Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Іюля 1896 года.




PRZEDMOWA.

Zdarzenia, o których mam opowiadać, są tak wyjątkowe, osoby które chcę wprowadzić tak są nadzwyczajne, że sądzę koniecznem, zanim im poświęcę pierwszy rozdział tej książki, pomówię o tych zdarzeniach i osobach z moimi przyszłymi czytelnikami.
Zdarzenia te należą do epoki Dyrektorjatu, między 1788 a 1800 rokiem. Dwa przeważne znajdujemy tu fakta: podbicie królestwa Neapolitanskiego przez Championnet’a i przywrócenie na tron króla Ferdynanda przez kardynała Ruffo; dwa fakta zarówno nieprawdopodobne, ponieważ Championnet z 10 tysiącami republianów pobija armję złożoną z 65 tysięcy żołnierzy i opanowywa po trzech dniach oblężenia stolicę 50 tysięcy mieszkańców liczącą, a Ruffo wyjechawszy z Messyny z pięcioma osobami, przebiega cały półwysep od Reggio do mostu de la Madelaine, przybywa do Neapolu z 40 tysiącami i przywraca na tron upadłego króla.
Potrzeba tylko Neapolu, jego nieświadomego ludu, ruchliwego i zabobonnego, aby takie niepodobieństwa stawały się faktami historycznemi.
A więc taki jest nasz zakres:
Wtargnięcie Francuzów, ogłoszenie rzeczypospolitej, rozwój wielkich indywidualności stanowiących sławę Neapolu podczas czteromiesięcznego trwania rzeczypospolitej; działanie odporne kardynała Ruffo, przywrócenie Ferdynanda na tron i rzeź będąca wynikiem tego powrotu.
Co do osób, tak jak we wszystkich książkach napisanych w tym rodzaju, dzielą się na osoby historyczne i zmyślone.
Co się może wyda dziwnem naszym czytelnikom, to ta okoliczność, że oddajemy pod sąd bez żadnego zastrzeżenia osoby naszej wyobraźni, których dzieje tworzą część romantyczną tej książki; czytelnicy dłużej niż przez ćwierć wieku byli względem nas zbyt pobłażliwi, abyśmy ukazując się znowu po siedmiu czy ośmiu latach milczenia, nie mieli potrzeby odwoływać się do ich dawnej sympatji. Niech będą dla nas tem czem zawsze byli, a będziemy się uważać za szczęśliwych.
Ale co się tyczy osób historycznych, przeciwnie uważamy za konieczne pomówić o nich, bez czego moglibyśmy się obawiać, aby je nie wzięto jeżeli nie za utwór fantazji — to przynajmniej za figury ubrane według naszego widzimisię, tak te postacie w swojej błazeńskiej nadzwyczajności albo zwierzęcej dzikości, przechodzą wszystko co widzimy, a nawet co możemy tylko sobie wyobrazić.
Tak więc nie mamy żadnego przykładu władzy królewskiej jakiej próbkę daje nam Ferdynand, narodu który nam daje typ Mammona. Widzicie więc, biorę dwie ostateczności ze szczebli społeczeństwa: Króla, naczelnika państwa; wieśniaka, naczelnika gromady.
Zacznijmy od króla i aby nie obrażać sumienia rojalistów na naszą bezstronność, wymieńmy człowieka który był dwa razy w Neapolu, który widział, badał króla Ferdynanda właśnie w epoce w której według potrzeby planu powieści, zmuszeni będziemy wyprowadzić go na jaw.
Tym człowiekiem jest Józef Gerani, obywatel francuzki jak się sam tytułuje, autor Pamiętników tajemnych krytykujących dwory, rządy i obyczaje głównych stanów Włoskich.
Wyjmijmy trzy ustępy tej książki i ukażmy króla Neapolitańskiego: uczniem, króla Neapolitańskiego myśliwym, króla Neapolitańskiego rybakiem.
Nie ja — a Gerani teraz będzie mówił:

Wychowanie króla Neapolitańskiego.

