
— Djabeł, to prawdziwy djabeł!
Prawie w tej chwili zastukano do drzwi. Starzec przez jedną chwilę stał jeszcze, ale niebawem oprzytomniał. Twarz jego odzyskała zwykły wyraz. Otworzył drzwi.
— A, to ty nareszcie! Czekam z niecierpliwością.
Przybyły był to w samej rzeczy elegancki wspólnik firmy Ejteles i Sp. Nie mówiąc nic, zrzucił paltot, poklepał starca po ramieniu i siadł przy stole.
— No stary do roboty!
Apenszlak zapalił lampę i zajął miejsce po drugiej stronie stołu, zawalonego papierami i księgami handlowemi.
— Co nowego? — pytał dalej pan Natan.
— Oto listy. Landsperger pisze, że w tych dniach będzie duży interes. Można zarobić gruby grosz. Ale żąda zbyt dużej prowizji. My nie możemy dać takiej. Przecież i my musimy coś zarobić.
— Pokaż list.
Pan Natan zaczął się wczytywać w piękne charakterem handlowym skreślone pismo listu. Tymczasem Apenszlak coś sobie przypomniał.
— Ale, ale — rzekł — z jakiego interesu Joachim żąda od ciebie pieniędzy?
Twarz pana Natana zachmurzyła się.
— Et, głupi, przypomina mu się zawsze jakiś stary interes, który robiliśmy razem i z którego niema nic.
Apenszlak spojrzał na pana Natana podejrzliwie. Ten machnął ręką. Pytał dalej:
— Cóż, transporty zagraniczne dla Zyskinda i Rajnmana poszły dalej?
— Już od tygodnia.
— Faktury są dobre? Plomby, jak się należy?
— Lepszych nie potrzeba.
— Czy prowizja wpłynęła?
— Jeszcze nie, ale wpłynie napewno. Posłałem wiernych ludzi, możesz być spokojny, nie wydadzą dotąd towaru, dopóki nie będzie bares Geld.
— Wybornie... Ja, a właściwie firma Ejteles i Sp. ma do ciebie interes.
— Słucham.
— Idzie o dostawę przez nasze pośrednictwo paru tysięcy sztuk materji jedwabnej z Lyonu. Żąda firma petersburska. Tylko, że uważasz tam będą patrzyli na plomby, jak się należy. Trzeba żeby było zrobione artystyczniej. Ejteles i Sp. skompromitować się nie mogą...
— Bliższe szczegóły interesu?
— Są na tej kartce. Pamiętaj o wszelkich ostrożnościach. Stary Ejteles coś mi się domyśla, a ten Strzelecki to nawet wąchał wcale nieźle. Szczęściem — złamał kark...
— Przez kogo? — zapytał naraz Apenszlak. — Wogóle ta wasza cała historja wydaje mi się ogromnie dziwna. Chciałbym wiedzieć, kto mu podstawił nogę...
Pan Natan zamyślił się; oparł łokcie o stół.
— Dałbym tysiąc rubli, żeby coś w tem widzieć... To jest nawet dla mnie — położył akcent na tych słowach — zupełnie ciemne... Strzelecki nie jest winien; ktoś go urządził... Ale kto?
Apenszlak spojrzał na pana Natana niedowierzająco:
— Więc to nie ty? Przypuszczałem, że to twoja sprawka.
Elegancki pan Natan wcale się nie oburzył na to posądzenie. Podniósł głowę.
— Daję ci słowo — rzekł — że w urządzeniu Strzeleckiego nie maczałem ręki. Znasz mnie i możesz wierzyć. A kto? To jest zagadka którą muszę zbadać.
Znów się zamyślił.
— Słuchajno — rzekł po chwili do Apenszlaka — ty znasz dużo różnego tałałajstwa u nas na Nalewkach i wszędzie. Powiedz mi nie znasz ty kogo mającego stosunki z naszą firmą, ktoby mógł to zrobić?
— Nie znam — rzekł powoli Apenszlak.
— Dość zresztą o tem głupstwie — przerwał pan Natan. — Jest to mój własny interes i ja go sam załatwię... Mówmy o naszych interesach. Pamiętaj o obstalunku, który dopiero co zrobiłem. Jest terminowy. A jakże tam „obrazki“?
Na tem ostatniem słowie położony był specjalny akcent.
— Robota idzie, ale powoli. Rozumiesz dobrze, że inaczej być nie może. Lepiej się cokolwiek spóźnić, żeby tylko wszystko było wykonane dokładnie.
— Ile będzie?
— Na początek coś koło miljona. Lepsze od tych z Londynu.
— Słowem, jeśli się wszystko uda, na ile w roku bieżącym może liczyć każdy z nas?
— Na trzykroć.
Pan Natan podniósł się z krzesła.
— Tak to warto! — rzekł, uderzając starego po ramieniu. — Tylko, żeby jeszcze dowiedzieć się dokładnie, kto zasypał Strzeleckiego... To jedno mnie niepokoi.
Wąskie usta Apenszlaka ściągnął uśmiech ironji.
— Muszę ci powiedzieć — rzekł — że ja mam trochę złych przeczuć. Ciekawym czy one się sprawdzą!
— Głupstwo, mój stary... Qui ne risque rien n’a rien! Ach prawda, że ty nie umiesz po francusku. No, do widzenia! A pamiętaj o obstalunku.
Za chwilę „Josek“ wyszedł z za drzwi. Posunął się ku starcowi.
— Dobrześ pan zrobił — rzekł doń — iż przyznałeś, iż nie znasz nikogo w otoczeniu Ejtelesów, kto mógłby wpłynąć na sprawę, o której mówił przed chwilą pan Lurje.
Spojrzenia dwóch rozmawiających spotkały się, jak dwa ostrza w ręku dwóch wyćwiczonych szermierzy.
„Josek“, uchyliwszy kapelusza, zmierzał ku drzwiom. Apenszlak zatrzymał go.
— Powiedz mi pan jedną rzecz. Kiedy pan tak dobrze wiesz wszystko, powiedz mi poco potrzebowałeś słuchać dzisiejszej naszej rozmowy?
— Dowiesz się pan potem... Trzeba być cierpliwym.



VIII
RÓŻA APENSZLAKÓWNA

Jesteśmy na pierwszem piętrze tej samej oficyny.
Przechodzimy przez pokój jadalny i znajdujemy się w małym pokoiku, pełnym gustu i uroku. Jest to prawdziwie dziewicze gniazdeczko. W głębi pokoju stoi białe łóżko, zakryte muślinowemi firankami. Dywan zaściela podłogę. Na oknie widzimy kwiatki, a bluszcz opina festonami ramę okna. Niedaleko od okna znajduje się mały stoliczek do roboty, na którym stoi lampa, płonąca przyćmionem światłem.
Zapewne czytelnik wypatruje postaci dziewczęcej, siedzącej spokojnie przy lampie, pracującej nad robotą i snującej równo jasne i niewinne marzenie młodości...
Postaci takiej nie znajdzie.
Tylko z głębokiego kąta, ukrytego w półcieniu za łóżkiem, dochodzą jakieś niby westchnienia, niby jęki. To łkania...
Na klęczkach, wtuliwszy głowę w poduszki szezlongu, biedna Róża Apenszlakówna zanosi się od płaczu. Usta jej szepczą słowa modlitwy, a jednocześnie łkania podnoszą jej piersi.
A jednak czegóż może brakować 18-letniemu dziewczęciu, pięknemu, jak wschodzące słońce, prawdziwej perle Nalewek, na którą z zachwytem spoglądali nietylko żydki z Nalewek, ale i bankierowie i nawet hrabiowie!...
Róża Apenszlakówna była skończoną pięknością, choć nie można jej było przyznać piękności w stylu wschodnim. Włosy nie miały tej barwy kruczej, którą się słusznie szczycą córy Wschodu, oczy były błękitne, jak lazurowa toń nieba, wreszcie rysy niczem nie przypominały semitki. Były one posągowe, klasyczne. Przytem uderzało w tej twarzy coś niezwykłego, co się szczególniej w tej sferze trafia bardzo rzadko, raczej — nigdy. Była to jakaś zaduma, powaga pełna melancholji, połączona z dziwną słodyczą.
Jeśli nie można było bezwzględnie powiedzieć o rysach, wyraz twarzy stanowczo dawał jej pozór nieżydowski. Nikt w niej nie poznawał Żydówki i nie chciał wierzyć, ażeby nią była.
A już rysów ojca, którego szkicowany portret staraliśmy się nakreślić w poprzednim rozdziale, doszukać u niej ani było podobna.
„Książe Stasz“, który bardzo gorąco, choć zdaleka umiłował posągową Różę Apenszlakównę, mówił zawsze:
— Oni są tak do siebie podobni, jak wół do karety...
Charakterem i usposobieniem Róża odskakiwała zupełnie od otoczenia, śród którego ją losy umieściły. Było to dziewczę słodkie, dobre, inteligentne, a przytem w gruncie rzeczy pełne siły i woli. Otrzymawszy bardzo staranne wychowanie na jednej z lepszych pensji warszawskich, Róża stała bez porównania wyżej umysłowo od swojego ojca. Pomimo to i pomimo, że dopiero od kilku lat zamieszkiwała z nim pod jednym dachem, kochała go lub przynajmniej zmuszała się, ażeby go kochać...
W latach dziecięcych, po śmierci matki, przez ojca, zamieszkałego w Cesarstwie, została odesłana do krewnych do Warszawy. Tutaj się wychowywała, tutaj poznała stosunki; to też Warszawa była jej ulubionem miastem, ponad które żadnego innegoby nie przeniosła.
Dopiero od kilku lat, jej ojciec, jak mówił, owdowiawszy po raz drugi, przyjechał na stałe do Warszawy i tu zaczął robić interesy. Odrazu ten nieznany jej dotąd ojciec, który, pomimo dość znacznego majątku troszczył się o nią bardzo niewiele, zrobił na niej niemiłe wrażenie. Nie chciała przed sobą przyznać, że twarz jego zdawała się wprost wstrętną... Ze sposobem wyrażania się tego ojca, z jego inteligencją w żaden sposób godzić się nie mogła.
Jak powiadamy, postarała się stłumić pierwsze wrażenie i obudzić w sobie ku niemu nawet rodzaj miłości, czy przywiązania.
Wkrótce jednak pomiędzy nimi wyniknąć musiały nieporozumienia. Prawda, że pomimo ogromnej różnicy gustów i usposobień, Róża starała się zrobić wszystko, ażeby uniknąć owych nieporozumień. W małych rzeczach udawało się to jej najzupełniej.
Ale zato przyszły poważniejsze powody do starcia, których niepodobna było uniknąć.
U rodziców-Żydów pierwszą troską po dojściu dziecka, czy to płci męskiej czy żeńskiej, do pewnego wieku, jest — małżeństwo. Otóż Apenszlak nie stał bynajmniej tak wysoko ponad swymi współwyznawcami, ażeby móc zapomnieć o wydaniu córki zamąż o ile można najwcześniej. Widział w tem zresztą własną korzyść, bo przy wdziękach Róży mógł dostać zięcia, który mógłby i jemu samemu dopomóc pod wielu względami w interesach.
Ma się rozumieć, wybór przyszłego męża dla Róży, z jego strony, musiał mieć grunt całkiem praktyczny, handlowy, jeśli się tak wolno wyrazić. Szło mu nie tyle o męża dla córki, ile o wspólnika i o pomoc dla siebie.
Zupełniej inaczej patrzyła na to Róża. Punkt widzenia ojca był jej zupełnie obcy. Wykształcona na literaturze i poezji, może cokolwiek nawet zbyt wyidealizowana, znajdując się w ciągłych stosunkach z koleżankami chrześcijankami, nie mogła inaczej patrzeć na małżeństwo, jak na prosty wynik miłości i związek dwóch dusz... Chciała, ażeby w głębi jej serca zadrgały najdelikatniejsze struny, zanim zwiąże na całe życie swą dłoń. Zresztą — nie śpieszyło się jej; dziewczęca swoboda, urozmaicana przyjaźnią koleżanek z pensji, wystarczała jej zupełnie.
Wreszcie osoby, które jej przedstawiał, jako kandydatów na mężów, stary Apenszlak, w żadnym razie nie mogły odpowiadać jej wymaganiom.
Stąd też już oddawna pomiędzy ojcem a córką wybuchały nieporozumienia. Róża starała się je łagodzić i miarkować, ale nie ustępowała ani na krok. Jej stanowczy charakter nie pozwalał maskować uczuć, wypowiadała to, co myślała, bez ogródek. Z drugiej strony stary Apenszlak gorączkował się, unosił.
W ten sposób przeszła bez powodzenia cała serja kandydatów do ręki pięknej Róży.
Było to parę miesięcy przed wypadkami, przez nas opisywanemi. Stary Apenszlak postawił właśnie kandydaturę syna jakiegoś bankiera z Odesy, który według jego zdania odpowiadał wszelkim najbardziej fantastycznym wymaganiom. Był bogaty, młody, względnie przystojny, umiał się dobrze ubierać i z szykiem wydawać pieniądze, odznaczał się nawet pewnem wykształceniem. Młodzieniec przyjechał za interesami do Warszawy; ujrzał Różę w Ogrodzie Saskim, zakochał się i zaraz zrobił jej ojcu, przez osoby trzecie, propozycję... To też Apenszlak bronił z zapałem tej kandydatury.
— Czego chcesz — wołał do córki — on nawet umie po francusku!
Pomimo tej niewątpliwie poważnej zalety Róża stanowczo i bezwzględnie odpowiedziała: nie. Elegancki bankierowicz wcale nie odpowiadał jej ideałowi i bynajmniej nie budził tajemnych drżeń jej serduszka.
Zaczęły się zwykłe nieporozumienia. Ażeby ich uniknąć, Róża starała się jak najmniej bywać w domu, szczególniej wtedy, kiedy ojciec miał czas. W tym celu odwiedzała koleżanki i przyjaciółki, których sympatje umiała zawsze zyskiwać.
Na jednej z wizyt ujrzała młodego człowieka, który, zdawało się, zrobił na niej pewne wrażenie... Na jego widok rzeczywiście zaczęło jej bić serduszko. Odrazu zrozumiała niebezpieczeństwo, tembardziej, że ów młody człowiek był chrześcijaninem. Ale cóż poradzić, kiedy serce głośno puka?...
W miesiąc potem dumna Róża Apenszlakówna, dotąd śmiała i z obojętnością spoglądająca na wszystkich wielbicieli, była zakochana. Trzeba przyznać, że odpowiadano jej zupełną wzajemnością.
Dwie iskry elektryczne, spotkawszy się, muszą wybuchnąć. To samo stało się z dwoma sercami. Najpierw oczy, a potem usta powiedziały sobie wzajem wszystko, co miały do powiedzenia. Nie tając przed sobą trudności, jakie się przedstawiały, zakochani postanowili dojść do celu, którym było — małżeństwo.
Ona wyznawała judaizm — tem gorzej. Zostanie katoliczką.
Raz spotkali się przypadkiem — o! zupełnie przypadkowo — na Krakowskiem Przedmieściu. Było to popołudniu. W jednej ze świątyń skończyły się właśnie nieszpory. Nieliczna garstka ludzi opuszczała kościół.
Korzystając z tego żywego parawanu, który ich przed oczyma ciekawych z ich świata zasłaniał, stanęli i przez chwilę zwierzali się przed sobą wzajem z wrażeń i uczuć.
Wtenczas pierwszy raz przyszła im na myśl konieczność zmiany religji z jej strony. A więc cóż? Zmieni wiarę; nigdy zresztą nie była fanatyczną Żydówką, a całe usposobienie i wychowanie stawiało ją bezporównania bliżej chrześcijan, niż Żydów.
Tymczasem gromadki pobożnych były coraz rzadsze.
— Wejdźmy do kościoła! — rzekł do Róży.
Weszli. W kościele już prawie nikogo nie było. Panował tutaj półmrok i chłód, pomimo ciepłego nazewnątrz powietrza. Dziad kościelny gasił ostatnie światło w żyrandolu. Tylko przed ołtarzy migotały kolorowe, niebieskie, czerwone i złote lampki.
Uklękli przed jednym z bardziej oddalonych ołtarzy i półgłosem powtórzyli przysięgę, że do siebie na wieki będą należeli. Przed wizerunkiem Chrystusa, który dobrotliwie przy bladem świetle lampek z krzyża na nich spoglądał, zaręczyli się uściskiem dłoni.
Odtąd uważała się przed Bogiem za chrześcijankę i narzeczoną, niemal żonę jego.
Od tego czasu upłynęły zaledwie dwa tygodnie. Wtulona w poduszki szezlongu, klęcząc, kurczy się w spazmatycznym płaczu; całem jej ciałem wstrząsają łkania.
Co jest tego powodem?
Odpowiedź prosta. Owym narzeczonym jej, niemal mężem, jest Janek Strzelecki, dziś zhańbiony, oskarżony o zbrodnię, zamknięty w więzieniu. Ona go jednak nie przestała kochać.
W tej chwili do pokoiku dziewczęcia wchodzi stary Apenszlak, nie zapytawszy się, bez zapukania.
— Rózie, Rózie! — woła już zdaleka — ty potrzebujesz wiedzieć, że ja dla ciebie mam męża, fajn męża, takiego męża, co ty go przyjmiesz z pocałowaniem ręki. Un jest prawie goj!
Na te słowa odpowiadają tylko przyciszone łkania Róży.
— Rózie! gdzie ty jesteś? — zapytuje pan Apenszlak. — Co ty robisz? Ty płaczesz?



