Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi się jakaś znajoma, nie mogłem zresztą przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem. Stałem tak, gdy naraz z ust siedzącego wyrwało się takie dosadne, mazurskie przekleństwo, zapewne wywołane bólem, że nie mogłem dłużej wątpić. Żaden Francuz nigdy w życiu takby nie zaklął. Miałem przed sobą rodaka. Przyjrzałem się mu jeszcze uważniej.
— Czy nie pan Strzelecki? — zapytałem naraz.
Siedzący podniósł głowę, a potem skoczył na równe nogi.
— On sam! — zawołał, a potem dodał, przyglądając mi się: — Z kim mam przyjemność?
Wymówiłem mu swoje nazwisko i objaśniłem, dlaczego go znam. Za chwilę zapanowała między nami łatwo zrozumiała w takich okolicznościach zażyłość, a niebawem nawiązała się i sympatja. Rano znaliśmy się już, jak łyse konie. Bo też prawie całą noc przegawędziliśmy przy ognisku o sobie, o wspólnych paryskich znajomościach, wreszcie o kraju, którego się już kawał czasu nie widziało. Muzyka ojczystego języka nas upajała.
Odtąd jakoś dwa nasze oddziały zaczęły chodzić razem, wreszcie, po kilkakrotnem przetrzepaniu sobie wzajem skóry z Prusakami, z dwóch dużych oddziałów zrobił się jeden mały. Staliśmy się w tej włóczędze dwojgiem nierozłącznych, Kastorem i Polluksem. Nie obchodziło się bez pewnego antagonizmu. Szło o to, kto kogo w różnych warjactwach prześcignie. Mieliśmy taką ambicję: kto więcej utłucze zjadaczy kiszki grocho-