„Skoro po śmierci króla Ferdynanda VI, Karol III. opuścił tron Neapolitański dla Hiszpańskiego, uznał niezdolnym do panowania najstarszego z swych synów; drugi został ks. Asturji; a trzeciego zostawił w Neapolu, gdzie go uznano królem, jakkolwiek był jeszcze bardzo młody. Najstarszy zgłupiał w skutek złego obchodzenia królowej, która go biła jak złe matki z motłochu; była ona księżniczką Saską; szorstka, skąpa, rozkazująca, złośliwa. Karol wyjeżdżając do Hiszpanji, uznał za potrzebne wybrać nauczyciela dla króla Neapolitańskiego, dziecko jeszcze.
Królowa mając wielkie zaufanie w rządzie, wystawiła to miejsce, jedno z najważniejszych, na sprzedaż. Książe San Nicandro dał najwięcej i otrzymał je.
„San Nicandro miał duszę najnikczemniejszą jaka kiedykolwiek znajdowała się w błocie neapolitańskiem; głupi, oddany najbezwstydniejszym występkom, w życiu swojem nie czytał nic więcej jak nabożeństwo do Najświętszej Panny, którą czcił wyjątkowo, co mu nie przeszkadzało oddawać się najwyuzdańszej rozpuście. Takim jest człowiek któremu powierzono wychowanie króla. Łatwo odgadnąć jakie były następstwa podobnego wyboru; sam nic nie umiejąc, nie mógł nic nauczyć swego ucznia; ale nie dosyć mu było trzymać króla w ciągłem dzieciństwie, otoczył go istotami sobie podobnemi i oddalał od niego ludzi zasługi, którzyby mogli natchnąć go chęcią nauki; używając nieograniczonej władzy, sprzedawał łaski, urzęda, tytuły; chcąc uczynić króla niezdolnym do mieszania się w rządy państwa, wcześnie wyrobił w nim zamiłowanie do polowania, pod pozorem przypodobania się ojcu, który bardzo lubił tę rozrywkę. Jakby ta namiętność nie dość oddalała od spraw, dodał do tego zamiłowanie rybołostwa i są to jeszcze dotąd jego ulubione rozrywki.
„Król Neapolitański jest bardzo żywy, a był nim jeszcze więcej będąc dzieckiem; potrzeba mu było przyjemności dla zapełnienia wszystkich chwil: nauczyciel wyszukiwał mu coraz nowych rozrywek i pragnął jednocześnie poprawić go ze zbytniej łagodności i dobroci, będących tłem charakteru. San Nicandro wiedział, że jedną z największych przyjemności księcia Asturji, dzisiejszego króla Hiszpańskiego, było obdzieranie ze skóry królików; obudził w swoim uczniu chęć zabijania ich; król oczekiwał na biedne zwierzęta przy wązkiem otworze, którem zmuszono je przechodzić i uzbrojony maczugą odpowiednią jego siłom, zabijał je z wybuchami śmiechu. Aby urozmaicić te rozrywki, brał psy lub koty i zabawiał się podrzucaniem ich, aż nakoniec zdychały; dla tem żywszej przyjemności, pragnął widzieć rzucanych ludzi, co jego nauczyciel znalazł bardzo słusznem; wieśniacy, żołnierze, robotnicy a nawet panowie dworu, służyli za zabawkę temu ukoronowanemu dziecku; ale rozkaz króla Karola III. przerwał te szlachetne rozrywki; królowi dozwolono rzucać zwierzęta z wyjątkiem psów, które król Hiszpański wziął pod swoją katolicką i królewską opiekę.
„W ten sposób był wychowany Ferdynand IV., którego nie nauczono nawet czytać i pisać; jego żona była jego pierwszą ochmistrzynią.

Król Neapolitański myśliwym.