IX
U SĘDZIEGO ŚLEDCZEGO

Dwóch żołnierzy z bagnetami wysadza Strzeleckiego z zakratowanego omnibusu, stanowiącego inwentarz „Pawiaka”. Wchodzą na pierwsze piętro. Tu znajduje się oddzielna celka, gdzie kilku aresztantów, w szarych więziennych kostjumach lub we własnem ubraniu, oczekuje wezwania do sędziego śledczego.
Janek Strzelecki ma na sobie własne ubranie.
Twarz jego przez czas, odkąd znajduje się w zamknięciu, zmieniła się do niepoznania. W chwili, kiedy go widzieliśmy po raz pierwszy, podczas aresztowania, znajdował się także w stanie nienormalnym, jakgdyby nieprzytomny lub niewyspany. Widocznie jednak było to chwilowe...
Obecnie cała twarz jakgdyby osunęła się na dół. Pod oczyma ma głębokie sine doły. Usta zacięły się. Nieogolony od kilku dni, w brudnej bieliźnie, robi tem przykrzejsze ogólne wrażenie. Na twarzy zastygł mu jakiś niby uśmiech, niby skrzywienie.
W chwili, kiedy go wprowadzono do izdebki, upadł ciężko na ławę i nie poruszał się. Upłynęło kilkanaście minut.
— Aresztant Strzelecki! — odezwano się z korytarza.
Janek podniósł się machinalnie i pomiędzy dwoma żołnierzami, ciężko uderzającymi kolbami o podłogę, poszedł. Za chwilę znaleźli się w kancelarji sędziego śledczego.
Sędzia był to człowiek jeszcze dość młody, o twarzy sympatycznej i inteligentnej, okolonej blond faworytami. Usiadł za biurkiem i rzekł:
— Siadaj pan.
Strzelecki machinalnie skorzystał z pozwolenia sędziego. Milczał, skinął tylko głową na podziękowanie.
— Przy pierwszym protokóle, spisanym w 24 godziny po aresztowaniu pana, który był w danym wypadku więcej formą wymaganą przez prawo, niż aktem śledczym, prowadzącym do celu, oświadczyłeś pan, pomimo tylu i tak poważnych poszlak, świadczących przeciwko panu, że jesteś niewinny.
— Tak.
— Czy i teraz powtarzasz pan to samo?
— Najzupełniej.
— Czy pan masz co do powiedzenia lub do wyjaśnienia na swoją obronę?
— Nic. Wiem, że są przeciwko mnie straszne poszlaki. Objaśniłeś mnie pan o tem pokrótce już wtenczas. W tem wszystkiem jest wiele dla mnie niewytłumaczonego.
— Jakże pan chcesz, ażeby sprawiedliwość to wytłumaczyła, jeśli pan sam tego nie potrafisz?
— Ja też nie żądam nic od sprawiedliwości — rzekł Janek z bolesnym uśmiechem. — Niech sprawiedliwość czyni, co uzna za słuszne.
— Ależ tak nie można opuszczać rąk, panie Strzelecki!
Janek spojrzał na sędziego zdziwiony; zdawało mu się, że słyszy w jego głosie sympatję.
— Panie sędzio! — rzekł, a policzki jego zaróżowiły się cokolwiek napływającą do nich krwią. — Wierz mi pan, jestem fatalistą. Próbować ratunku byłoby napróżno. Cios, który mi wymierzył zbieg okoliczności, a może i kto inny, jest zbyt silny. Sieci, któremi mnie oplątano, zbyt mocno trzymają swą ofiarę. Już to trzeci raz w życiu dziwne, niewytłumaczone okoliczności stawiają mnie w położeniu bez wyjścia. Dwa razy uratował mnie przypadek. Trzeci raz — wątpię o ratunku...
Chciał dalej mówić. Sędzia go zatrzymał.
— Panie Strzelecki! — a głos jego tym razem był daleko surowszy, niż poprzednio — otwarcie panu powiem, że uprzedzono mnie sympatycznie do pana. Masz pan przyjaciół, którzy wierzą bezwzględnie w pańską niewinność i przypuszczają, że w samej rzeczy padłeś pan ofiarą zbiegu okoliczności. Z drugiej strony dane, wykryte od czasu pierwszego pańskiego przesłuchania, nietylko nie pogarszają pańskiej sławy, ale nawet do pewnego stopnia mogą być uważane za mówiące na jego korzyść... Dlatego też proszę pana bardzo, nie staraj się pan sam psuć swojej sprawy jakiemiś fantastycznemi historjami o fatalnych i tajemniczych siłach, które pana postawiły, niezależnie od niego, w obecnem położeniu.
Strzelecki, który przed chwilą podniósł głowę, znów ją opuścił na piersi. Odrzekł głosem przytłumionym:
— Bierz pan to z jakiej strony pan chcesz, panie sędzio. Mówiłem to, com czuł i o czem jestem szczerze przekonany.
— Ależ, panie Strzelecki — przerwał tym razem cokolwiek już zniecierpliwiony sędzia — nie bądźże pan dzieckiem. Jako człowiek inteligentny, powinieneś pan rozumieć nietylko nieprawdopodobieństwo, ale i banalność swoich słów. Coś podobnego słyszałem nieraz od najordynarniejszych zbrodniarzy. Co więcej chciałbyś mi pan powiedzieć, wyjaśnić?
— Jestem niewinny!
Sędzia siedział przez chwilę zadumany.
— Widzę, że będę musiał zmienić system badania. Zadaniem sprawiedliwości jest ściganie zbrodniarzy, ale jednocześnie nie powinna ona pozwolić niewinnemu, jeśli tylko jest niewinny, kłaść niepotrzebnie zdrową głowę pod Ewangelję. Będziemy prowadzili śledztwo i wykryjemy prawdę.
Zatrzymał się przez chwilę.
— Proszę uważać na moje pytania i odpowiadać — rzekł dość szorstko.
— Skąd pan przyszedłeś do posiadania „wyrazu”, na który była zamknięta kasa?
— W sposób niezmiernie prosty. W chwili, kiedy już nikogo nie było w biurze, coś około piątej, zamknąwszy mój pokój, poszedłem do kasy po odebranie pensji, której, pomimo że już od paru dni przeszedł pierwszy, jakoś nie odbierałem...
— Czy to była pensja już panu należna, czy też tylko zaliczka na pensję?
— Pensja za zeszły miesiąc. Było to 3-go, tak, 3-go, a pensje wypłacał kasjer wszystkim pierwszego. Zresztą rzecz tę można sprawdzić w odpowiedniej książce, w której biednego Halbersona z odbioru pieniędzy pokwitowałem. Pamiętam jeszcze, był wówczas taki jakiś nieswój, że on, wzór akuratności, wypłaciwszy mi pensję, zapomniał zażądać pokwitowania. Sam mu to przypomniałem, śmiejąc się.
— A więc pan wtenczas odebrałeś pensję?
— Tak.
— Jaką sumę?
— Sto czterdzieści dwa ruble.
— I dlaczegóż była panu właśnie potrzebna tak niewielka suma, kiedy jednocześnie, jak pan o tem już poprzednio wspominałeś, miałeś w domu znaczniejsze kwoty do rozporządzenia?
Janek podniósł głowę do góry.
— Czyż dlatego miałem może darować firmie Ejteles i Sp. ciężko zapracowane pieniądze?
Przez chwilę trwało milczenie.
— Cóż dalej? — pytał sędzia śledczy.
— Widząc jakiś niezwykły stan Halbersona, dla którego, mówiąc nawiasem, żywiłem zawsze pewną sympatję, stanąłem przy kratce i zacząłem pytać, co mu jest. „Nic” odparł z gwałtownym gestem. Po chwili spojrzał na zegar. „Ach, już tak późno!” zawołał, a potem, jakby sobie coś przypomniawszy, dodał: „Dobrze, że tu jesteś, panie Janie, zrobisz mi pewną przysługę. Sam spieszę się bardzo, bądź łaskaw wyręczyć mnie i zanieść „Staremu” (tak zazwyczaj nazywaliśmy pana Ejtelesa) tę kopertę. Jest w niej „wyraz”.
— Więc pan wiedziałeś, co zawierała koperta? — przerwał sędzia.
— Wiedziałem. Uczyniłem tedy stosownie do prośby kasjera, a on jeszcze został. Dziwiło mnie to nawet, że pomimo pośpiechu, o którym zapewniał, nie wychodził wcale.
— Czy przy tem wszystkiem byli jacy świadkowie?
Janek zamyślił się.
— Żadnych — odrzekł po chwili. — Halberson i ja wychodziliśmy później, aniżeli wszyscy. Ostatni był zawsze Halberson. On zanosił zwykle do „Starego” wyraz od kasy i klucze od biura.
Janek naraz zatrzymał się.
— Ach! — zawołał, uderzając się w czoło. — Ciekawym, co się stało z kluczami. Kto i kiedy oddał je szefowi? Czy je oddał? Kto nazajutrz rano otworzył biuro?
Sędzia śledczy schylił się nad biurkiem i notował.
— Rzeczywiście — rzekł — jest to kwestja bardzo ważna, na którą dotąd nie zwrócono uwagi. Należy to wyjaśnić. Czy pan nie mógłbyś — dorzucił po chwili — przypomnieć sobie, o której godzinie wyszedłeś z biura i coś pan potem robił? Poszedłeś pan zapewne na obiad do restauracji? a może do domu?
— Właśnie, że nie.
— Więc cóż pan robiłeś?
— Głowa mnie trochę bolała. Byłem zmęczony i zamyślony. Wieczorem miałem mieć spotkanie, które wprawiało mnie w pewne rozdrażnienie i wzruszało zgóry.
— Spotkanie, czy nie z Temą?
— O, nie...
— A jednak pan byłeś u niej tego pamiętnego wieczora lub nocy.
— Nie. Przynajmniej tego nie pamiętam.
— Więc pan znów zaczynasz wracać do fantastycznego systemu przeczenia oczywistym faktom.
— Powtarzam tylko prawdę i nic więcej.
Sędzia machnął ręką.
— Więc cóż pan zrobiłeś, wyszedłszy z biura?
— Byłem zdenerwowany i postanowiłem się przejść.
— Słusznie. Nie sposób jednak, ażeby pana nie widziano. Udałeś się pan zapewne w stronę Alei Ujazdowskiej, pieszo lub dorożką. Musiałeś pan spotkać kogoś ze swoich znajomych lub przyjaciół. Masz ich pan tak wielu. Może nawet ktoś znajomy towarzyszył panu? To byłoby najlepiej!
— Bynajmniej. Poszedłem w stronę Nalewek.
— Nalewek?
— Tak jest. Już od dawnego czasu miałem zwyczaj, w razie jakiejś niedyspozycji, lub wprost, chcąc się chwilę znaleźć samotnym, udawać się w tamte strony. Tam przynajmniej nie napotykałem tylu natrętnych znajomych. Następnie udawałem się w stronę Powązek, albo ku rogatkom Mokotowskim.
— A tym razem?
— Byłem na Powązkach.
— I nikogo znajomego nie spotkałeś pan po drodze?
— Chyba nikogo... Nie uważałem; byłem zamyślony. A! przepraszam, zapomniałem... W samej rzeczy, na Nalewkach, przy rogu Franciszkańskiej potrącony przez jakiegoś tragarza, odwróciłem się. Wówczas widziałem idącego po drugiej stronie ulicy, w przeciwnym kierunku, znajomego mego, d-ra Zermana. Czy on jednak mnie widział, wątpię.
— Tak?
Sędzia śledczy bębnił palcami po stole i siedział przez chwilę nieruchomo.
— Początek był dość zadawalający — mruknął przez zęby — ale teraz sprawa się psuje. To zdenerwowanie, to jakieś niewytłumaczone spotkanie, obecność nad wieczorem w okolicach mieszkania Halbersona, to wszystko djabelnie podejrzana rzecz. — A cóż z tem spotkaniem — zapytał głośno — o którem pan wspominałeś? Kiedy się pan tam udałeś? Z kim ono było? Czy nie da się stąd wyprowadzić jakich wniosków, przemawiających na pańską korzyść?
Strzelecki pochylił głowę.
— Wątpię — odrzekł po chwili — to jest właśnie najsłabsza strona mojej obrony. Najpierw przyrzekłem osobie, z którą się miałem widzieć, zupełną dyskrecję i przyrzeczenia tego dotrzymam.
— Dotrzymasz pan? Ależ zrozum, że obecne położenie uwalnia cię w zupełności od wszystkich przyrzeczeń i przysiąg.
— Przysiągłem na popioły mej nieboszczki matki i takiej przysięgi nigdy nie złamię. Wiedziano, w jaki sposób mnie skrępować. Jeśli to machinacja, to piekielna...
— Znów? — przerwał sędzia, po chwili jednak, machnąwszy ręką, dodał: — Zresztą mów pan dalej, mów wszystko. Będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać.
— Powtóre, gdybym nawet powiedział nazwisko tej osoby, zapewne w tej chwili już oddawna nieobecnej w Warszawie, objaśnił stosunki, jakie nas poprzednio łączyły, wreszcie cel spotkania, aniby mi uwierzono, aniby można sprawdzić to, cobym powiedział, ponieważ to jest właśnie najfantastyczniejsza część mej historji.
— Słucham jednak — mruknął sędzia.
— To tylko powiem, że w samej rzeczy spotkałem się na ulicy w umówionem miejscu z tą osobą i że poszedłem za nią. Tu urywają się moje wspomnienia. Dalej już nic nie pamiętam.
— Jakto? Nie pamiętasz pan?
— Najzupełniej. O ile teraz widzę, straciłem na jakieś kilkanaście godzin świadomość moich czynności. Był to rodzaj głębokiego snu, z którego nie mam żadnych wspomnień. Do świadomości przyszedłem dopiero wtenczas, kiedy mnie zaaresztowano. Do biura musiałem zapewne przyjść machinalnie.
Sędzia śledczy aż podskoczył na krześle. Twarz jego wyrażała zdziwienie.
— Sen, w którym pan chodzisz i działasz! — zawołał. — Ależ to bajki z tysiąca i jednej nocy. Jakże pan chcesz, żeby można czemuś podobnemu uwierzyć. Dlaczego pan nie mówiłeś o tem podczas pierwszego przesłuchiwania?
— Było ono zbyt sumaryczne.
Sędzia powstał z za biurka. Przechadzał się po pokoju, założywszy ręce na piersiach. Nagle zatrzymał się przed Strzeleckim.
— Pomimo wszystkiego, przyznam się panu — zaczął — czuję dla pana sympatję. Ma ona powody czysto zewnętrzne. Pańscy przyjaciele mają rację: widząc pana, słysząc ton jego głosu, zgóry nie chce się wierzyć, ażebyś pan popełnił czyn zbrodniczy. Wogóle nie chcę przesądzać w tej chwili kwestji, czy jesteś pan winny lub niewinny. Chcę panu tylko wykazać, jak na dłoni, że pański system obrony, pańskie opowiadanie o rzeczach niemożebnych, w każdym razie tylko panu szkodzi. Jeśli jesteś pan winny, wykręty, których się zdajesz chwytać, posłużą tylko do zwiększenia kary. Jeśli, przeciwnie, jesteś pan niewinny, dość tej jednej legendy, ażeby pana, najniewinniejszego w świecie, skazano. Proszę pana, błagam, zmień to tłumaczenie. Wszakże to niedorzeczność!
— A jednak ta niedorzeczność jest szczerą prawdą.
— Niepodobieństwo dojść z tym człowiekiem do ładu! — zawołał wreszcie sędzia.
Zbliżył się do biurka i zadzwonił. We drzwiach ukazała się straż.
— Wyprowadzić aresztanta. Niech zaczeka. Za godzinę będę prowadzić dalej badanie.



