Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmykaliśmy. Była to ciężka, przykra służba, tem bardziej, że zapadła zima i że na każdem urwisku nie przygotowano dla nas wcale łóżek z miękkiemi materacami.
Było to akurat pewnego wieczora, kiedy wiatr, jak na złość, zdawał się stokroć zimniejszy, niż zwykle, a śnieg padał małymi płatkami, przejmującemi nas wilgocią do kości... Po utarczce, w której straciliśmy kilkunastu towarzyszów, drapaliśmy się przez pół dnia po urwiskach, i oto obecnie, dość daleko od Prusaków, rozłożyliśmy się kwaterą w jakimś wąwozie, u podnóża skały, której występ chronił nas wcale skutecznie od śniegu... Z boku osłaniały nas krzaki, w tej chwili białym puchem śniegu pokryte.
Zaledwie zaczęliśmy rozkładać ognie, gdy wtem dała się słyszeć trąbka. Był to sygnał naszych. Za chwilę drugi, znacznie mniejszy i znacznie więcej poturbowany oddział wolnych strzelców wchodził do miejscowości, widocznie znanej jako dogodna kwatera, i po oddaniu nam honorów wojskowych roztasowywał się obok. Zaczęła się gawęda. Skąd? dokąd? kogo bili? Żołnierze obydwóch oddziałów przyjaźnili się ze sobą. Dały się słyszeć śmiechy, gdzieś poderwała się wesoła piosenka z Madame Angot“.
Zbliżyłem się do jednego z ognisk naszych gości. Bliżej ognia siedział jakiś młody człowiek, bandażujący chustką od nosa lewą rękę. Na chustkę występowały plamy z krwi... Twarz wydała