Takie wychowanie powinno było wydać potwór, Kalligulę. Neapolitańczycy spodziewali się tego; ale wrodzona dobroć młodego monarchy odniosła tryumf nad wpływem tego ohydnego wychowania; mianoby z niego doskonałego księcia, gdyby był umiał zwyciężyć swoją skłonność do polowania i rybołostwa, zajmujących mu wiele czasu, któren mógłby pożytecznie poświęcić sprawom publicznym; ale obawa utracenia poranku sprzyjającego jego najulubieńszej zabawie, czyni go zdolnym zaniedbać najważniejszej sprawy, a królowa i ministrowie umieją korzystać z tej słabości.
„W styczniu 1788 r., Ferdynand zebrał w pałacu Cazerte radę państwa; królowa, minister Acton, Caracciolo i kilku innych asystowało jej; chodziło o sprawę wielkiej wagi. W czasie rozpraw usłyszano uderzenie do drzwi — ta przerwa zdziwiła wszystkich i nie mogli odgadnąć kto był dość odważnym ażeby wybrać taką chwilę; ale król pospieszył do drzwi, otworzył je i wyszedł; powrócił wkrótce z oznakami najżywszej radości i prosił aby bardzo prędko zakończono, bo miał sprawę zupełnie innej wagi jak ta o której mówiono; zamknięto radę a król udał się do swoich pokojów, aby się wcześnie położyć i nazajutrz wstać przed świtem.
„Sprawa z którą żadna inna nie mogła się równać, była to schadzka myśliwska; te uderzenia we drzwi sali obrad, był to znak umówiony między królem a jego dojeżdżaczem, który podług rozkazu przybywał uwiadomić że stado dzików było widzianem w lesie przededniem i że codzień zwierzęta zbierały się w tem samem miejscu. Jasne więc, że trzeba było zerwać radę aby się wcześnie położyć i być w stanie podejść dziki. Gdyby się wymknęły, w cóżby się obróciła sława Ferdynanda?
„Inną razą w tem samem miejscu i w takich samych okolicznościach, dało się słyszeć trzykrotne gwizdnięcie, był to także znak między królem a dojeżdżaczem; królowa i obecni radzie nie dobrze ten żart przyjęli; ale króla to bawi, otwiera szybko okno i daje posłuchanie dojeżdżaczowi, który go uwiadamia o nalocie ptaków, dodając że Najjaśniejszy pan nie ma chwili do stracenia, jeżeli chce mieć przyjemność szczęśliwego strzału.
„Skończywszy rozmowę, Ferdynand spiesznie powraca i mówi do królowej: „Moja kochana pani, prezyduj na mojem miejscu i ukończ jak rozumiesz sprawę która nas zebrała”.

Rybołóstwo królewskie.

To zawsze Garni mówi:
„Wydaje się bajką słyszeć mówiących że król Neapolitański nietylko sam łowi ryby, ale złowioną nawet sam sprzedaje; jednakże nic prawdziwszego; sam byłem przytomny temu zabawnemu i jedynemu w swoim rodzaju widowisku, i chcę je wam opisać.
„Zwykle król łowi w części morza przyległej górze Pausilippe, o trzy albo cztery mil od Neapolu, po obfitym połowie, powraca na ląd, a wylądowawszy używa najżywszej przyjemności jaką mu może ta rozrywka dostarczyć: rozkładają na wybrzeżu złowione ryby — wtenczas przedstawiają się kupcy i osobiście z królem się targują. Ferdynand nic nie daje na kredyt, chce nawet brać pieniądze nim odda towar i objawia nieufność bardzo podejrzliwą. Wtenczas każdy może zbliżyć się do króla, a szczególniej lazaroni posiadają ten przywilej, bo król okazuje im więcej przyjaźni niż innym widzom; lazaroni jednak mają wzgląd dla cudzoziemców chcacych zbliska widzieć monarchę. Skoro się rozpoczyna sprzedaż, scena staje się nadzwyczajnie śmieszną, król sprzedaje jak się da najdrożej, przemawia biorąc rybę w swoje królewskie ręce i mówi wszystko cokolwiek uważa jako zachęcające kupujących.
„Neapolitańczycy będący zwykle bardzo poufali, traktują króla przy tej zręczności z całą swobodą, wymyślają mu jakby był prostym handlarzem z placu, chcącym ich wyzyskiwać; król bawi się niezmiernie ich obelgami, które go pobudzają do szalonego śmiechu; idzie następnie do królowej, opowiada jej wszystko co się działo przy połowie i sprzedaży ryb, co mu otwiera obszerne pole do żartów; ale przez cały czas kiedy król zajmuje się polowaniem i rybołóstwem, królowa i ministrowie jak to już powiedzieliśmy rządzą dowolnie, a sprawom to nie pomaga“.
Poczekajcie, król Ferdynand znów nam się w nowem świetle ukaże.
Tą razą to już nie Garani. podróżnik który chwilę widzi go sprzedającego ryby, lub przejeżdżającego galopem na schadzkę myśliwską; nie, to jest domownik, kochanek jego metresy, to Palmiery de Micciche, markiz de Villalba, który ukazuje nam go w całym cynizmie podłości.
Słuchajcie, to markiz de Villalba mówi i mówi w naszym języku.