X
DALSZY CIĄG ŚLEDZTWA

We dwie godziny potem do gabinetu sędziego śledczego znowu wprowadzono aresztanta Strzeleckiego. Sędzia tym razem miał twarz bardzo surową. Nie wezwał oskarżonego, ażeby usiadł.
— Gdzie są pieniądze skradzione z kasy firmy Ejteles i Sp.? — rozpoczął odrazu badanie.
Strzelecki spojrzał nań zdziwiony.
— Nie wiem o tem tak samo, jak i pan, panie sędzio — odrzekł.
— Proszę nie robić niepotrzebnych porównań. Ja jestem sędzią, a pan oskarżonym.
— Wiem o tem.
— Czy nie mógłby pan przynajmniej wytłumaczyć, skąd pochodzą te pięć tysięcy rubli, które złożyła panna Tema Z., twierdząc, że pan zostawiłeś je u niej „przez zapomnienie“ wieczora, którego została spełniona zbrodnia?
Strzelecki wzruszył ramionami.
— I to będzie trudne. Pamiętam, że wychodząc z biura, miałem oprócz odebranej od Halbersona pensji zaledwie kilkanaście rubli papierkami. Skąd się wzięły owe pięć tysięcy rubli? Czy byłem u Temy? Tego, jak powiedziałem, nic a nic nie pamiętam. Wogóle, jak już wspominałem panu sędziemu, nie mam najmniejszej świadomości tego, co się ze mną działo od jakiej dziewiątej lub dziesiątej owego wieczora, aż do przybycia do biura.
— Hm, hm...
— Zresztą może być, iż, nie wiedząc nawet o tem, wstąpiłem do domu i zabrałem ze sobą z gotówki przeze mnie posiadanej pięć tysięcy rubli i w jakimś celu, którego sobie nie przypominam, udałem się do panny Temy Z., którą poprzednio znałem... Może być! W takim razie możnaby tę rzecz sprawdzić. Pan sędzia będzie łaskaw polecić zrobić u mnie w domu rewizję i sprawdzić stan mojej kasy. Będzie to tem dogodniejsze, że może zabezpieczyć moje pieniądze od możebnej kradzieży. Wspominałem już panu sędziemu, że posiadałem w domu, w dniu, kiedy nastąpił wypadek, dwadzieścia zgórą tysięcy rubli. Najwidoczniej są to te same, które zostawić miałem u panny Temy.
— Słusznie. Otóż powiedzieć muszę — zabrał głos sędzia — że władza sprawiedliwości rozumowała zupełnie tak samo, jak pan, bo trzeba panu jeszcze wiedzieć, że nie jest naszym celem gubić niewinnych. Zrobiliśmy zaraz na drugi dzień po pańskiem aresztowaniu rewizję, która wreszcie była konieczną i z innych proceduralnych przyczyn, i w mieszkaniu pańskiem nie znaleziono wcale żadnych pieniędzy. Co pan na to powiesz?
— Nie może być! Jestem okradziony...
— Przypuszczałem ten wykrzyknik, bo trzeba panu wiedzieć, a zresztą wiesz pan pewno o tem, że w mieszkaniu pańskiem znaleziono rzeczywiście pozory, powtarzam pozory, kradzieży, a to dlatego, że przypuszczam, iż pan umyślnie sam je przygotowałeś, ażeby wytłumaczyć nieobecność tych mniemanych, posiadanych przez pana sum.
— To nieprawda.
— Czy przynajmniej możesz się pan wylegitymować z posiadania tych pieniędzy?
— O tyle, o ile.
— Jakiż bank je panu wypłacił?
— Pieniądze przyszły do mnie zupełnie inną drogą. Jest to spadek po moim wuju, który mieszkał oddawna w Cesarstwie i zmarł przed kilku laty.
— No, więc można znaleźć dowody sądowe o otrzymaniu i regulacji tego spadku... To bardzo dobrze!
— Przeciwnie! niema żadnych dowodów tego rodzaju, ponieważ pieniądze te od czasu śmierci mego wuja, która nastąpiła przed kilku laty, znajdowały się w depozycie u jego przyjaciela. Dopiero przed paru tygodniami depozytarjusz spadku dowiedział się o mojem istnieniu, przybył do Warszawy i doręczył mi pieniądze.
— Znów historja, która... A jakże się nazywał ów depozytarjusz?
— W. Kupiec W. z Moskwy.
— Bliższego adresu pan nie znasz?
— Nie. Był to człowiek niski, gruby, z szeroką blond brodą.
— Rysopis i nazwisko, którym odpowiadać będzie przynajmniej pareset osób w Moskwie. W., o ile mi wiadomo, jest nazwiskiem w tem mieście bardzo pospolitem. Zresztą będziemy szukali. Jest to pewien ślad.
Była chwila milczenia.
— To jednak dziwne — zrobił uwagę sędzia śledczy — jak w tej pańskiej historji wszystko przybiera coraz bardziej zawikłany, nieprawdopodobny obrót.
Nagle Strzelecki uderzył się w czoło.
— Panie sędzio, mogę panu w tej oto chwili przedstawić dowód, który zaraz pana przekona o prawdziwości pewnej przynajmniej części moich twierdzeń. W tej oto chwili, machinalnie przesuwając po szwie mego surduta, trafiłem na jakiś papier, zabłąkany za podszewką. Dlatego też widać nie odebrano mi go przy rewizji.
— Co za papier?
Strzelecki tymczasem wydobywał papier z za podszewki. Za chwilę podał go sędziemu.
— Oto dowód na złożone przeze mnie w banku handlowym 6.000 rubli. Zapomniałem o tem na śmierć. Jest to część spadku, o którym mowa. Resztę dwanaście tysięcy paręset rubli, trzymałem w domu. Wszystkiego było coś około dziewiętnastu tysięcy rubli.
Sędzia tymczasem przeglądał skrupulatnie przedstawiony mu dowód.
— W samej rzeczy. To bardzo mówi na pańską korzyść.
Ale Janek już ciągnął dalej:
— Ażeby ostatecznie rozstrzygnąć, czy pięć tysięcy, które złożyła Tema, pochodzą rzeczywiście z moich pieniędzy, można użyć bardzo prostego środka. Pan sędzia będzie mi łaskaw pokazać pieniądze, złożone przez Temę, lub przynajmniej opowiedzieć, z jakich składają się papierków, a ja będę mniej więcej w stanie objaśnić, czy są one podobne do pieniędzy, posiadanych przeze mnie.
— Pięć tysięcy rubli, złożone przez Temę, są w samych storublówkach.
— Doprawdy? W takim razie to nie moje pieniądze.
— Dlaczego?
— Ponieważ miałem za sześć tysięcy rubli papierów procentowych, sześć czy ośm zaledwo storublówek, a reszta były to dwudziestopięciorublówki.
Sędzia aż syknął.
— Nowa kwestja, nowe zawikłanie! Więc pieniądze, złożone przez Temę, nie pochodzą od pana?
— Nie.
— Skądże się u licha wzięły? Ostrzegam pana, że ten fakt prowadzi do nowych, nader dla pana niekorzystnych wniosków.
— Cóż robić? Jest to fakt. Powiedziałem już panu sędziemu, że mówię tylko prawdę, choćby ta tworzyła nowe przeciwko mnie poszlaki.
Była znów chwila milczenia.
— Zresztą — dorzucił po chwili Strzelecki — jestem niewinny i sądzę, że bliższe zbadanie faktów tylko wyjaśnić może moją niewinność. Dlatego też nie obawiam się bynajmniej najbardziej skrupulatnego śledztwa. Można jeszcze w inny sposób sprawdzić, że tych pięciu tysięcy nie skradłem Ejtelesowi. Trzeba tylko skontrolować numery banknotów. Halberson prowadził zawsze taką kontrolkę i jestem przekonany, że numery storublówek, w taki niewytłumaczony sposób znalezionych w mem posiadaniu, nie będą mogły odpowiadać numerom, zapisanym w jego kontrolce.
— Dobrze! — odrzekł krótko sędzia.
Po chwili zabrał głos.
— Panie Strzelecki, jak widzę, ani pan nie jesteś zwykłym oskarżonym, ani sprawa nie należy bynajmniej do zwykłych. To też sądzę, że mogę mówić z panem zupełnie inaczej, aniżeli z każdym podsądnym. Sprawa na tem nie ucierpi. Jestem przekonany, że przedstawiwszy panu otwarcie pańskie położenie, skłonię pana do wyjaśnień, które pozwolą nam nareszcie wyjść z tego labiryntu. Przeciwko panu nagromadziło się z początku wiele jednakowej siły poszlak. Niektóre znikły lub zmniejszyły się, inne stały się daleko groźniejsze. Naprzykład oddanie wyrazu Ejtelesowi wobec pańskich prawdopodobnych wyjaśnień nie może panu szkodzić. Schody, prowadzące z pańskiego gabinetu do kasy, nie były wcale otwierane, lub przynajmniej rewizja nie wykryła tego. Co do Halbersona, ostateczna opinja lekarzy jest za samobójstwem. Nadto nie wyjaśniono, w jaki sposób mógłbyś pan posiadać klucze od kas. To strona dodatnia sprawy. Przejdźmy teraz do strony ujemnej. Nieobecność pańska w biurze, dziwny jakiś stan w chwili przybycia, nieprawdopodobne objaśnienia co do stracenia przytomności na całe 15 godzin, zupełny brak wiadomości, co pan robiłeś od 9-ej wieczorem, a nawet wcześniej, do 6-ej rano, posiadanie 5.000 rubli, które, jak sam pan twierdzisz, nie należą do pańskich własnych pieniędzy, wreszcie pański sposób tłumaczenia się, często niezgodny z prawdą, to wszystko potępia pana.
— Jakto? niezgodny z prawdą! Więc ja kłamię?
— Nie wiem — odrzekł flegmatycznie sędzia. — Ale mogę panu wskazać jeden szczegół przez nas sprawdzony, o którym pan milczysz. Władza, trzeba panu wiedzieć, nie drzemie i od samego początku prowadzi energicznie śledztwo. Sprawdzono naprzykład, że w nocy kiedy spełniono przestępstwo, o godz. 6-ej nad ranem przyszedłeś pan do pewnej Loli, kobiety bardziej, niż lekkiego życia, która mieszka przy ul. Królewskiej, i pozostawałeś pan tam do l2-ej w południe. Stamtąd wprost przyszedłeś do biura.
— To nie może być!
— Oczekiwałem tego wykrzyknika... Otóż właśnie, co pana zabija, to system obrony, ciągłe przeczenie i powoływanie się na brak świadomości. Z innym podsądnym, pomimo szczęśliwego usunięcia pierwszej grupy poszlak, nie robionoby sobie w takiem położeniu żadnej ceremonji. Akt oskarżenia, nie o zabójstwo, ale o kradzież byłby gotowy. Ale pan masz jeszcze coś, co przemawia za panem: oto pańską sympatyczną powierzchowność, pańską logikę, która, w niektórych punktach, zdaje się szczęśliwie dążyć do rozwiązania trudności, a przynajmniej nie obawia się sprawdzenia faktów, mogących być dla pana niekorzystnemi, czasami pańskiej prawdomówności, wreszcie położenie materjalne, trudno usprawiedliwiające spełnienie kradzieży, i opinję pańskich przyjaciół. Dlatego też śledztwo będzie jeszcze prowadzone.
Strzelecki skłonił się.
— Znasz pan teraz swoje położenie — ciągnął dalej sędzia — tak dobrze, jak ja sam. Czy wobec tego nie zechciałbyś pan coś dodać? Nie ja skłaniam pana do wyznań, ale pański własny interes.
Była chwila milczenia. Janek rozłożył tylko ręce z gestem przeczenia.
— Ha! rób pan, co chcesz.
— Muszę panu jeszcze powiedzieć — dodał po chwili sędzia, że pańscy przyjaciele prosili o tymczasowe zwolnienie pana za kaucją lub poręczeniem. Wobec jednak komplikacji jakie się przedstawiają, zaledwo to jest możebne. Wreszcie samo prawo nie pozwala oznaczyć kaucji mniejszej, aniżeli suma, którą stracił poszkodowany. Dlatego też mogę uczynić jedno ustępstwo formalne. Oto uwolnię pana za złożeniem kaucji gotówką, w sumie równającej się skradzionej. Jak pan widzisz, praktycznie na nic się to panu nie przyda.
Strzelecki znów się skłonił.
— Jeszcze jedno. Ponieważ pan się upierasz przy swojem twierdzeniu co do braku świadomości, wezwę lekarza dla zaopinjowania, czy podobny stan można było u pana wywołać środkami sztucznemi i czy pański organizm nie zachował śladów tego znieczulenia. A teraz, jak na dziś, badanie skończone.



