Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Głos starego Ejtelesa się przerwał. Chory leżał na szezlongu, ciężko oddychając, a pierś jego z wysiłkiem podnosiła się do góry. Był blady. Zapadać już zaczął mrok. Przy blaskach ognia, dopalającego się na kominku, twarz bankiera miała dziwnie przykry wygląd.
— Jeszcze jedno — dodał po chwili.
— Czy tylko tatko nie za bardzo zmęczony? — przerwała zaniepokojona jego bladością Fela. Może odłożylibyśmy rozmowę na jutro...
— Nie! To rzecz bardzo ważna.
— A więc słucham. Tylko proszę się nie męczyć.
— Otóż chciałem ci powiedzieć, żebyś się strzegła pana Natana. Nie powinien wiedzieć ani słowa z tego, o czem tu mówiliśmy. Zresztą nie powinien wiedzieć nikt, ale on — przedewszystkiem... Wydaj także polecenie, ażeby mu nie pozwalano wchodzić do naszego mieszkania bez zameldowania tobie i zawsze pilnie uważaj na jego wszystkie postępki u nas... Rozumiesz?
W tej chwili drzwi gabinetu gwałtownie się otworzyły. Na środku pokoju stanął „książę Stasz“, inaczej „Szmulek“, inaczej młody Stanisław Ejteles. Był jeszcze w palcie i w ręku trzymał kapelusz.
— Dopiero co przychodzę z ulicy. Dowiedziałem się, co ciocia jest u dziadzi już z pół godziny, i pomyślałem sobie, że dziadzio ma się lepiej, tak, jak to piąte koło u wozu.. I oto jestem.
— Ach ty szaleńcze, zdejmże chociaż palto.