∗             ∗

„Znacie zapewne szczegóły odwrotu Ferdynarda, a raczej jego ucieczki w czasie wypadków w południowych Włoszech, przy końcu 1798 r. Przypomnę je w dwóch słowach:
„Sześćdziesiąt tysięcy neapolitańczyków dowodzonych przez jenerała austrjackiego Mack, i zachęconych obecnością swego króla, tryumfalnie zbliżało się do Rzymu, kiedy Championnet i Macdonald, zbierając swoje słabe siły, rzucają się na tę armją i zmuszają do ucieczki.
Ferdynand był w Albano, kiedy dowiedział się o tej piorunującej porażce.
— „Fuimmo! Fuimmo! zaczął wołać.
„I w istocie uciekał.
„Ale nim wsiadł do powozu:
— „Mój kochany Ascoli, powiedział do swego towarzysza, ty wiesz ilu jakobinów roi się w tych czasach! Ci synowi p... uparcie dążą do zamordowania mnie. Zróbmy jedną rzecz, zamieńmy nasze ubrania W podróży ty będziesz królem, a ja księciem d’Ascoli. Tym sposobem będę bezpieczniejszy.
„Jak powiedziano tak zrobiono: wspaniałomyślny Ascoli z radością przyjął tę trudną do uwierzenia propozycję; pospiesznie kładzie na siebie mundur króla i w zamian swój mu daje, siada po prawej stronie w powrozie i jadą.
„Nowy Dandino książę, odgrywa doskonale swoją rolę aż do Neapolu, podczas gdy Ferdynand, któremu strach dodawał natchnienia, wywiązywał się ze swojej jak najpokorniejszy dworak, tak jak gdyby całe swoje życie niczem innem nie był.
„Król w istocie czuł zawsze wdzięczność dla księcia d’Ascoli za ten czyn niezwyczajny jego poświęcenia się dla monarchy i póki tylko żył, nie przestawał mu dawać jawnych dowodów swej łaski; ale przez nadzwyczajność jaką tylko charakter tego księcia może tłómaczyć, często wyśmiewał to poświęcenie i drwił ze swego własnego tchórzostwa.
„Pewnego dnia znajdowałem się z tym panem u księżnej de Floridia, w chwili kiedy król podawał jej ramię by ją zaprowadzić do stołu. Tylko przyjaciel pani domu, bez znaczenia, czując się zbyt zaszczyconym obecnością nowoprzybyłego, mruczał przez zęby: Domine non sum dignus, nawet cofnąłem się parę kroków, kiedy szlachetna dama spoglądając na swój strój, zaczęła chwalić księcia i jego przywiązanie do osoby jej królewskiego kochanka.
— „Jest on niezaprzeczenie, mówiła, twoim prawdziwym przyjacielem, najwięcej oddanym ci sługą, i t. d. 
— Tak, tak, donna Lucia, odpowiedział król. To też zapytaj księcia Ascoli jakiego figla mu wypłatałem, kiedyśmy uciekali z Albano.
„Później opowiadał jej o przemianie ubrania i sposobie w jaki się wywiązali ze swej roli i dodawał ze łzami w oczach śmiejąc się do rozpuku:
— „To on był królem! gdybyśmy byli spotkali jakobinów on byłby powieszony, a jabym ocalał!
„Wszystko jest dziwne w tej historji: szczególna porażka, szczególna ucieczka, szczególna propozycja, szczególne odkrycie tych faktów nakoniec przed obcym, bo takim byłem dla dworu, szczególniej dla króla do którego raz czy dwa mówiłem.
„Szczęściem dla ludzkości — rzecz najmniej dziwna, to poświęcenie uczciwego dworaka.“


∗             ∗

Teraz, szkic jaki kreślimy jednej z osób tej książki — (w której podobieństwo obawiamy się iż czytelnicy nie będą mogli nam uwierzyć) byłby niezupełnym, jeżeli patrzeć się będziemy na tego Pulcinella królewskiego z jego strony lazarońskiej; z profilu jest on śmieszny, ale na wprost jest — straszny.
Oto jest dosłownie tłómaczony list jaki pisał do Ruffa, zwycięzcy i blizkiego wkroczenia do Neapolu; jest to lista proskrypcji ułożona jednocześnie przez zemstę, nienawiść i obawę:


∗             ∗
Palermo 1 Maja 1799 r.