XI
STARY EJTELES

Jesteśmy w zacisznym, urządzonym z komfortem gabinecie. Pomimo ciepłej pory, na kominku pali się ogień. Na miękkim, wygodnym szezlongu leży schorowany starzec z siwą brodą, okryty futrzaną kołdrą. To stary Ejteles.
Przy szezlongu siedzi znany już nam doktór Zerman i bada puls chorego. Po chwili odzywa się.
— Dlaczego pan nie chcesz leżeć w łóżku? Jesteś pan osłabiony, to panu może zaszkodzić.
— Tak mi lepiej.
— Tak się to mówi, szanowny panie, a tymczasem nieposłuszeństwo lekarzowi wywołuje nowe powikłania.
Starzec tylko westchnął.
— Prosiłem pana naprzykład, ażebyś się starał nie myśleć o kłopotach, które pana ostatnio dotknęły, ponieważ to szkodzi kuracji. Tymczasem widzę, iż pan myślisz tylko o tem. W tej chwili z oczu pańskich to spostrzegam. To bardzo źle!
— Cóż na to poradzić! — westchnął starzec.
— Trzeba się starać odsuwać od siebie tę myśl. A oto, widzę — dorzucił naraz doktór, spojrzawszy na stojący obok stolik — karmisz się pan ciągle gazetami, które nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko puszczać w świat najniedorzeczniejsze pogłoski co do stanu śledztwa... A to co znowu? Książki firmy...
— Sprawdzałem je trochę.
— Tego tylko potrzeba. Pan widocznie źle sobie życzysz.
Starzec znów westchnął.
— Widzę — ciągnął doktór — że trzeba się będzie inaczej wziąć do pana. Oto lekarstwo, które zapisuję tymczasem. Jutro będę z kolegami; zrobimy konsyljum. A teraz chciałbym się zobaczyć z panną Felą.
— Czy koniecznie? — zapytał trochę bojaźliwie starzec.
— A widzisz pan — napół roześmiał się doktór — jakie z pana niepoprawne dziecko... Jak tylko chcę sobie znaleźć sumienną wykonawczynię moich zleceń, w tej chwili pan próbujesz mi się wymknąć. Nic z tego. Koniecznie trzeba poprosić pannę Felę.
— Ha kiedy tak, zadzwoń pan.
Za chwilę ukazał się lokaj, któremu stary bankier przerywanym głosem wydał odpowiedni rozkaz, a w dwie minuty potem na progu gabinetu stanęła postać niewieścia.
Była to kobieta najwyżej lat trzydziestu dwóch lub trzech, ubrana w zwykłą, czarną sukienkę, o dość oryginalnej postaci, niska; na pierwszy rzut oka zdawało się, że ma coś nienormalnego w figurze. W samej rzeczy, gdy się za chwilę obróciła, spostrzegamy, iż ma jedno ramię cokolwiek niższe i wypukłe — jest garbata. Rysy twarzy regularne, tylko nos kształtu semickiego, zgarbiony, zakrzywiony, psuje harmonję. Zato oczy są pełne dobroci, spoglądają jasno i wesoło.
— Co tatko rozkaże? — zapytała przybyła.
Doktór w paru słowach wyjaśnił, o co mu idzie. Prosił mianowicie o ścisłe przestrzeganie zaleceń djety, o zupełny spokój dla chorego, o usunięcie odeń powodów wszelkich wzruszeń.
— Bądź pani nieubłagana — zakończył doktór — bo nasz chory trochę za bardzo lekceważy sobie doktorów.
— Nie ucz jej pan tego — przerwał stary bankier — jest to i tak tyranka.
— Tem lepiej.
Panna Fela jeszcze poprosiła doktora o powtórzenie niektórych zaleceń. Po zadośćuczynieniu temu żądaniu doktór zabierał się już do odejścia. Naraz Ejteles zatrzymał go gestem.
— Panie doktorze... panie doktorze — zaczął głosem cokolwiek przerywanym. Zgadzam się na pańskie rozkazy, ale musisz pan uczynić mi jedno ustępstwo.
— Żadnych ustępstw.
— To konieczne. Posłuchaj pan. Jestem chory i niewiadomo, jak się to skończy... Nie przecz pan, ja czuję, że jestem słaby. A kto słaby, może umrzeć. Pozwól mi pan popracować, nie samemu, z Felą, nad mojemi osobistemi papierami z jakie dwie godziny.
Doktór się zamyślił.
— Dwie godziny? To za dużo. Zresztą, chociaż pański stan nie jest wcale niebezpieczny, żądanie należy do liczby tych, dla których nie może być odmowy. Zgoda, tylko staraj się pan pracować, jak można najmniej. Polecam to najbardziej względom pani! — dodał doktór zwracając się do Feli.
W parę chwil po wyjściu doktora pana Fela zajęła miejsce, na którem przed chwilą siedział doktór. Wzięła rękę starego wychudłą, drżącą, jakgdyby w febrze, i ucałowała.
— Daj pokój! — starał się opanować stary.
— Czego też tatko — zaczęła melodyjnym głosem Fela — dziwaczy? Poco to przeglądanie papierów? Przecież nic pilnego niema.
Stary potrząsnął głową.
— Widzisz, moje dziecko, tak trzeba — rzekł. — Niewiadomo, co być może...
— Czy się tylko naco bardzo przydam? — ciągnęła dalej pana Fela — przecież ja się nic a nic na interesach nie znam. Możeby lepiej poprosić pana Lurjego, albo Stasia?
— Nie, nie — odrzekł z pewną gwałtownością stary — Staś to dziecko, dobry dzieciak, ale głupi, pędziwiatr... A Lurje? Nie, nie...
Była chwila milczenia. Stary z pod poduszki wydobył pęk kluczyków i wybrał dwa z pomiędzy nich.
— Tym — rzekł — otworzysz szafę, która tam stoi, a tym drugim oddzielną przegródkę w szafie. Ale przedtem trzeba trzy razy pocisnąć guziczek, który się będzie z boku przegródki znajdował. Wszystko, co jest w przegródce, przyniesiesz tutaj. Zrób najpierw miejsce na stole.
Panna Fela dosłownie wykonała polecenie ojca. Za chwilę przyniosła i położyła na stole całą kupkę różnych papierów i pakietów.
— Co tatko dalej każe? — zapytała.
— Widzisz, moje dziecko — zaczął powoli, przymknąwszy oczy, starzec — chcę z tobą pomówić poważniej. Jestem już bardzo stary i bardzo zmęczony. Pewno za moje grzechy Jehowa, przy końcu życia, ciężko mnie dotykał swoim gniewem. Z moich sześciorga dzieci zostałaś mi tylko ty jedna, z wnuków Staś... Resztę zabrał Jehowa.
Przerwał na chwilę; dopiero, zebrawszy oddech, ciągnął dalej:
— W ostatnich latach, pomimo pozornej pomyślności, interesy moje wcale nie szły świetnie. Ponosiłem i ponoszę straty, które mi się dotkliwie dają uczuwać.
Panna Fela zrobiła gest zdziwienia.
— Tak jest, moje dziecko. Dokładniej będziesz to mogła zrozumieć dopiero po mojej śmierci, bo ja pewno niedługo umrę. To wszystko mnie truje... A może są inne przyczyny mojej śmierci. Ci wspólnicy, ci wspólnicy — ciągnął już jakby sam do siebie stary Ejteles — ach, ten Lurje!...
Panna Fela coraz bardziej była zdziwiona i wpatrywała się niespokojnie w ojca.
— Ależ niech się tatko uspokoi — przerwała — przecież strata trzystu tysięcy rubli przy stanie naszego majątku nie mogła nas podkopać.
— To głupstwo... Tu idzie zupełnie o co innego.
— O cóż?
Stary naraz zatrzymał się.
— Dowiesz się o tem niedługo — rzekł po chwili — tymczasem mówię ci to dlatego, żebyś zrozumiała, iż to wszystko są rzeczy poważne i że ty zostaniesz po mojej śmierci opiekunką Stasia i wogóle moją następczynią. Nie wyszłaś dotąd zamąż i zapewne, o ile znam ciebie, nie wyjdziesz, nie będziesz więc miała własnych dzieci...
Starzec westchnął.
— Opiekuj się więc — ciągnął dalej — Stasiem, bo to jest dziecko, które bardzo potrzebuje opieki... A przytem nie pozwól łotrom, którzy czychają na ostatnie szczątki mojego majątku, zapracowanego w pocie czoła, wyrwać sobie i Stasiowi ostatnich okruszyn.
Silny kaszel pochwycił starca. Przez długą chwilę nie mógł się uspokoić.
— Ależ co robić, jak postępować? — zapytała wreszcie Fela. — Doprawdy tak mało to wszystko rozumiem.
— Zrozumiesz później. Tymczasem bądź łaskawa podawać mi kolejno papiery, leżące na stole.
Fela wykonała polecenie ojca. Stary bankier powoli przeglądał je; niektóre czytał i następnie odkładał na dwie różne kupki. Jedna z nich urosła w duży stos, podczas gdy w drugiej znajdowało się zaledwo kilka papierów. Na stole leżały jeszcze dwa pakieciki, z których jeden zawierał w sobie jakąś szkatułkę lub pudełeczko, a nadto dwa zwitki papieru.
Ejteles wskazał Feli większą kupkę papieru.
— Weź to — rzekł — i wrzuć w ogień.
Panna Fela wahała się chwilę.
— Ależ będzie z tego dym, może tatce zaszkodzić — zrobiła uwagę.
— Zrób, o co cię proszę.
— Za chwilę płomienie na kominku, podsycone świeżym, łatwopalnym materjałem, żywiej wybuchnęły w górę. Starzec z półuśmiechem spoglądał na migocące iskry.
— A teraz resztę, oprócz tego oto papieru, bądź łaskawa zabrać do siebie i schować dobrze. Ta gruba paczka to są pieniądze. Bardzo być może, iż po mojej śmierci to tylko wam zostanie, może cały pozostały majątek stanie się łupem kruków...
— Tak, tak, moje dziecko — mówił po chwili. — Tamte papiery, które otworzysz i odczytasz dopiero po mojej śmierci, wyjaśnią ci wiele, bardzo wiele różnych rzeczy, których anibyś się nigdy domyśliła. Bardzo być może, iż znajdą się tacy, którzy będą chcieli zabrać i tę resztkę. Dlatego też powinnaś pilnować tego depozytu, jak oka w głowie; wolałbym, ażeby nie był on zachowany tutaj w domu. Zresztą zostawiam to twojej roztropności. Żeby ci tylko tych pieniędzy nie wydarto!
Fela pochyliła głowę na znak przyrzeczenia. Była tak wzruszona, że kompletnie nie mogła mówić. Stary bankier znów zrobił przerwę.
— Tamten papier jest to mój urzędowy testament. Powtarzam: „urzędowy“, ponieważ to, co ty masz w ręku, wyraża daleko lepiej ostateczną moją wolę i mówi o różnych rzeczach, których tamten nie może dotykać. Ten „urzędowy“ testament trzeba złożyć u rejenta. Dziś jeszcze napiszesz do mojego rejenta, p. Z..., ażeby jak najprędzej załatwił wszelkie potrzebne formalności.
— Jeszcze została jedna paczka — zwróciła uwagę Fela, wskazując gestem pakiecik, mający formę szkatułki.
— Podaj mi ją — rzekł bankier.
Przycisnął paczkę do ust i następnie oddał ją z powrotem córce.
— To jest depozyt, który tobie powierzam — odezwał się wreszcie. — W papierach, które ci oddałem, znajdziesz adres, pod którym ją odeślesz. Przyrzeknij mi, że nie będziesz się starała zajrzeć wewnątrz, zobaczyć, co tam jest.
— Przyrzekam.
Głos starego Ejtelesa się przerwał. Chory leżał na szezlongu, ciężko oddychając, a pierś jego z wysiłkiem podnosiła się do góry. Był blady. Zapadać już zaczął mrok. Przy blaskach ognia, dopalającego się na kominku, twarz bankiera miała dziwnie przykry wygląd.
— Jeszcze jedno — dodał po chwili.
— Czy tylko tatko nie za bardzo zmęczony? — przerwała zaniepokojona jego bladością Fela. Może odłożylibyśmy rozmowę na jutro...
— Nie! To rzecz bardzo ważna.
— A więc słucham. Tylko proszę się nie męczyć.
— Otóż chciałem ci powiedzieć, żebyś się strzegła pana Natana. Nie powinien wiedzieć ani słowa z tego, o czem tu mówiliśmy. Zresztą nie powinien wiedzieć nikt, ale on — przedewszystkiem... Wydaj także polecenie, ażeby mu nie pozwalano wchodzić do naszego mieszkania bez zameldowania tobie i zawsze pilnie uważaj na jego wszystkie postępki u nas... Rozumiesz?
W tej chwili drzwi gabinetu gwałtownie się otworzyły. Na środku pokoju stanął „książę Stasz“, inaczej „Szmulek“, inaczej młody Stanisław Ejteles. Był jeszcze w palcie i w ręku trzymał kapelusz.
— Dopiero co przychodzę z ulicy. Dowiedziałem się, co ciocia jest u dziadzi już z pół godziny, i pomyślałem sobie, że dziadzio ma się lepiej, tak, jak to piąte koło u wozu.. I oto jestem.
— Ach ty szaleńcze, zdejmże chociaż palto.
„Książę Stasz“ w tej chwili wykonał to polecenie i niebawem znalazł się przy dziadku.
— Proszę dziadzi — wołał po chwili, przywitawszy starca — ja nie rozumiem, czego dziadzio potrzebuje tak chorować, jak ta dziura w moście?... Ja teraz to mam tylko same zmartwienia. Dziadzio chory i nie możemy pojechać zagranicę, a mój przyjaciel Strzelecki siedzi w kozę, jak ten wróbel na dachu.
Stary uśmiechał się, słuchając tej trochę niedorzecznej gadaniny wnuka.
— Czy dziadzio nic na niego nie może poradzić, żeby jemu wypuścili z kozy?
— Ależ nie męczże dziadka ciągłemi pytaniami! — strofowała go panna Fela.
— Nie, moje dziecko, to nie ode mnie zależy. Ja i sam nie przypuszczam, ażeby Strzelecki był winien — odpowiedział bankier zmęczonym głosem.
— No, proszę państwa — rzekł „książę Stasz“ sentencjonalnie — ten Janek to jest taki nieszczęśliwy, jak ten niedźwiedź, co jak na niego spadnie gałązka, to on mruczy.
Mówiąc to, jak zawsze żywy, młody człowiek wykonał energiczny ruch obydwiema rękoma. Jedna z jego rąk uderzyła w paczkę, leżącą na stole, którą niedawno miał w ręku Ejteles.
Paczka upadła na ziemię, papier rozdarł się i na podłogę wypadły jakieś przedmioty.
— Oj, oj! a to ze mnie zgrabny, jak nagi w pokrzywach! — pochwalił sam siebie „książę Stasz“.
Jednocześnie, zanim panna Fela lub stary Ejteles mogli mu przeszkodzić, żywy, jak zawsze, schylił się i zaczął zbierać przedmioty, które upadły.
— Aha, dwie fotografje!... obie kobiety, jedna stara baba, ale druga... aj, aj, aj, jak śliczna. I krzyżyk złoty... Co to jest? — pytał, podnosząc do góry wymienione przedmioty wraz ze szczątkami opakowania.
Ale stary bankier tymczasem aż się uniósł do połowy z szezlongu. Był blady, jak płótno.
— Po...łóż to! — zaledwo zdołał wybełkotać.
Panna Fela odbierała już od roztrzepańca podniesione przedmioty.
— Patrz, coś zrobił! — mówiła, wskazując na starca, który opadł na poduszki.
— Ja? Co ja jestem winien? — tłumaczył się „książę Stasz“.
— Biegnij w tej chwili po doktora! Zawołaj Ludwika i pokojówki.
— No, dobrze, już dobrze. Lecę, jak ten, co to ani w pięć, ani w dziewięć... Za minutę będę z powrotem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Omdlenie starego Ejtelesa było chwilowe. Nie pociągnęło ono za sobą gorszych dla jego zdrowia skutków. Pomoc doktora była zbyteczna.
Wypadek z paczką odbił się jednak dotkliwie na jego humorze. Pomimo odbytej z panną Felą ponownej dłuższej konferencji, był od tego czasu ciągle jakiś smutny i osowiały.



XII
DWA LISTY

Jesteśmy w gabinecie panny Feli Ejtelesówny. Jest to pokoik bardzo skromny, umeblowany z wielką prostotą. Fela siedzi przed biurkiem nieruchoma, zadumana, z głową opartą na rękach. Przed nią leży mały arkusik różowego papieru listowego.
Korzystając z tej chwili, rzekniemy słówko o tej nowej postaci dopiero w poprzednim rozdziale przedstawionej czytelnikowi.
Jak widzimy, panna Fela była, ażeby użyć dość brutalnego wyrażenia „starą panną“ i to panną nie obdarzoną wdziękami. Za to wszyscy przyznawali jej wysokie przymioty umysłu. Była to kobieta wysoce wykształcona i rozwinięta. Stary Ejteles, który dopiero od niedawna, złamany chorobą i potrosze wypadkami, stał się bardziej dostępnym, dawniej zaś, kiedy jeszcze miał rodzinę, panował pośród niej niemal despotycznie, zawsze uważał ją za nader rozsądną: często zasięgał nawet jej rady.
Panna Fela w życiu przeszła wiele. Wewnętrzne dzieje licznej niedawno rodziny Ejtelesa, z której obecnie pozostało tylko ich troje, przedstawiały wiele ciemnych stron. Stary bankier przez całe życie odznaczał się niezmiernie twardym despotycznym charakterem. Dzięki olbrzymiej energji, umiejętności obchodzenia się małem, wreszcie silnej woli, doszedł on prawie z niczego do ogromnego majątku. Z uporem, który go zawsze charakteryzował, starał się także urządzać swoje stosunki familijne. Dało to powód do wielu cichych, wewnętrznych dramatów. Fela, mająca zawsze niejaki wpływ na ojca, starała się łagodzić te starcia, interwenjować i rzecz na dobrą drogę sprowadzać. Udawało się to jej rzadko. Ale ile te dramaty kosztowały ją samą, ile ona przebolała!
Fela, pomimo kilku nadarzających się partji, nie chciała wyjść zamąż. Niechęci do małżeństwa nie zdołał przemóc nawet Ejteles, który zresztą jej wyjątkowo nigdy zbytecznie woli swojej nie narzucał. Mówiła zawsze: „Jestem zbyt brzydką, ażeby mnie miano wziąć nie dla pieniędzy. A tego nie chcę“.
Od czasu śmierci trojga dzieci starego Ejtelesa, dwóch synów i jednej córki, co nastąpiło wkrótce po sobie, od czasu choroby starego bankiera, Fela była zupełną gospodynią domu. Ona zarządzała wszystkiem. Ona także uprosiła starego, że do domu został sprowadzony młody Stanisław Ejteles, który dotąd wychowywał się u rodziny matki; ona opiekowała się potrosze i młodym wartogłowem; ona rozbrajała gniew dziadka wobec wnuka i wreszcie starała się ukrywać przed starcem różne szaleństwa „księcia Stasza“. To też młody szaleniec kochał ją, jak rodzoną matkę.
Wróćmy jednak do chwili obecnej.
Mały arkusik różowego papieru, który leży przed Felą, jest zapisany na wszystkie strony drobniuteńkiem pismem. To list. Otarła łzę, która jej się zakręciła w oku, wzięła raz jeszcze do ręki list ten, zmięty, widocznie już parękroć czytany, i czyta go raz jeszcze z uwagą.
Oto treść listu:
„Najdroższa Felo!
„Wiesz dobrze, że nie znałam nigdy matki, nie miałam siostry, którejbym się mogła zwierzyć z tem, co każe bić mocniej memu sercu, co mnie wzrusza, martwi, albo raduje. Wiesz także dobrze, jaką do ciebie uczułam sympatję od pierwszej chwili, kiedy cię tylko poznałam. Pomimo różnicy wieku, pomimo, że nigdybym ci nie potrafiła dorównać w tysiącznych przedmiotach, w dobroci, w szlachetności, w zdrowym sądzie o rzeczach, odrazu uczułam się pociągnięta do ciebie, odrazu spostrzegłam, że w tobie będę mogła położyć zaufanie.
„Byłaś tyle dobra, że raczyłaś przyjąć tę przyjaźń, którą ci tak po dziecięcemu otwarcie od pierwszej chwili ofiarowałam. Stałaś się moją starszą siostrą i dzięki twoim radom wielokroć już uniknęłam nieprzyjemnych chwil i przykrości dla siebie i dla innych. Ile razy rozstawałam się z tobą, czułam się lepszą i doskonalszą, niż przedtem. Moja najdroższa Felo! powinnam ci być tak wdzięczną, a jednakże tak przed tobą zawiniłam. Zawiniłam nieszczerością.
„Jest to wina tem większa, że ze zwykłą tobie przenikliwością przeczuwałaś do pewnego stopnia moją tajemnicę. Kiedy ostatni raz widziałyśmy się u siebie, spojrzałaś w głąb moich oczu tak, jak ty tylko jedna umiesz spoglądać, i zapytałaś: „Co ci, maleńka?“ Zarumieniłam się i nie odpowiedziałam nic... chociaż miałabym ci tyle do opowiedzenia. A kiedy spoglądałaś znacząco, z uśmiechem pół dobrotliwym, pół surowym na owe rumieńce, wykwitające na mojej twarzy, nie mogłam wytrzymać i uciekłam...
„Jest to zaledwie kilkanaście dni temu. Pomimo owych rumieńców, które mi tak paliły policzki, byłam wówczas szczęśliwą. Dziś zmieniło się wszystko... Niebo zdaje mi się nie błękitnem, lecz szarem, a słońce uroczno-purpurowem... Surowo zostałam ukarana za brak zaufania do ciebie. Jestem bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwa.
„Chciałam sto razy biec i powiedzieć ci wszystko. Ale wstyd zawsze mnie powstrzymywał. Bałam się, boję się twoich oczu tak jasnych i przenikliwych. Droga moja Felo! Wierzę w skarby pobłażliwości, które chowa twoje serce, ale ty nie kochałaś dotąd.. mężczyzny. Patrz jak to dziwnie brzmi nawet pod piórem! nigdy pewno nie będziesz nikogo kochała i trudno, ażebyś była odrazu dlatego wyrozumiałą... Boję się mówić, więc piszę ci całą prawdę, wszystko, bo jestem przekonana, że ty jedna potrafisz, ochłonąwszy się z pierwszego wrażenia, zrozumieć mnie, usprawiedliwić i wyratować z odmętu rozpaczy, w którym ginę... Ty jedna!
„A więc oto wszystko, co mi napełnia serce. Kocham, tak, kocham po raz pierwszy w życiu, całą duszą, całem sercem... Przysięgam, że nie będę nigdy niczyją inną, tylko jego. Jestem pewna wzajemności; on kocha mnie także, jestem dla niego wszystkiem. Ale pomiędzy nami stanęła straszna przepaść. Jego oskarżono o zbrodnię, uwięziono. On jednak nie może być winien!...
„Skracam tę moją spowiedź. Czuję, że pióro mi drży w palcach... Człowiek, którego kocham i który wie o tem, jest to ten sam urzędnik z biura twojego ojca, którego oskarżają o kradzież i zabójstwo...
„Skończyłam. Jeśli nie uważasz mnie za bardzo, ale to bardzo winną, jeśli masz w sercu trochę pobłażania dla twojej małej Róży, jeżeli wreszcie nie chcesz jej pogrążyć w falach rozpaczy i smutku, napisz jedno słowo: „Przyjdź“, a w tej chwili przybiegnę do ciebie uskarżyć się na wszystko, co mnie boli, i znaleźć pociechę, przy twem sercu...
„Przy twojej dobroci i rozsądku, a mojej miłości, nie sposób, ażebyśmy nie znalazły środka udowodnienia jego niewinności, bo on jest niewinny..
„Jeszcze jedno moja najdroższa. Nieszczęście nie idzie samo. Mój ojciec znalazł dla mnie partję i tym razem tak świetną, że nie sądzi, ażeby był możebny jakikolwiek upór z mej strony. Uważa rzecz za zdecydowaną ostatecznie. Pod wielkim sekretem, który mi, jak dotąd, zaleca ojciec, powiem ci, najdroższa, iż kandydatem do mojej ręki jest — p. Lurje. Już to ty i twoje otoczenie, bliższe i dalsze, dziwnie się zaczynacie do mojego życia wplatać... Jedno z drugiem męczy mnie niewymownie.
„Pozwól mi przyjść, najdroższa Felo, napisz do mnie słówko, a przybiegnę opowiedzieć ci wszystko długo, szczegółowo...
„Czekam z drżeniem twego wyroku.
„Pomimo wszystko, zawsze twoja, zawsze cię kochająca

Róża A.“

Różowy arkusik wypadł z rąk Feli.
— Ty nie kochałaś dotąd mężczyzny! — wyszeptała głosem zaledwo dosłyszalnym, stłumionym głębokiem wzruszeniem — nigdy pewnie nie będziesz kochała nikogo! Jak to dziecko prędko i stanowczo decyduje...
Zatrzymała się. Głowę znów oparła na rękach i przez chwilę siedziała nieruchoma.
— A przecież ta mała ma serce, ja ją kocham i czuję, że ona mnie kocha... I to dziecko tak spokojnie w czterech wyrazach wydało wyrok, pozbawiający mnie, raz na zawsze, jednego z przeznaczeń życia... Jej się zdaje, że to tak proste, tak naturalne: jest na świecie kobieta, która nie kochała, ani nie będzie nigdy kochała mężczyzny, i ta kobieta to właśnie — ja.
Roześmiała się nerwowym śmiechem. Podniosła głowę i patrzyła przed siebie zaczerwienionemi trochę oczyma.
— A gdyby właśnie pokazało się — mówiła dalej z odcieniem gryzącej ironji w głosie — że ta kobieta, przeznaczona na niekochanie, kocha, że pokochała tego samego, o którym pisze to naiwne dziecko?... Coby było wówczas? Gdyby, nie mając nadziei pozyskania wzajemności, chciała jednak zapewnić sobie zemstę?...
Wstała i przeszła się po pokoju. Zbliżyła się do okna. Stanęła, przytuliła gorące czoło do szyby i, spoglądając na zachodzące poza drzewami ogrodu i murami sąsiednich kamienic słońce, powtarzała:
— Zemstę?... Na kim i za co? Czyż to biedne, wierzące we mnie, jak matkę, dziecko, jest mi co winne? Czy mogę winić jego, który widział mnie może parę razy, a nie wiem, czy uważniej spojrzał choć raz?
Odeszła od okna. Stanęła przed toaletą.
— I gdyby nawet spojrzał? Trudno, żeby się zakochał w tem — wskazała palcem swą postać, szarzejącą śród mroku, który zapadał na tle lustra.
Przeszła kilkakrotnie przez pokój, wreszcie siadła znowu przy biurku.
— A jednak ja jestem kobietą! — rzekła po chwili głosem, w którym czuć było łzy. — I ja mam prawo do życia, jak inne. Nieraz ofiarowali mi siebie za mój posag różni; udawali mniej lub więcej gorącą miłość. Rozumiałam dobrze, że to pieniądze skłaniały ich do błagania o moją rękę. Odepchnęłam ich. Nie chciałam kupować sobie męża... Z nim co innego! Czuję, że byłabym zdolna popełnić coś, coby mnie samą napełniło wstrętem... Jego kupiłabym za moje pieniądze. Ale on — czuję to — nie sprzedałby się.
Uderzyła niecierpliwie nogą w podłogę.
— Los jednak w dziwnych czasem stawia ludzi położeniach. Narzuca on komuś niespodzianie rolę, w której każe mu być nieskończenie, zawsze i wszędzie dobrym i szlachetnym, nie czuć bólu i nie sarkać. Jednocześnie przypadek daje temu dobremu i szlachetnemu w rękę piorun, którym może ugodzić. I los chce, ażeby ów szlachetny złamał piorun i koił balsamem pociechy cudze rany, kiedy jego własna pali go zarzewiem.
Roześmiała się gorzko.
Mrok tymczasem zapadał powoli. Przy biurku, wcisnąwszy głowę pomiędzy ręce, Fela siedziała długo, długo, milcząca. Czasem tylko zdawało się, że jakiś konwulsyjny spazm wstrząsa jej postacią.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Już z godzinę pewno pozostawała tak bez ruchu.
Naraz podniosła się i zadzwoniła.
— Światła! — rzekła krótko do służącej, która weszła.
Kiedy przyniesiono lampę, na twarzy Feli widoczne były ślady łez. Zaczerwienione powieki zdawały się jeszcze drżeć. W rysach twarzy jednakowoż nie było widać wzruszenia. Z oczu uderzał spokój i silna wola. Widocznie powzięła postanowienie.
Siadła i pewną ręką nakreśliła następujących kilkanaście słów:
„Moje najukochańsze dziecko!
„Przychodź — serce moje jest dla ciebie otwarte.
„Nietylko ci wybaczam, ale cię rozumiem. Nie trzeba mówić o żadnej kobiecie, że nigdy nie kochała.
„Jestem niewymownie rada, że zwróciłaś się do mnie. Ja właśnie dziwnym zbiegiem okoliczności będę mogła najlepiej odpowiedzieć twemu zaufaniu. Może być, że mnie właśnie losy pozwolą rozplątać węzły wypadków, których ofiarą stał się twój narzeczony.

Twoja starsza siostra
Fela“.

W dwie godziny potem dwie kobiety, stanowiące tak uderzający kontrast zewnętrzny, jedna piękna jak słońce, druga pełna macierzyńskiej powagi, spoczywały w swoich objęciach.
Róża płakała, jak dziecko, tuląc się do piersi Feli.
— I wierzysz, że on jest niewinny? — pytała.
— Wierzę.
— I masz sposób dowiedzenia jego niewinności?
— Sądzę, że będę miała wkrótce.



XIII
„FRYGA“

Zapadał wieczór. Poważne kamienice Starego Miasta powoli zaczynały tonąć w mroku. Wysokie kontury sterczały czarnemi linjami. Dopiero w jednym końcu placu połyskiwały żółtawe światełka latarni gazowych. Przy Zapiecku ku przeciwległej stronie staromiejskiego kwadratu biegł szybko młody, niewielkiego wzrostu mężczyzna w surducie, czapce i w długich butach. Miał pozór rzemieślnika. Pod pachą niósł węzełek.
Za chwilę znalazł się przed jedną z wąskich sieni, prowadzących do któregoś ze starych domów tej poważnej dzielnicy. Przebyć pięć pięter ciasnych i stromych schodów było dziełem jednej minuty dla tego małego, ruchliwego człowieczka. Niebawem otwierał już drzwi do jednego z mieszkań.
W pierwszym pokoju panował półmrok. Była to właściwie kuchnia, ale o ile można było dostrzec, utrzymana bardzo schludnie.
— Kto tam? — odezwał się głos kobiecy z poza uchylonych drzwi drugiej izdebki.
Mały człowieczek nie odpowiedział nic, rzucił tylko węzełek na stół kuchenny i sam pobiegł do następnego pokoiku.
— A, to ty! — zawołała z odcieniem radości młoda kobieta, siedząca przy otwartem oknie, zastawionem kwiatami w doniczkach.
Nastąpiło powitanie. Młoda kobieta nadstawiła przybyłemu czoło, które ten, wspinając się trochę na palcach, ucałował serdecznie. Nastąpił długi, serdeczny uścisk dwojga młodych ludzi.
— Jestem dziś wolny, przybiegłem czem prędzej do ciebie — rzekł wreszcie mężczyzna.
— Ach, jak to dobrze! — była odpowiedź.
— Żebyś się nie fatygowała, moje dziecko, bieganiem nadół, sam kupiłem wszystko co potrzeba na kolację. Oto tam leży — rzekł, wskazując w stronę kuchni. — Zapal tymczasem światło, bo mam trochę roboty. A gdzież Stach? — dorzucił po chwili głosem, w którym czuć było radość i dumę ojcowską.
— Nie widzisz? Śpi w kołysce, obok łóżka.
Przybyły zbliżył się niemal na palcach do kołyski, stojącej w najciemniejszym kącie pokoiku, pochylony nad nią przypatrywał się czemuś małemu, różowemu, wyglądającemu z pośród białych poduszek.
Za chwilę na stole stanęła lampa. Kobieta zbliżyła się do młodego człowieka, zatopionego w kontemplacji nad kołyską i, wziąwszy go pod rękę, zaprowadziła do stołu.
— Oto światło — rzekła. — Proszę mi malca nie budzić, bo będzie krzyczał. Można się wziąć do roboty, a ja tymczasem pomyślę o kolacji.
Młody człowiek roześmiał się, pocałował kobietę w rękę i usiadł na krześle przy stole.
Dopiero teraz, gdy światło lampy upadło mu na twarz, poznajemy w nim „Frygę”, owego ajenta policyjnego, którego dość dziwne zachowanie się podczas rewizji u Halbersona zapewne czytelnik już zauważył.
Pokoik, w którym go znajdujemy, jest maleńki, ale schludny. Całe umeblowanie stanowi łóżko, obok kołyska, komoda, nad którą wisi parę obrazów, a w tej liczbie obraz Matki Boskiej z gorejącą przed nią lampką; dalej stoi maleńka kanapka i parę krzeseł.
W pięć minut po zapaleniu lampy przez Karolcię (takie jest imię młodej kobiety) „Fryga”, albo Józio, jak ona go nazywa, siedział przy stole zadumany. Przed nim na stole leżało kilkanaście lub kilkadziesiąt drobnych kawałeczków papieru, które układał w różny sposób, przestawiał i kombinował, pragnąc z nich utworzyć całość. Czynność ta absorbowała go całego. Głowę podparł na obu rękach, czoło ścisnął i myślał.
— Niepodobieństwo! — zawołał po chwili.
Znów zaczął przekładać papierki. Po chwili wziął gorączkowym ruchem pół arkusza papieru i szybko coś pisał. Zbliżył następnie ów arkusz do oczu i uważnie go odczytywał.
Tak był pochłonięty tem zajęciem, że nie zauważył nawet, iż tymczasem Karolcia weszła do pokoiku i zaczęła się krzątać. Musiała aż zbliżyć się doń sama i trącić go w ramię.
— Proszę cię, Józieczku — rzekła — odłóż na chwilę robotę. Kolacja już gotowa.
Za chwilę kawałki papieru spoczywały w pugilaresie „Frygi“, a stół został uprzątnięty i nakryty przez młodą kobietę.
— Co ci jest? — zapytała Karolcia, siedząc naprzeciwko niego przy kolacji. — Jesteś taki zamyślony, nieswój...
— To ciągle ta sama sprawa, wiesz...
— Jakto, więc dotąd nie doszedłeś z tem jeszcze do ładu?
— Ciągle stoję na miejscu.
— To bardzo źle, mój kochany, bardzo źle.
— Sam to rozumiem.
— Tem bardziej — ciągnęła dalej kobieta — że postąpiłeś sobie trochę nieopatrznie, zabierając samowolnie te kawałki papieru... Bardzo być może, iż sędzia potrafiłby z nich dojść czego, zrozumieć, o co idzie.
„Fryga“ roześmiał się z pewnym przymusem.
— No, oto niema obawy. Jeśli ja już niczego nie doszedłem...
— Mój Józiu — rzekła tonem poważnym — ty, widzę, zbyt sobie to lekceważysz. A jednak to rzecz bardzo poważna. Może być, że trzymasz w ręku zupełny dowód niewinności człowieka, któremu grozi hańbiąca kara, który do tej chwili pozostaje w więzieniu. Z dowodu tego nie potrafisz skorzystać, gdy tymczasem w ręku innych on może mieć znaczenie.
„Fryga” zrobił ramionami ruch powątpiewania.
— W każdym razie, jeśli już sam nie potrafisz tego zużytkować, trzeba to jak najprędzej oddać sędziemu.
— Spróbuję jeszcze.
— Chociaż i tak nie wiem, co z tego będzie. Czy ci uwierzą, że ten papier został znaleziony przy rewizji? Mogą powiedzieć, że byłeś interesowany w przedstawieniu go sądowi, że to nie jest autentyczne...
— O, o to się nie bój, — roześmiał się „Fryga“. — Najpierw oni mi trochę wierzą. A powtóre nie jestem ja taki naiwny. Przedsięwziąłem przecież swoje środki...
— Jakież?
— Tobie mogę powiedzieć. Oto, widzisz, nie zabrałem wszystkich kawałków papieru. Niektóre zostawiłem w pokoiku nieboszczyka Halbersona. Są tam pod dobrą strażą pod pieczęciami. I to właśnie doprowadza mnie do rozpaczy, bo, gdybym miał tamte kawałki, na pewno potrafiłbym zrozumieć, co znaczy ten cały list.
— I cóż chcesz ostatecznie zrobić >
— Ostatecznie, będę próbował. A jeśli mi się nie uda, zaniosę do sędziego i poproszę, ażeby zestawił z tamtymi kawałkami, co są pod pieczęciami, i doszedł do jakiego wniosku.
Chwilę trwało milczenie.
— Zawsze to niebezpieczna gra, — zauważyła Karolcia. — Miałeś już parę przykrości z powodu tych śledztw na własną rękę... Powiedz mi, dlaczego je wiecznie rozpoczynasz?
„Fryga“ skończył w tej chwili kolację. Oparł się na krześle i rzekł:
— Widzisz, moje dziecko, dałem sobie już, co prawda, słowo, że nigdy się w coś podobnego bawić nie będę. Ale tym razem to mnie wzięło — po raz ostatni. Wyobraź sobie, moja kochana, jak mnie tylko wezwano do tej fatalnej sprawy, kiedym zobaczył wieczorem u nas w wydziale chłopca, oczekującego omnibusu na Pawiak, powiedziałem sobie: „Nie, to nie może być, ten człowiek nie jest winnym“. Mów co chcesz, ale ja wierzę w moje przeczucia. Cokolwiekbądź przeciwko niemu mówi, jakiekolwiek są poszlaki, on jest niewinien. I powiedziałem sobie zaraz: „Jakby to było dobrze, gdyby odkryć dowody jego niewinności i jednocześnie znaleźć winowajców! To przecież nie głupie, zwyczajne kradzieże, które trafiają się codzień“.
— I cóżeś zrobił w tym celu?
— Dotąd niewiele, chociaż robiłem dużo. Zgodnie z moim systemem, postarałem się najpierw poznać stosunki. Umiem je teraz na pamięć. Wiem, co ten biedak robił każdego niemal dnia i godziny, znam jego historję, jak moje pięć palców, mam też trochę pojęcia o domu handlowym Ejteles i Sp. Przy tej okoliczności, zdaje się, że wpadłem na trop dosyć ciekawych odkryć... No, ale o tem potem, chociaż i to może się przydać... Ostatecznie mam grunt przygotowany.
Przez chwilę patrzył w płomień lampy, marszcząc brwi.
— U Halbersona, w jego izdebce, czułem to, musiał się znajdować klucz zagadki. I oto jest — dodał, uderzając po leżącym przed nim pugilaresie. — Cóż, kiedy ten klucz nie chce się otworzyć. Sądziłem, że, zabrawszy te kawałki papieru, będę mógł za trzy dni, kombinując to, co tu napisane, z tem, co wiem, przyjść i powiedzieć: Oto wszystko, jak na tacy!
Wyjął z pugilaresu drobne kawałki papieru i, oglądając uważnie, zaczął układać na stole. Karolcia przysunęła krzesło i pilnie uważała na jego pracę.
— Jak widzisz — rzekł — kawałki papieru są ułożone zupełnie prawidłowo i przystają do siebie najzupełniej.
Ponumerowałem je na drugiej stronie ołówkiem, ażeby uniknąć niepotrzebnej pracy.
Za chwilę papier leżał na stole w tym samym porządku, co poprzednio. Tworzył on dość szeroki schemat, zapisany w cztery linje, z przerwami, wskutek braku niektórych kawałków. To, co było złożone, przedstawiało się, jak następuje:

....ź org...... ćy....z s i n...r.. i pap r .. . . e iw a
t ...... e i....e ..nanoky. hca. wz r d ..... p ć ....
o ł zą..oda iw... ..z r ć..bor z ........ w ó..m e z c
.... tyz....on ab s..ak zo r.... ........... i ne i m iw
„Fryga“ głośno odczytał te niezrozumiałe dźwięki.