„Wasza wysokość.
„Czytając i odczytując i zważywszy z największą uwagą ustęp twego listu z dnia 1 kwietnia, tyczący się ostatecznego postanowienia o losie licznych przestępców, którzy już wpadli łub mogą wpaść w nasze ręce, bądź to na prowincji, bądź to — jeżeli z pomocą Boga, stolica wróci pod moją władzę, powinienem donieść ci zaraz, iż wszystko cokolwiek mi mówisz w tym przedmiocie, znalazłem pełne mądrości i oświecone tem światłem, tym rozumem i przywiązaniem, jakiego mi dałeś i dajesz wciąż jawne dowody.
„Chcę ci więc objawić moje rozporządzenie.
„Zgadzam się z tobą iż nie powinniśmy zajadle robić naszych poszukiwań, tem więcej że ladaco dali się tak jawnie poznać, iż w bardzo krótkim czasie można pochwycić najprzewrotniejszych.
„Zamiarem moim jest więc, by winni z następujących klas byli zatrzymani i należycie strzeżeni:
„Wszyscy z rządu tymczasowego i z komisji wykonawczej i prawodawczej w Neapolu.
„Wszyscy członkowie komisji wojennej i policji utworzonej przez republikanów.
„Wszyscy urzędnicy magistratów i którzy w ogóle otrzymali jakie polecenie od Rzeczypospolitej albo od Francuzów;
„Wszyscy ci co się zgodzili na komisję mającą na celu wykrycie marnotrawstwa i przeniewierzeń się mojego rządu;
„Wszyscy oficerowie będący w mojej służbie, a którzy przeszli do służby tak zwanej Rzeczypospolitej lub Francuzów. Rozumie się że w razie, gdyby moi oficerowie byli wzięci z bronią w ręku przeciwko moim wojskom lub moich sprzymierzonych, mają być w przeciągu dwudziestu czterech godzin rozstrzelani, bez żadnego sądu, jakoteż wszyscy baronowie, którzyby zbrojnie stawali przeciwko moim żołnierzom lub żołnierzom moich sprzymierzonych;
„Wszyscy ci, którzy zakładali dzienniki republikańskie, albo drukowali proklamacje i inne pisma podburzające mój naród do powstania, i rozpowszechniające zasady nowego rządu.
„Będą również zatrzymani syndycy miast i posłowie z urzędu, którzy odebrali memu zastępcy generałowi Pignoteli ster rządu, lub przeszkadzali jego działaniom i przedsiębrali środki sprzeczne z wiernością jaką nam winni.
„Żądam również by zatrzymano niejaką Luizę Molina San Felice i pewnego Vincenzo Cuoco, którzy odkryli kontrrewolucją, jaką rojaliści chcieli urządzić, a na czele której stali Backer ojciec i syn.
„Po tem, mam zamiar wyznaczyć komisję nadzwyczajną z kilku ludzi pewnych i wybranych, którzyby sądzili wojennie głównych przestępców między zatrzymanymi i to z cała surowością prawa.
„Ci co będą osądzeni mniej winnymi, zostaną oszczędnie wygnani z granic mego kraju na całe życie, a ich dobra będą zabrane.
„Co się tyczy wygnania, muszę ci powiedzieć żem uznał bardzo rozumnem co o tem mówisz; ale pominąwszy niedogodności, znajduję że lepiej jest pozbyć się tych jaszczurek, jak trzymać je u siebie. Gdybym miał własną wyspę bardzo oddaloną od moich posiadłości na stałym lądzie, chętniebym się zgodził na twój projekt wydalenia ich tam; lecz blizkość wysp obydwóch moich królestw dawałyby mnożność knowania spisków ze zbrodniarzami i niezadowolonymi, których nam się nieudało wytępić w mojem Państwie. Zresztą, znaczne niepowodzenia jakich dzięki Bogu Francuzi doznali, i jakich, tego się spodziewam, muszą doznać jeszcze, stawiają wygnańców w niemożności szkodzenia nam. Trzeba się jednak dobrze zastanowić nad miejscem wygnania i sposobem w jaki by to wykonać bez niebezpieczeństwa: to jest właśnie czem się obecnie zajmuję.
„Co do komisji mającej sądzić winnych, jak tylko dostanę Neapol w ręce, pomyślę nad tem niezawodnie i wyślę ją z tego miasta do stolicy. Na prowincjach i w miejscach gdzie ty jesteś, de Fiore może funkcjonować dalej, jeżeliś z niego kontent. Nadto, z pomiędzy adwokatów prowincyj i królestwa, którzy nie wchodzili w układy z republikanami a są przywiązani do tronu i mają rozum, można wybrać pewną liczbę i dać im zupełną władzę bez apelacji, bo nie chcę by urzędnicy bądź ze stolicy bądź to z prowincji — którzy służyli Rzeczypospolitej, chociaż jak się spodziewam byli do tego gwałtem zmuszeni, sądzili zdrajców w liczbie których i ich zamieszczam.
„Co do tych których nie zamieściłem w kategorjach jakie ci wskazałem i których zastrzegam sobie, pozwalam ci zająć się ich prędkiem i przykładnem ukaraniem z całą surowością praw, jeżeli odkryjesz że są rzeczywistymi i głównymi przestępcami i uznasz karę za stosowną.
„Co do urzędników sądowych ze stolicy, jeżeli nie przyjmowali zleceń od Francuzów i Rzeczypospolitej, a tylko wypełniali swoje obowiązki, nie będą karani.
„Oto są jak na teraz wszystkie rozporządzenia które ci polecam wypełnić sposobem jaki uznasz za możebny i w miejscach gdzie będzie po temu możność.
„Jak tylko odzyskam Neapol, zostawiam dla siebie zaprowadzenie wielu zmian jakich okoliczności i wiadomości których nabędę, wymagają. Po czem, mam zamiar nadal pełnić obowiązki dobrego katolika i ojca kochającego swój naród, zapomnieć zupełnie przeszłości i udzielić dla wszystkich przebaczenie ogólne i zupełne, mogące im zapewnić odpuszczenie ich przeszłych błędów, których dalej zabronię poszukiwać, podchlebiając sobie ze te błędy nie były wynikiem skażonego ducha, lecz obawy i trwożliwości.
„Lecz nie zapominaj że trzeba urzęda publiczne na prowincji dawać tylko osobom, które się zawsze dobrze względem tronu zachowywały, i które tem samem nigdy nie zmieniały stronnictwa, gdyż tylko tym sposobem będziemy mogli być pewni utrzymać to, cośmy odzyskali.
„Proszę Boga by cię zachował dla mego dobra i bym mógł wyrażać ci wszędzie mą prawdziwą i szczerą wdzięczność.