— Powiedz mi, co to wszystko może znaczyć? — rzekł po chwili. — Trzy noce przesiedziałem nad tem. Mało nie zwarjuję. Gdybym miał resztę?
— Czyż niepodobieństwo dojść czegokolwiek? — zaczęła łagodnie Karolcia.
— Sprobój, moja kochana. Najwidoczniej jest to pisane po polsku; dowodzą tego litery, których w innych językach brak, np. „ł“, „ą“, „ź“. Jeszcze jedno widać od pierwszego rzutu oka: to, że cały frazes, całe cztery wiersze te są napisane bez rozdzielania słów. Ale też tylko tyle można się domyślić. Pozatem — więcej nic.
— Jeszcze jedną uwagę dodałabym — rzekła po chwili Karolcia. — Nie jest to pismo zwyczajne, lecz umówione. Takiego zbiegu liter, jak „wzrd“, „zrć“, „pć“ w wyrazach naszego języka niema. Jest on niemożebny, choćby nawet przypuścić, że w tych miejscach kończą się jedne wyrazy, a zaczynają drugie.
— Zupełna racja. Wiesz przecież, że przez ciekawość pracowałem trochę, nawet niedawno, nad pismem symbolicznem. Próbowałem zastosować który z systematów do tego oto i nie, zupełnie nie..
— To dziwne!
— Co jeszcze ciekawsze, że pomiędzy zgłoskami kompletnie niezrozumiałemi znajdują się dźwięki, które bardzo łatwo można uważać za należące do zwykłej mowy, np. „łzą“, „oda“, „ona“, „borz“.
Karolcia i „Fryga“ zamyśleni siedzieli przez chwilę nad stołem. Potem ona podniosła jeden z większych kawałków papieru i zbliżyła go ku lampie. Zaczęła przeglądać pod światło z jednej i z drugiej strony.
— Ach! — zawołała naraz.
— Co takiego?
— To szczególne.
— Co?
— Patrz uważniej. Papier, przeglądany pod światło, ma jakieś znaki.
— Rzeczywiście. Czyżby to były znaki sympatyczne, które uzupełniają to pismo?
— Nie zdaje się. Są to jakgdyby znaki wodne, podobne do znajdujących się na banknotach lub wekslach.
— W samej rzeczy. Rozwidnij trochę lampę.
Przy jaśniejszem teraz świetle widać było rodzaj znaków wodnych na papierze w regularnych odstępach. Znaczki były maleńkie, podobne do siebie i przedstawiały coś w rodzaju miniaturowych gwiazdek. Oboje patrzący przyglądali się tym znakom z ciekawością. Wtem Karolcia wydała znowu okrzyk.
— Cóż jeszcze? — pytał z gorączkową niecierpliwością „Fryga“.
— Błysła mi pewna myśl.
— Jaka? Mów, mów prędzej!
— Gdyby tak czytać to, co tu napisane, na odwrót, od końca ku początkowi? Patrz, tak, jak teraz trzymam papier, obrócony pismem ku lampie, litery idą w odwrotnym porządku. Zdaje się, że w ten sposób można sobie wytłumaczyć wiele.
Kawałek papieru, który trzymała w ręku Karolcia, był jednym z największych i mieścił na sobie końcowe wyrazy wszystkich czterech wierszy.
— Rzeczywiście — zawołał po chwili „Fryga“ — „eiwa“, odczytane na odwrót, będzie „awie“, co może być zakończeniem wyrazu „prawie“, „łaskawie“, „sprawie“ i wielu innych, spotykanych w naszym języku; „mezc“ — to najwyraźniej „czem“; „ineimiw“ — to odwrócone „w imieni...“, zapewne „w imieniu“ lub „w imieniny“; jedno „ćp“ jest również nieprawdopodobnem, jak „pć“, chociaż może właśnie stanowić zbieg dwuch wyrazów.
— Sprawdzimy resztę tym samym systemem — rzekła Karolcia. — Pamiętam, na pensji chcąc uniknąć kontroli przełożonej, pisywałyśmy do siebie w ten sposób listy.. To mnie nawet naprowadziło na myśl.
„Fryga“ tymczasem odzyskał już całą swoją gorączkową ruchliwość, którą widzieliśmy podczas rewizji w mieszkaniu Halbersona. Był na tropie i to go zagrzewało. Oczy świeciły mu fosforycznie. Pochylił się nad źdźbłami papieru; zdawało się, że chciał je pochłonąć.
Upłynął kwadrans. Karolcia przyglądała się mu ciekawie. Naraz odrzucił się gwałtownym gestem wtył.
— Mam! — rzekł do niej. — Niewątpliwie twój pomysł jest trafny. Nietylko pozwala on objaśnić prawie wszystkie dźwięki i kombinacje liter, ale nawet daje do pewnego stopnia pojęcie o treści tej kartki.
— A więc już odczytałeś część tego pisma?
— Tak, posłuchaj. Ma się rozumieć, trzeba zacząć od samego końca i iść wierszami od dołu do góry. „W imieni(u) . . . . . rozka(z) stano(w)czy t.... czem...ów . . . . zrob(i)ć rz . . . . wiado(m)ą zło . . . . ćp ..... drzw(i)ach (w)ykonan(i)e ....ie, ....tawie ....r papi(e)r ..nisz(cz)yć ....groź(b)a“.
— To nieprawdopodobne! — mimowoli wyrwał się Karolci wykrzyk.
— A jednak bardzo proste. Sprawdź. Jak widzisz, tymczasem z tych szczątków dowiadujemy się, że kartka jest rozkazem danym zapewne Halbersonowi w imieniu, czyim? dowiemy się z pozostałych cząstek papieru. Kazano mu coś „zrobić“, zapewne rzecz „wiadomą“, i to — zwróć uwagę — w „drzwiach“ lub przy „drzwiach“. Czy to nie było otwarcie drzwi, zepsucie zamka? Wreszcie w kartce znajduje się polecenie zniszczenia papieru, co też nieboszczyk chciał uskutecznić. Na szczęście nie udało mu się to. Ostatecznie rozkaz przypieczętowany jest groźbą... jaką?... to należy zbadać!
Karolcia spoglądała z podziwem na „Frygę“, w którego twarzy w chwili, kiedy to wyjaśniał, wszystkie muskuły były w ruchu.
— Ale jakież to może mieć znaczenie dla owego biednego młodego człowieka, którego oskarżają o tę zbrodnię? — zapytała po chwili.
— Widzisz, w tej chwili wiedzieć nie można. Jesteśmy dopiero na samym początku nitki przewodniej, a przedewszystkiem nie mamy nawet całej kartki. Zresztą trzeba skombinować.
„Fryga“ zamyślił się przez chwilę.
— Zresztą jest tu wiele niewyjaśnionego. Dlaczego Halberson zabił się? A może został zabity, nie wykonawszy „rozkazu“ i to właśnie stanowiło urzeczywistnienie groźby? W każdym razie dla Strzeleckiego stąd wynika zawsze jedna pomyślna szansa. Widziałem jego charakter pisma i stanowczo twierdzę, że „to“ nie jest przez niego pisane. Nadto, przy jego sposobie życia i przeszłości, niemożebne jest, ażeby posiadał jakąś specjalną, tajemniczą władzę nad Halbersonem...
„Fryga“ milczał parę minut.
— A wreszcie najważniejsze. Kartka nie może pochodzić od niego. Pismo zawsze jest niebezpieczne. Strzelecki widział się tegoż dnia z Halbersonem, mógł się z nim widzieć dziesięć razy dziennie, pocóżby pisał?... Nie, ten młody człowiek jest stanowczo niewinny.
Karolcia położyła „Frydze“ rękę na ramieniu.
— Więc go uratuj! — rzekła.
— Uratuję — odrzekł, podnosząc ruchliwą główkę, „Fryga“. — A wiesz dlaczego? Dlatego, że ma oczy podobne do twoich...
Gorący uścisk zakończył rozmowę.


XIV
DRAMAT — I SIELANKA

Niejeden z czytelników, przerzucając poprzedni rozdział, wzruszył ramionami. „Sielanka ajenta policyjnego?“ Czyż to prawdopodobne?
Odpowiemy na to: w życiu niema nic niemożebnego. Życie, rzeczywiste, prawdziwe życie, posiada w swem łonie tyle niespodzianek, że nigdyby im najbujniejsza fantazja powieściopisarza nie sprostała.
Do sielanki zresztą każdy ma prawo po przejściu dramatu.
Oto dzieje tych dwojga jeszcze młodych ludzi; dowiodą one, że biedacy mają oboje prawo do wypoczynku, do odetchnienia po burzach życia. Życie nie szczędziło im wcale swej chłosty.
Józef X. został bardzo wcześnie osierocony przez rodziców, ludzi względnie zamożnych. Opiekun, człowiek obcy i zupełnie prawie obojętny, dbał o niego bardzo niewiele. Oddał go na pensję, na której chłopiec, obdarzony zresztą wybornemi zdolnościami, uczyć się prawie nie chciał. Miał on przesadzone wyobrażenie o spadku, który mu się po rodzicach należał. Rwał się w świat, ażeby używać.
To też, jak tylko doszedł do 18 lat wieku, opiekun pośpieszył go usamowolnić, zadowolony, że zwalił z ramion niepotrzebne brzemię. Kuratorem usamowolnionego mianowano, na jego własne żądanie, jednego z jego przyjaciół, starszego od niego zaledwie o lat pięć, który, po opuszczeniu tejże pensji przed czterema laty, był urzędniczkiem w jakiemś biurze.
Odtąd zaczęło się wesołe życie. Hulanka i zabawy wyczerpywały dochód od kapitału, a kombinacje z usłużnymi Żydkami i z poczciwym kuratorem, wybornym koleżką i uczestnikiem wszystkich zabaw, pozwalały czerpać z samego kapitału. Jednem słowem, w parę lat po usamowolnieniu, w dwa miesiące po dojściu do pełnoletności, Józef X. znalazł się na bruku i bez grosza. Usłużni Żydkowie sprzedali mu przez licytację resztki, które posiadał, a sumienny kurator gdzieś się ulotnił.
Pomimo wszystko w gruncie był to niezły, choć wysoce lekkomyślny chłopiec ten Józef X. Miał tyle dumy, że nie poszedł żebrać do swoich byłych znajomych i towarzyszy hulanki. Chciał pracować — i zaczął szukać pracy. Ale nie umiał nic, nie potrafił nic, a fałszywy wstyd nie pozwalał mu chwycić się najcięższych robót. I o te było zresztą trudno.
Odtąd zaczął się dla niego upadek, stopniowy, a coraz cięższy. Sypiał po skwerach, całymi dniami nic nie jadał, chodził w dziurawych butach, a raczej bez butów. Pół roku takiej nędzy zdołało przytępić w nim uczucia moralne. Zaznajomił się z różnymi włóczęgami i ze złodziejami pobytowymi.
Pewnego razu, kiedy mu bardziej doskwierały głód i zimno, poszedł z dwoma innymi, więcej zresztą może przez ciekawość, niż z chęci współdziałania, na wyprawę złodziejską. Kiedy oni kradli, on stał przed domem. Schwytano ich wszystkich trzech. Znalazł się w więzieniu.
Było to straszne przebudzenie z ciężkiego odrętwienia, w jakiem od pół roku pozostawał. Wszystkie zdrowsze instynkty, cała wrodzona uczciwość podniosły głos w jego piersi. Zanim osądził go sąd, już sam został przez siebie osądzony. „Powinienem był pracować, jako robotnik, jako stróż — mówił sam do siebie — albo umrzeć z głodu“.
Do więziennej jego celi, pełnej dla niego podwójnego mroku, zstąpił jednak niedługo jaśniejszy promień.
Józefowi wyznaczono obrońcę z urzędu. Był to znany nam adwokat „Julek“. Nazwisko podsądnego odrazu zwróciło jego uwagę. Brat młodszy adwokata znajdował się na tej samej pensji, co i Józef; stąd znajomość. Przybyłemu do więzienia w celu naradzenia się z klientem prawnikowi Józef omal do nóg się nie rzucił. Z gorzkiemi łzami wyznał wszystko, od początku do końca.
Znamy już adwokata „Julka“, jak go krótko nazywano. Było to zawsze złote, wyborne serce. Podczas opowiadania młodego chłopaka nieraz mu się zakręciła łza w oku. Podniósł go klęczącego, uspokoił i obiecał zrobić wszystko.
Na posiedzeniu, z szlachetną otwartością Julek powtórzył sędziom to, co usłyszał w celi więziennej, i zapytał: czy chcą wrócić społeczeństwu pożytecznego członka, żałującego niezbyt zresztą zbrodniczej przeszłości, czy też pragną przysporzyć jeszcze jednego niewolnika występkowi? Odpowiedzią był — wyrok uniewinniający.
Adwokat „Julek“ nie poprzestał na tem jeszcze. Zaopatrzył biedaka Józefa w jaką taką garderobę i w parę złotych na tymczasem, tłumacząc, że to wszystko pożyczka, a potem wyrobił mu miejsce w straży ogniowej, co jednocześnie, podług ówczesnych przepisów, uwalniało od służby wojskowej.
Odtąd zaczęło się dla Józefa życie spokojne, równiejsze. Pracy było dosyć, czasami za dużo, niekiedy nienajprzyjemniejszej, wogóle za ciężkiej na jego wątłe siły, był bowiem zawsze chuderlakiem, ale przynajmniej miał gdzie spać i co jeść.
Służba jednak była dlań za ciężka. Po kilka miesiącach rozchorował się. Trzeba było myśleć o znalezieniu innego zajęcia. Zaproponowano mu posadę ajenta policyjnego. Pomimo odradzania kolegów-strażaków, którzy odtąd gadać z nim przestali, jako z kompromitującym ich szlachetny stan, Józef przyjął propozycję. Żywy jego umysł odrazu dostrzegł całą ciekawą, interesującą stronę tego zajęcia. Przytem znał już trochę świat przestępców z czasów swej nędzy i włóczęgi.
Sprawowanie się Józefa w straży było jak najlepsze. To też wkrótce nastąpiła jego nominacja.
Józef, pomimo że z powierzchowności niczem się nie odróżniał od kolegów, a nawet starał się nie dać im uczuwać swej intelektualnej wyższości, był jednak wyższy od nich pod wieloma względami. Szkoła dała mu pewne wykształcenie, a ocieranie się przez lat parę w inteligentniejszem bądź co bądź towarzystwie i praca nad sobą już w straży i w służbie, w charakterze ajenta, uzupełniły braki.
Ostatecznie stał się z niego wyborny i rozumny pracownik, a naczelnicy byli z niego zadowoleni.
Zarzucali mu jedno: oto zbytnią gorączkę i, jak się wyrażał jeden z nich „romantyczność“.
— Z tego „Frygi“ (bo wkrótce z powody swój ruchliwości otrzymał to przezwisko) — mówił — to cały Lecocq. Ty mu pokaż zwykłego złodzieja, a on ci z niego na jutro cały romans przyniesie. No, ale niczego chłopak, porządny, sprawny, a co najważniejsza, trzeźwy.
Już parę lat „Fryga“ pozostawał w służbie. Przy oszczędności zdołał on nawet dojść do jakiego takiego zasobiku. Gdy oto nastąpił wypadek, który zmienił tryb jego życia.
Pewnego razu, gdy znajdował się na służbie w wydziale, przyprowadzono jakąś aresztantkę. Była to młoda kobieta, raczej dziewczyna wyjątkowej piękności. Pomimo zaniedbanego ubioru, znamionującego ciężki niedostatek, pomimo położenia, w którem się w tej chwili znajdowała, twarz jej miała wyraz jakiejś dumy i jednocześnie wielkiej boleści. Oskarżano ją o dzieciobójstwo; ma się rozumieć, ofiarą miało paść dziecię urodzone z nieprawego związku.
Podczas służby „Fryga“ nie raz i nie setki razy widział młode i ładne kobiety, oskarżone o najróżnorodniejsze przestępstwa, nawet o ten sam czyn, który spowodował uwięzienie tej młodej dziewczyny, ale żadna nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Zdało mu się odrazu, że to musi być tak samo ofiara fatalnych okoliczności jaką on sam był kiedyś. Serce „Frygi“ było zawsze miękkie i dobre, a choć je życie i ciężka nieraz służba hartowały, od czasu do czasu podnosiło ono głos.
Młoda kobieta pozostawała przez pewien czas w areszcie policyjnym. „Fryga“ widywał ją ciągle, nawet parę razy zdołał jej oddać drobne grzeczności. Powoli w jego sercu litość zaczęła się przeradzać w... miłość. Sam nie wiedział, jak to nastąpiło.
Tymczasem młodą kobietę przewieziono do głównego więzienia śledczego, a w parę tygodni nastąpiła jej sprawa. „Fryga“, schowany na jednej z dalszych ławek, z wytężoną uwagą słuchał przebiegu rozpraw.
Historja dziewczyny była bardzo prosta. Pozostawała w zamożnym domu w charakterze guwernantki. Niedoświadczona, młoda, padła ofiarą eleganckiego młodzieńca, kuzyna pani domu. W chwili, kiedy się wszystko wydało, kiedy miała zostać matką, ze zgrozą wypędzono ją ze świątobliwego domu. Gdzieś na poddaszu urodziła dziecko, które w dwa dni potem znaleziono zakopane na podwórzu. Twierdziła że dziecko urodziło się nieżywe.
Chodziło tu o wyjaśnienie, czy dziecko zabiła, czy też tylko urodzone nieżywe pochowała bez zachowania formalności. I jedno i drugie pociągało za sobą karę, ale stopniowanie kary ogromne. Obrońca jej — był to znowu adwokat „Julek“, uproszony tym razem przez „Frygę“ — na zasadzie opinji lekarzy twierdził stanowczo, że nie mogło tu być zabójstwa. Sąd skazał winowajczynię na trzy tygodnie aresztu.
Czas ten prędko upłynął. Gdy, po wypuszczeniu z więzienia, dziewczyna wyszła na świat bez grosza przy duszy i prawie w łachmanach, ów świat bynajmniej się jej nie uśmiechał. Nie wiedziała, co z sobą robić... Wyciągały do niej wstrętne swe ramiona — nędza i prostytucja.
Wówczas stanął przed nią mały człowieczek w długich butach, w jakimś wyszarzanym surducie i w zwykłej czapce na głowie, o fizjognomji niezmiernie ruchliwej, którego już nieraz zdołała zauważyć podczas pobytu w areszcie, i w słowach względnie jak na jego wygląd doborowych oświadczył jej swoje zainteresowanie i chęć pomocy.. Kiedy indziej, w inneni położeniu, młoda kobieta miałaby pewne skrupuły, podejrzewałaby zamiary „Frygi“, — ale teraz — cóż jej pozostawało do wyboru? Poszła za nim. Tem bardziej że on umiał przedstawić rzecz w sposób delikatny i nie obrażający jej godności.
„Fryga“ umieścił Karolcię (bo to była ona), jako sublokatorkę u znajomej straganiarki ze Starego Miasta, poczciwej babiny, nastręczył jej trochę roboty, ale sam pokazywał się bardzo rzadko. Było tam młodej kobiecie może niezbyt wygodnie, nie miała dostatków, ale zyskała wreszcie trochę tego spokoju, który jej po tylu wstrząśnieniach tak był potrzebny.
Powoli przyzwyczajała się cenić tego małego człowieczka, który jej nie pozwolił upaść w ostateczną przepaść nędzy i rozpaczy, który niczego za to od niej nie wymagał, poznała jego przeszłość, z której wyspowiadał się, nie tając nic, poznała wreszcie jego serce.
Po półtora roku przenieśli się do zacisznej izdebki Starego Miasta, gdzieśmy ich niedawno widzieli. „Sielankę“, jaka się tam dla nich rozpoczęła, on chciał uświęcić małżeństwem. Ona się temu oparła. Powiedziała: „nie potrzeba“. I tak zostało.
Wogóle ona miała poza sobą pewne tajemnice, z których się jemu nie zwierzała. Kiedy się czasami pytał o stosunki familijne, o życie poprzednie, — odpowiadała milczeniem. Przy rozpoczęciu wspólnego pożycia postawiła za główny warunek nieporuszanie tej kwestji...
Pozatem byli szczęśliwi. Nie komunikowali się ze światem obcym, żyli tylko sobą i trochę książkami. Zresztą jego zajmowała służba, ją gospodarstwo i praca. Szyła, ażeby zarobić trochę pieniędzy. Mieli spokój. Ich charaktery, ich umysły, stojące mniej więcej na jednym stopniu rozwoju, odpowiadały sobie wzajem. Sielankę tę uzupełniły narodziny małego Stacha.
Jednym zresztą z najciekawszych i najczęstszych przedmiotów ich rozmów były powierzane Józefowi śledztwa. Bądź co bądź interesowało ją to w wysokim stopniu. Wieczór, jak opisany w poprzednim rozdziale, nie był wcale wyjątkowy.
Jej żywa inteligencja pozwalała nieraz „Frydze“ wpaść na trop, którego już ze zmyślnością wytrawnego ogara nie tracił.