Tymczasem pozostaję,
Twoim przywiązanym
Ferdynand L. B.

∗             ∗

Teraz, dodamy że jedna z osobistości powieści, prawie nieprawdopodobna, którąśmy wprowadzili do naszej książki, aby wreszcie Neapol w dniach rewolucji przedstawił się naszym czytelnikom w swoim prawdziwem świetle, jest na innym szczeblu drabiny społecznej rodzajem potworu, pół tygrysa, pół goryla, nazwiskiem Gaetano Mammone.
Jeden tylko z autorów mówi o nim jakoby go znał osobiście: Cuoco. Inni potarzają tylko to co Cuoco o nim mówi:
„Mammone Gaetano najprzód młynarz, następnie wódz naczelny powstańców z Sora, potwór srogi, którego okrucieństwa z niczem nie można porównać. W przeciągu dwóch miesięcy na małej przestrzeni kraju kazał rozstrzelać trzystu pięćdziesięciu nieszczęśliwych, nie licząc prawie drugie tyle zabitych przez jego popleczników. Nie mówię o rzezi, gwałtach, pożarach; nie mówię o obrzydłych rowach, gdzie rzucał nieszczęśliwych wpadłych w jego ręce, ani o nowych rodzajach śmierci wymyślonych przez okrucieństwo: odnowił on wynalazki Procusta i Mezencego. Jego chciwość krwi była taka — że wypijał wszystką jaka płynęła z ran nieszczęśliwych których zabijał, lub kazał zabijać. Ten który pisać te słowa widział go pijącego swoją własną krew po upuszczeniu takowej, i poszukującego z chciwością w sklepie cyrulika krwi, którą przed nim upuszczano innym. Obiadował on prawie zawsze mając na stole uciętą głowę i pijał z ludzkiej czaszki.
„Do tego to potwora Ferdynand z Sycylji pisywał: Mój generale i mój przyjacielu“.