XV
„FRYGA“ DZIAŁA

Była zaledwie godzina siódma rano nazajutrz.
Przez Nalewki, w stronę Muranowa, dążył zwykłym swym pośpiesznym krokiem „Fryga“. Obecność jego tutaj wytłumaczyć łatwo. O szóstej rano stawił się już na służbę i zaraz otrzymał polecenie sprawdzenia czegoś w okolicach Powązek. Biegł właśnie wykonać to, co mu zalecono.
Pomimo wczesnej pory Nalewki już były w ruchu. Otwierano sklepy. Tu i owdzie Izraelici powracali z modlitwy. Ukazywały się ładowne wozy. Słowem, Nalewki budziły się do całodziennego, ożywionego życia. Gdzie niegdzie na trotuarach trudno już było nawet przejść.
„Fryga“ biegł, jak strzała. Nie trzeba się tedy dziwić, że niespodzianie wpadł na wychodzących z jakiejś bramy dwóch panów. Jeden, ubrany elegancko, był w stroju cywilizowanym, drugi zaś w surducie, który nie miał ochoty być kapotą, ale nie śmiał jeszcze zamienić się w tużurek; obydwaj mieli rysy semickie.
— A to niezgrabjasz! — zawołał pierwszy z dwóch panów.
„Fryga“, zgromiony w ten sposób, przyjrzał się bliżej spotkanym. Na jego ruchliwej twarzy uwydatniło się zdziwienie.
— Aa! — pomyślał sobie — co oni tu mogą robić o tak wczesnej godzinie? No, Apenszlak, przypuśćmy, ale pan Natan Lurje... To może być ciekawe.
Przystanął i spojrzał na numer. Rozmyślał dalej:
— U kogo też byli?
Wzrok jego padł w tej chwili na stróża, polewającego podwórze.
— Ten mi powie — rzekł do siebie ajent.
Za chwilę, dzięki powadze swego urzędu, „Fryga“ wiedział już, że dwaj panowie odwiedzali niejakiego Fajnhanda, kapitalistę na 6% miesięcznie, zamieszkującego w tym domu na pierwszem piętrze od frontu. Stróż, zamiatając przed chwilą schody, widział, jak ich wyprowadzał sam stary Fajnhand w szlafroku. Kiedy przyszli? W tym względzie stróż nie mógł dać żadnego objaśnienia. Od pół godziny był ciągle na podwórzu, ale ich nie widział wchodzących.
— Ranne ptaszki! — mruknął „Fryga“ przez zęby i pobiegł dalej.
Około dwunastej w południe widzimy go jednak przed drzwiami Fajnhanda. Była to stara znajomość „Frygi“. Parę już razy zdarzyło się ajentowi bywać tu na rewizji. Fajnhand przyjmował dawniej różne rzeczy na zastaw i z tego powodu bywał w stosunkach z policją. Podejrzewano go, że zajmował się także paserstwem.
Pan Fajnhand, gruby, otyły mężczyzna, przyjął „Frygę“ jak najuprzejmiej. Poprosił go do swego gabinetu, zmusił do siedzenia i poczęstował dobrem cygarem.
— Pan, panie Fryge — mówił — potrzebujesz wypalić tego cygaro. To mi dał takich trzy jeden hrabia, co chce, żebym ja mu zdyskontował weksle z fałszywym podpisem jego żone. Un jest głupi! Naco mi to? Ja mogę i tak wziąć dobry procent bez fałszywe podpisy. Od czego są nieletnie?... Ale cygaro dobre, prawda?
„Fryga“ z powagą prawdziwego gentlemana obciął cygaro, zapalił, pociągnął parę razy i rzekł:
— Wyborne!
— Widzisz pan... Czemu mam zawdzięczyć godne pańskie wizyte, panie Fryge? — pytał dalej z wykwintną grzecznością Fajnhand.
„Fryga“ przez chwilę milczał.
— Pan wiesz — zaczął po chwili — że jestem panu życzliwy...
Fajnhand spojrzał trochę zdziwiony na ajenta.
— A pan masz wielu nieprzyjaciół. Oto nie dalej jak wczoraj pewien złodziej twierdził, że panu sprzedał za psie pieniądze jakieś klejnoty..
Fajnhand porwał się z krzesła.
— To gałgan, to rabuśnik! — zawołał.
— Ja też mu to powiedziałem pierwszy... I tak nagadałem, że się przyznał, iż klejnoty sprzedał, ale Szmaragdowi, temu, co mieszka tu niedaleko.
— No, to bardzo być może — rzekł uspokojony trochę Fajnhand.
— Ale, pomimo to, on jakoś ciągle i o panu także wspomina.
— O mnie? Jak on się nazywa?
— Właściwie, nie powinienbym panu tego mówić, bo to rzecz urzędowa. Ale tak po przyjaźni, powiem. Jest to Icek Kruk.
Fajnhand odetchnął. Zrobił minę pogardliwą.
— Potrzebujesz pan wiedzieć, że ten Kruk — ja go znam — to łapserdak, gałgan, łobuz; on był pobytowy. Un jest stały klient od tego Szmaragda. Ja wiem, to ten Szmaragd jemu namawia, żeby on na mnie gadał. To głupstwo. On mnie nie sprzedał ani za jeden grosz.
— Od czterech lat — dorzucił z uśmiechem „Fryga“.
Fajnhand roześmiał się także.
— Poco takie żarty? Pan potrzebujesz wiedzieć, że cztery lata to już jest nawet przedawnienie.
— Tak. Ale czy nie znasz pan także przypadkiem Piekarczyka?
Fajnhand, klepiąc się w tej chwili łagodnie ręką po brzuchu, znów aż podskoczył.
— Skąd ja mam znać taki łobuz?
— Jeżeli pan go nie znasz, to skądże wiesz, że to łobuz? — zrobił flegmatyczną uwagę „Fryga“.
Ale Fajnhand już się uspokoił. Przyjemny uśmiech wrócił na jego szerokie oblicze.
— Panie Fryge — odezwał się po chwilce — pan potrzebujesz ze mną nie bawić się w ślepego babkę... Krótko mówiąc, poco to wszystkie gadanie? Powiedz pan, co chcesz... Panu potrzeba pożyczyć trochę pieniędzy? Trzeba było przyjść i powiedzieć. Fajnhand nie jest zły. Fajnhand umie ocenić swoje przyjaciele... Może pan pozwolisz drugie hrabiowskie cygaro?
„Fryga“ roześmiał się mimowoli.
— Ile panu potrzeba? — pytał dalej Fajnhand.
— Tak ze sto pięćdziesiąt rubli.
— Sto pięćdziesiąt? Ja z panem będę mówił otwarcie. Fajnhand do swoje przyjaciele mówi zawsze otwarcie. Ja panu mogę na pańskie słowo pożyczyć, nawet bez procent, biały papierek, fünf und zwanzig.
— To za mało. Potrzebuję koniecznie sto pięćdziesiąt.
Fajnhand aż cmoknął ustami. Był w kłopotliwem położeniu. Nie chciał sobie narażać ajenta, który mógłby mu nieraz być użyteczny, a z drugiej strony sto pięćdziesiąt rubli na bezzwrotną pożyczkę, bo za taką ją uważał, wydawało mu się trochę za dużo. Namyślał się chwilę. Wreszcie szerokie jego oblicze, które zdawało się stworzonem do uśmiechu, rozjaśniło się.
— To można zrobić — rzekł do „Frygi“ — ale pan potrzebujesz znaleźć poręczyciela.
— Kogóż takiego? — rzekł ajent, udając zakłopotanie.
— Ma się rozumieć, kogoś odpowiedzialnego.
„Fryga“ chwilę milczał.
— Przecież nie poręczą za mną — roześmiał się z pewnym przymusem — ani Apenszlak, ani pan Natan Lurje...
Fajnhand rzucił nań ukośne spojrzenie.
— Skąd panu przyszli do głowy te panowie? — zapytał powoli.
— Tak sobie. Ot, widziałem ich dzisiaj rano, biegnąc za interesami, wychodzących z tego domu. Przypuszczam, że pewno byli u pana. To mnie nawet naprowadziło na myśl zwrócenia się do pana z moim kłopotem... Czy oni także pożyczają?
Fajnhand był ciągle poważny.
— Pożyczają i nie pożyczają...
Zamyślił się. Po chwili zwrócił się do „Frygi“:
— Panie Fryge, ja się namyśliłem. Ja panu dam te sto pięćdziesiąt rubli bez żadne poręczenie na pański jeden napis. Ja panu nawet dam dwieście rubli... Fajnhand lubi pokazać swoje przyjacioły, co un jest wart. Ale pod jeden warunek. Pan potrzebujesz nie dowiadywać się tak bardzo, kto bywa w mojego domu. To panu jest wcale niepotrzebne, a nawet ja panu co powiem, to może być niezdrowe... Pan za to możesz mi oddać przysługę. Jakby kto co gadał o mnie, pan potrzebujesz przyjść i powiedzieć mnie. Fajnhand zna się na grzeczności.
Fryga musiał użyć całej władzy nad sobą, ażeby grą muskułów swej ruchliwej twarzy nie dać poznać lichwiarzowi całego zdziwienia z tego niespodziewanego obrotu rzeczy. Zdołał tylko odpowiedzieć:
— Zgoda. Kiedyż dostanę pieniądze?
— Pan pewno nie masz blankiet wekslowy? Niech będzie dzisiaj wieczorem. I pamiętaj pan, między nami wszystko cicho — sza...
Fajnhand roześmiał się szerokim, głośnym śmiechem.
Za chwilę „Fryga“ zbiegał ze schodów. Był trochę oszołomiony. Biegł przez ulicę, gwiżdżąc pod nosem coś z „Mamy Angot“; to dowodziło, że był zaskoczony niespodzianie przez wypadki.
Niedługo znalazł się na Daniłowiczowskiej. Wpadł do knajpki, położonej w tyłach ratusza, gdzie go znali dobrze, i zadysponował kieliszek miętówki i przekąskę. Siedział tam blisko kwadrans zamyślony. Palcem, umaczanym w rozlanem piwie, kreślił jakieś plany i znaki na stole. Wreszcie podniósł głowę.
— Mam! — rzekł do siebie.
Myśli jego powoli wyjaśniły się. Rozumował tak: Musiał mimowoli, przypadkowo trafić na coś bardzo poważnego, skoro Fajnhand, lichwiarz, od którego gorszego nie znała Warszawa, chciał go przekupić. Zapewne, że nic dotąd nie wiedział, ale tem ciekawsza była gotowość Fajnhanda, na prostą tylko wzmiankę o Apenszlaku i Lurjem dać mu już nie sto pięćdziesiąt rubli, umyślnie tak przez niego wygórowaną cyfrę, ażeby interes nie przyszedł do skutku, ale nawet — dwieście rubli...
— To nie może być bez związku ze sprawą Ejtelesa — powtarzał sobie „Fryga“. — Mój węch mnie nie myli. W każdym razie, jeśli oni chcą coś ukryć, to „coś“ musi być warte odkrycia. Tak wskazuje prosta logika. Jesteśmy na tropie. Trzeba jednak przedewszystkiem nie wzbudzać ich nieufności i wziąć od Fajnhanda pieniądze. Ten weksel, którego żąda ode mnie lichwiarz, może mieć dla niego tylko jeden skutek. Nie myśli on wcale o odebraniu pieniędzy, bo przecież zna moją słabą odpowiedzialność. Wekslem chcą mnie trzymać w szachu. Gdyby dostrzegli jakiekolwiek działania z mojej strony na ich niekorzyść, postaraliby się mnie usunąć z drogi. Weksel znalazłby się w ręku mojej zwierzchności z odpowiednim komentarzem, a nazajutrz byłbym już dla nich nieszkodliwy — bo wyrzuconoby mnie ze służby.
„Fryga“ wypił jednym haustem stojący przed nim kieliszek miętówki. Uśmiechnął się drwiąco.
— Tylko, że to ze mną sprawa. Trzeba będzie pójść do naczelnika i opowiedzieć mu tę historję, nie wtajemniczając go zresztą zbytnio w szczegóły.
Stanowczo tego dnia „Fryga“ był niezmordowany. Kiedy po dłuższej konferencji wyszedł z gabinetu zwierzchnika i załatwił parę jego zleceń na mieście, rozpoczął niebawem nową wędrówkę na własną rękę. Zmienił przedtem kostjum tak, że teraz w kapeluszu na głowie i przyzwoitem ubraniu wyglądał niemal na eleganta.
Odwiedzał składy papieru. Przebiegł Długą, Elektoralną, był na Śto-Jerskiej i na kilku innych ulicach, dotąd bez rezultatu. Znajdujemy go w tej chwili w jednym ze składów na Nalewkach.
— Proszę pana — pyta „Fryga“ subjekta, jakiegoś młodego Żydka z czarną bródką — czy tu u pana nie mógłbym znaleźć papieru w rodzaju tego?
Wyjmuje z pugilaresu skrawek papieru i pokazuje subjektowi.
— Ten rodzaj papieru — mówi dalej — bardzo mi się podoba. Chciałbym obstalować większą ilość papieru listowego w podobnym gatunku. Posiadam sklep materjałów piśmiennych. Byłem już w paru składach i nigdzie nie mogę znaleźć nic, odpowiadającego memu żądaniu.
Subjekt przez dłuższą chwilę przypatrywał się szmatowi papieru.
— Panu idzie o takie gwiazdki? — zapytał.
— Tak.
— Nie możemy panu służyć. Papieru takiego dotąd niema wcale w handlu.
— Skądże się mógł wziąć ten skrawek?
— To rzecz zapewne przypadkowa.
„Fryga“ poruszył głową z ruchem powątpiewania.
— I nawet panu powiem, że u nas, w transporcie papieru z papierni Y., pomiędzy innemi arkuszami zwykłemi, znalazły się dwa czy trzy arkusze podobne — z gwiazdkami.
— Z papierni Y?
— Przypuszczamy, że są to braki. Albo też może papiernia robi próby z jakim nowym gatunkiem towaru.
— W samej rzeczy?
— Za to możemy panu ofiarować wybór najlepszych papierów listowych w innym gatunku.
Subjekcik zaczął wychwalać swój towar i przedstawiać próbki. Lecz „Fryga“ niedługo słuchał wyliczenia; zbył subjekta paru słowy i niebawem znalazł się na ulicy.
Wędrówka jego była skończona.
Wieczorem tegoż dnia podpisany został w mieszkaniu zacnego p. Fajnhanda weksel na 200 rubli. Pieniądze zostały wypłacone. Oryginalne było to, że Fajnhand żądał, ażeby na wekslu oprócz nazwiska ajenta, było dodane u dołu: „zwany Fryga”.
Ajent zgodził się i na to.
W godzinę potem dwie storublówki złożone zostały przez „Frygę“ do urzędowego depozytu jego zwierzchnika.



XVI
PAN JOACHIM LANDSBERGER

Jesteśmy w Hamburgu, w dzielnicy portowej, zacieśnionej domami staremi i czarnemi.
W jednej z wąskich uliczek stał, a zapewne i do dziś dnia jeszcze stoi, wielki dom w stylu staro-niemieckim, z czerwonej surowej cegły, z belwederem i przystawkami u wierzchu, wogóle jednak dość brudny. Na wysokości pierwszego piętra, pod dość misternie rzeźbionym balkonem, zawieszonym na drugiem piętrze, znajdowała się wielka złocona karta, na której wielkiemi gotyckiemi literami wysztychowano: Joachim Landsberger aus Warschau“.
Była godzina jedenasta rano. W drugim pokoju swego niewielkiego biura, stanowiącym raczej wykwintny gabinet, siedział przed wielkim stołem biurowym, zarzuconym papierami, p. Joachim Landsberger, trzeci wspólnik firmy Ejteles i Sp. Był to mały, pulchny blondyn o twarzy różowej, ufryzowany bez żadnej nagany; twarz jego, zaopatrzona w niewielkie blond faworyty, wycackana i wymuskana, wyglądała trochę, jak lalka z za wystawy fryzjerskiej.
Pan Landsberger, w tej chwili ubrany dopiero w elegancki szlafrok, leżał na wygodnym fotelu. Jedną ręką trzymał szklankę z wonną herbatą, drugą przerzucał masy zgromadzonych na stole listów; niektóre z nich otwierał i czytał. Twarz jego miała wyraz niczem niezamąconego dobrego humoru i zupełnego zadowolenia z siebie.
W tej chwili zapukano do gabinetu.
Herein — rzekł pan Landsberger.
Do pokoju wcisnęła się jakaś niepoczesna, niska, niezręczna figurka, o czerwonej, miejscami aż czarnej twarzy i niepomiernie długich rękach, w stroju, przyjętym przez marynarkę handlową w Niemczech.
— A, Herr Skrschiwanek! — odezwał się do przybyłego pan Landsberger — siadaj pan.
Przybyły niezręcznie obracał czapkę w rękach.
— No, cóż tam nowego, Herr Skrschiwanek? Co za interes? Zwyczajna asekuracja?
— Nie, gdzież tam! — burknął jakimś twardym głosem zapytany — nie niepokoiłbym pana, od tego jest przecież biuro. Co innego!
— Cóż?
— Mam partję jedwabiu liońskiego do sprzedania.
Loco?
Stary wilk morski roześmiał się:
— Może jeszcze z kwitami od zapłaconego cła? Ma się rozumieć na morzu, z dostawą do brzegu, gdzie pan każesz. Może być nawet pod Królewiec.
— A po ile?
Skrschiwanek wymienił cenę. Pan Landsberger skrzywił się. Rozpoczął się targ; ostatecznie decyzja odłożona została do popołudnia.
— Widzisz pan, muszę się namyślić — rzekł w konkluzji pan Landsberger. — Stosunek z panem jest trochę niebezpieczny. Pruska straż celna zna pana, jak zły szeląg. Już i teraz pewno dali znać, że pan tu jesteś u mnie... Lepiej, gdybyś pan przychodził nie sam. Wogóle tym Prusakom nie trzeba się narażać, bo to bestje sprytne i zapamiętałe. Im wolałbym już nawet zapłacić cło. Główny interes jest na naszej granicy. Ale zobaczymy... Może coś obmyślę. Bądź pan, albo lepiej przyślij pan kogo dowiedzieć się. W tych dniach posyłać będę pewno większą partję towaru tam, gdzie pan wiesz... Może i to pchnęłoby się razem.
Począwszy od tego interesanta, zaczęła się w gabinecie p. Landsbergera cała procesja gości. Były to najróżnorodniejsze osobistości: eleganccy panowie, robotnicy, marynarze, to znów jakieś osobistości brudne, podejrzane, z któremi niebardzo przyjemnie byłoby spotkać się na uboczu. Były tu damy, byli i Żydkowie różnego kalibru, począwszy od elegantów, a skończywszy na chasydach, w wielkich kapeluszach i brudnych pończochach z grajcarkowatemi pejsami, jakich tylko gdzie niegdzie jeszcze w Austrji i Prasach spotkać można.
Od czasu do czasu konferencję przerywał jeden z trzech kantorzystów, pracujących w pierwszym pokoju, zapytując w tej lub innej kwestji.
Jednym z pierwszych po niezgrabnym marynarzu przybyszów był wysoki, młody mężczyzna, o wybitnym żydowskim typie, ubrany niezmiernie wykwintnie. Wpadł on do pokoju, rzucił głośne „Morgen“, zdjął rękawiczki i rzucił się w fotel. Pan Landsberger przysunął doń cygara, uścisnąwszy kordjalnie dłoń przybyłego.
— Mam dla pana obstalunek — zaczął prędko młody człowiek — od jednego z naszych najlepszych klientów, Szwalbina z Charkowa. Trzeba mu dostarczyć koronek za 8 tysięcy marek.
Wyjął z kieszeni arkusz papieru.
— Oto szczegółowy wykaz z wskazaniem fabryk, od których trzeba kupić. A oto przekazy i weksle — ciągnął dalej, wyjmując zwitek papierów — wszystko dobre pieniądze.
Pan Landsberger przerzucił wykaz i przeglądał przekazy i akcepty.
— Ma się rozumieć — mówił dalej młody człowiek — zamiast cła, w rachunku pomieszczona tylko bonifikacja. No, ale to już pańska rzecz, ponieważ towar ma iść aż do miejsca przeznaczenia na pańskie ryzyko. Za to tam wkońcu dodano ½% na asekurację. Zgoda?
Pan Landsberger uśmiechał się.
— Cło, to moja rzecz — odrzekł. — Dobrze, że pana widzę, chciałem do waszego domu pisać. Oto do przyszłego pierwszego jestem zmuszony na niektórych towarach podnieść cenę bonifikacji.
— Czy to nie zaszkodzi interesowi?
— Nie sądzę. Zresztą koszty handlowe ostatniemi czasy tak się zwiększyły, że jest mi niepodobieństwem robić inaczej. Oto wykaz podwyżki — dorzucił, podając kartkę.
— Dobrze — rzekł młody człowiek. — A teraz pozostałe tylko nasza prowizja od Szwalbina i, jak zawsze, zalecenie dyskrecji... Pamiętaj pan, żeby w korespondencji pańskiej ze Szwalbinem nie było o nas wzmianki.
Pan Landsberger rzucił parę słów na papier.
— Oto kartka do kasy. Jak zawsze, 1/10 procentu od sumy brutto. Co do dyskrecji, jest to nasz własny interes.
Młody człowiek roześmiał się; kładł w tej chwili rękawiczki.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że ja jestem bez przesądów. Ale firma istnieje przecież przeszło dwieście lat. I trochę byłoby niezręcznie, szczególniej dla mojego starego, który jest radcą na giełdzie, gdyby się dowiedziano, że zastępujemy sobie cło — bonifikacją.
Roześmieli się obydwaj. Nastąpił uścisk ręki. Młody człowiek już wychodził.
— Ale, ale — zatrzymał go na progu pan Landsberger — czy uprzedziłeś pan Szwalbina, że transport może być spóźniony w stosunku do normalnej drogi od 15 do 20 dni? Żeby nie miał pretensji...
— Ma się rozumieć. Przecież wiem, że wasze transporty muszą iść na Warszawę.
Następni interesanci przychodzili z takiemi lub podobnemi interesami. Kupowali i sprzedawali, wreszcie polecali p. Landsbergerowi ekspedycję najróżnorodniejszych towarów, herbaty, galanterji, wyrobów żelaznych, kawy, materji łokciowych i t. d, i t. d. A zawsze i wszędzie wzmianka o „cle“ wywoływała na ustach rozmawiających pół ironiczny uśmiech. Pomimo, że miejscem dostawy była przeważnie Warszawa, wreszcie różne miejscowości Królestwa i Cesarstwa, cło nie wchodziło nigdzie w rachubę, natomiast p. Landsberger liczył sobie — bonifikację. Przeważnie transporty miały być skierowane na imię Apenszlaka, niekiedy na imię Fajnhanda. Wypłaty miały się odbywać przez pośrednictwo firmy Ejteles i Sp.
Pod koniec audjencji do gabinetu pana Landsbergera wszedł człowiek o nieprzyjemnej twarzy, rudawych rzadkich włosach i rozciętym nosie; nadawało mu to trochę pozór buldoga.
Skłonił się nisko i stał przy drzwiach.
— Co tam? — zapytał p. Landsberger.
— Mam do sprzedania...
— Co?
— Trochę złota i srebra.
— Proszę pokazać.
Człowiek zbliżył się krokami lisiemi do biurka pana Landsbergera i zaczął wykładać złote pierścionki, kolczyki, broszki z brylantami, dwa lichtarze, parę łyżeczek srebrnych.
Pan Lansberger spojrzał na leżący nieopodal niego na biurku rewolwer, a następnie zaczął szczegółowo oglądać położone przed nim przedmioty. Trwało to kilka minut. Wreszcie odsunął na bok łyżeczki i parę kolczyków.
— Tego nie biorę. Za resztę dam sto dwadzieścia trzy marki.
Człowiek o podejrzanej fizjognomji podrapał się w głowę.
— Mało — rzekł po chwili. — Przecież to warte piętnaście razy tyle.
— To sprzedajcie komu innemu — odrzekł, uśmiechając się ironicznie, pan Joachim. — Wiecie, że u mnie powiedziana cena jest zawsze ostatnia. Nie chcecie, weźcie sobie i idźcie.
Człowiek znów się podrapał w głowę.
— Ha, cóż robić? Ale dlaczego wielmożny pan nie chce brać tamtego?
Pan Landsberger spojrzał na niego z uśmiechem, pełnym szyderstwa.
— No, miałem was za rozsądniejszego! — rzekł po chwilce. — Na łyżeczkach są cyfry, a na jednym z kolczyków... krew.
Człowiek zmieszał się. Poskoczył ku biurku, aż pan Landsberger położył rękę na rewolwerze; pochwycił łyżeczki i kolczyki i ukrył je w głębi swej kieszeni.
— To... to... krew mi leciała z nosa — mruczał pomiędzy zębami.
Pan Landsberger spoglądał nań chwilę z szyderczym uśmiechem; wreszcie podał mu skreśloną przez siebie kartkę.
— Oto asygnacja do kasy — rzekł. — Proszę powiedzieć, żeby tu nie wpuszczano nikogo, dopóki nie dam znać.
Po wyjściu interesanta, pan Landsberger zbliżył się do ściany w jednym z dalszych kątów pokoju i cztery razy zapukał z różnemi przerwami. Niebawem w ścianie otworzył się rodzaj lufcika, w którym ukazała się ręka. Pan Landsberger podawał jej kolejno kupione kosztowności, półgłosem wyliczając je szczegółowo, jakby dyktując.
W dziesięć minut lufcik został zamknięty, a najwprawniejsze oko nie odkryłoby śladu otworu w ścianie. Na biurku pana Landsbergera nie było już kawałka złota lub srebra.
Czas upływał. Wybiła pierwsza godzina na bronzowym zegarze w głębi pokoju. Pan Landsberger wstał z fotelu i zadzwonił.
— Więcej nie przyjmuję nikogo — rzekł do wchodzącego kantorzysty.
— Ależ tam czeka jeszcze parę osób.
— Powiedziałem, że nie przyjmuję. Niech przyjdą jutro.
W pół godziny potem pan Joachim wychodził z dalszych pokojów wyświeżony, wykrygowany, jak lalka, nawet upudrowany. W drzwiach, prowadzących z pierwszego pokoju do gabinetu, czatował już na niego kantorzysta.
— Co takiego? — zapytał trochę niecierpliwie zacny negocjant.
Kantorzysta zbliżył się niemal do ucha pryncypała.
— Proszę pana — zaczął półgłosem — jest tu jakiś człowiek... Chce asekurować towar, który ma podobno wysłać z Torunia do Warszawy przez „Czerwonego Janka“. Pytałem go się o rekomendację. Powołuje się na von Wildowa, naszego korespondenta w Alkonie.
— Więc cóż? — zapytał opryskliwie pan Landsberger.
— Otóż ten człowiek wydaje mi się podejrzany.
— Dlaczego?
— Niema nic na piśmie, żadnego znaku.
— To jeszcze głupstwo!
— I przytem Sperl mówi, że coś mu się przypomina, iż to indywiduum pracowało dla Weinmana.
— Dla Weinmana?
— A już mówiłem panu, że są złe wieści o „Czerwonym Janku“.
Pan Landsberger zamyślił się.
— Chciałbym go zobaczyć.
Kantorzysta otworzył trochę drzwi.
— Oto tam siedzi.
— Tak — mruczał pod nosem pan Joachim — to nie może być inaczej... Ten Weinman chce mi zrobić sztukę. — Myśli, że złapie starego wróbla na plewy. A jaka wartość towaru? — dorzucił głośniej.
— Czterdzieści trzy tysiące marek.
— Ba, ba! To widoczny kawał. Weinman chce mnie wziąć. Każe „Czerwonemu Jankowi“ dać się złapać na granicy, żebym ja zapłacił pieniądze. Na czyje imię asekurują?
— Na imię Schlafenberga.
Pan Landsberger zaczął się śmiać.
— A to osły!... To jasne, jak słońce, Schlafenberg przecież to szwagier Weinmana. Idź pan, powiedz mu, żeby sobie poszedł do djabła albo do Weinmana, który ma kantor tu zaraz na drugiej ulicy. Od nieznajomych nie przyjmujemy interesantów.
— A cóż będzie z „Czerwonym Jankiem“?
— Rzeczywiście — rzekł powoli pan Landsberger — z tym trzeba będzie coś zrobić. Ten może nam lada dnia zrządzić spory kłopot. Pomyślimy o tem, a tymczasem nie trzeba przyjmować asekuracji transportów, idących przez niego. Należy je kierować na innych naszych ludzi.
Kantorzysta skłonił się i wyszedł.
Pan Landsberger został sam. Przechadzał się po pokoju, uderzając laską w dywan.
— A to szelma Weinman — pomyślał — nie dość, że mi wlazł pod bok i robi konkurencję, ale jeszcze chce mnie urządzać! Ten człowiek mnie nie zna. Trzeba z nim także zrobić porządek.
Groźny uśmiech wykrzywił wargi pana Landsbergera, nadając jego pulchnej, różowej twarzy niezwykły wyraz krwiożerczości.
W tej chwili za ścianą dało się słyszeć kilka uderzeń w pewnych odstępach.
— Jeszcze coś nowego! — zawołał pan Joachim. — Ja dzisiaj nie wyjdę z domu.
Zamknął drzwi od kantoru na zasuwkę i, zbliżywszy się do ściany, odpowiedział pukaniem. Lufcik w ścianie, który widzieliśmy przed chwilą, znów się otworzył.
— Co tam? — pytał zacny negocjant półgłosem.
— Żądają pożyczki 5000 marek — odezwał się z lufcika przyciszony również głos niewidzialnej osoby.
— Kto taki i naco?
— Messer. Idzie o małą wyprawę do Baden-Baden. Tam mieszka jakiś stary Portugalczyk, posiadający podobno brylanty za parę miljonów. Messer będzie miał kilku towarzyszów. Muszą przekupić służbę starego. Warunki zwykłe: sprzedają wszystko nam podług naszych cen, z potrąceniem z sumy sprzedażnej 10000 marek.
Pan Landsberger namyślał się.
— Czy w kasie jest w tej chwili dość pieniędzy? — zapytał.
— Przeszło 30000 marek.
— W takim razie można. Tylko jedna ostrożność. Messer niech da na czas wyprawy na zastaw swoją Bertę. Maleńka zostanie przez ten czas u pana: Z nim inaczej nie można.
— Dobrze.
— Jeszcze jedno. Muszę widzieć Messera. Niech o piątej będzie u ciebie. Przyjdę tam. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Lufcik się zamknął.
— No, idźmy — i wreszcie... Grosberg czeka mnie od pół godziny.
Pan Landsberger przebiegł swój gabinet i kantor. We drzwiach jednak zagrodził mu znowu drogę listonosz.
— List do wielmożnego pana. Napisano na kopercie: „Bardzo pilno!“
Pan Joachim machnął tylko ręką i chciał włożyć list do kieszeni, gdy wtem rzucił okiem na kopertę.
— No, dziś same nowości — mruknął. — Czego do licha tak pilno Natanowi?
Stanął w oknie, rozerwał kopertę i przebiegł oczyma długie pismo. Oczy jego wyrażały zdziwienie. Jeszcze raz przeczytał list uważnie i schował go do kieszeni. Zwrócił się do starszego z dwóch kantorzystów, ciągle piszącego coś za kratkami. Rzekł do niego:
— Panie Ringhof, dziś wieczorem wyjeżdżam. Niech pan przygotuje wszystko, co jest do załatwienia, na szóstą wieczorem. Dam panu wszelkie instrukcje.
Obydwaj kantorzyści założyli pióra za uszy. Spoglądali z podziwem na swego zwierzchnika.
— Kiedy... kiedy pan pryncypał wyjeżdża? — wyjąkał wreszcie starszy z nich.
— Powiedziałem, że dziś wieczorem. Proszę, żeby wszystko było gotowe.
Rzeczywiście o godzinie wpół do jedenastej wieczorem pan Joachim Landsberger, otulony w pled, siedział w wagonie pierwszej klasy pociągu osobowego, wyruszającego do Berlina. Jeszcze raz czytał list, który był powodem tak nagłego wyjazdu.
Krótki ów liścik, pisany po niemiecku, brzmiał, jak następuje:

„Kochany Joachimie!

„Przyjeżdżaj jak najprędzej. Jest tutaj bardzo gorąco. „Stary“ zaczyna nam płatać figle. Ostatnia historja przybiera obrót, którego ja sam w żaden sposób nie rozumiem. „Stary“ musi mieć skądś wiadomości. Potrzeba działać. Przytem „ta“ zaczyna przewąchiwać coś o „bonifikacjach“. Słowem, trzeba, żebyś był. Musimy koniecznie zażegnać burzę.

Twój
Natan“.
Pan Landsberger zamyślił się. Tymczasem dawano ostatnie sygnały. Lokomotywa gwizdnęła przeraźliwie. Pociąg ruszył.

— Niepodobieństwo, żeby Weinman w tem ręki nie umoczył — mówił sam do siebie zacny negocjant. — To też dobrze, że się rozmówiłem przed wyjazdem z Messerem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.