∗             ∗

Co do innych osób — zawsze mówimy o osobach historycznych — są one więcej podobne do ludzi: jest królowa Marja-Karolina, której szkic przygotowawczy spróbowalibyśmy skreślić, gdyby ten szkic nie był skreślony w żywych zarysach w pysznej mowie księcia Napoleona w Senacie, mowie którą każdy pamięta; — Nelson, którego życiorys napisał Lamartine; — Emma Lyonna której Bibljoteka cesarska pokaże wam dwadzieścia portretów; — Championnet, którego imię jest chwalebnie zapisane na pierwszej karcie naszej rewolucji i który jak Marceau, jak Hoche, jak Kleber, jak Desaix, jak mój ojciec — miał szczęście jej nie dożyć; — są to nareszcie niektóre z tych wielkich i poetycznych postaci, jakich kataklizmy polityczne zawsze dostarczają, które we Francji nazywają się Danton, Kamili Desmoulins, Biron, Bailly, Pani Roland, a które w Neapolu nazywają się Hektor Carafia, Manthonnet, Schipani, Cirillo, Cimarosa, Eleonora Pimentel.
Co do heroiny która daje swoją nazwę książce, powiedzmy słowo nie o niej, ale o jej imieniu: la San Felice.
We Francji, mówiąc o kobiecie szlachetnego urodzenia lub zwyczajnie znakomitej, mówią: Madame; w Anglji: Milady albo Mistres; we Włoszech: kraju poufałości mówią: la une telle.
U nas ta nazwa byłaby źle przyjętą, we Włoszech, szczególnie w Neapolu, to prawie tytuł szlachectwa.
Nikt w Neapolu nie myślałby wzmiankując o tej biednej kobiecie, którą nadmiar nieszczęścia uczynił historyczną, mówić o niej: Madame San Felice, albo chevaliere San Felice.
Mówią po prostu: la San Felice.
Sądziłem żem był powinien zachować książce bez żadnego zepsucia tytuł, którego pożycza od swej heroiny.
Teraz kochani czytelnicy, powiedziawszy wam com miał do powiedzenia, przystąpimy do rzeczy jeżeli łaska.


∗             ∗

Między skałą której Virgiljusz nadał, jak to sam mówi, ufając swemu geniuszowi, imię przylądka Miseny i przylądkiem Campanella, który widział na jednej ze swych pochyłości narodziny wynalazcy bussoli, a na drugiej błąkającego się tułacza — wygnańca, autora Jerozolimy wyzwolonej, otwiera się wspaniała zatoka Neapolitańska. Zatoka ta, zawsze pogodna, zawsze przerzynana tysiącami statków, zawsze brzmiąca odgłosem muzyki i śpiewów spacerujących, była 22 września 1798 r. weselsza, hałaśliwsza i ożywiona jeszcze więcej niż zwykle.
Wrzesień jest przepyszny w Neapolu, środkujący między skwarnemi upałami lata, a kapryśnemi deszczami jesieni; dzień od którego datujemy pierwsze stronnice naszej historji, był jednym z najpyszniejszych dni miesiąca. Słońce rozlewało złote promienie na ten szeroki amfiteatr pagórków, zdający się wyciągać jedno z swych ramion do Nisida, a drugie do Portici, aby przycisnąć szczęśliwe miasto do łona góry św. Elma, nad którą góruje podobna koronie umieszczonej na czole nowożytnej Parthenopy, stara forteca książąt andegaweńskich.
Zatoka — niezmierzony obrus lazurowy, podobna do dywanu posianego złotego rószczkami, drżała pod powiewem rannego wiatru, lekkiego, balsamicznego, woniejącego a tak łagodnego, że wywoływał niewypowiedziany uśmiech na twarze które muskał; tak pełnego życia że w piersiach nim oddychających, budziło się pragnienie nieskończoności, pozwalające wierzyć człowiekowi że jest, a przynajmniej może stać się bóstwem, i że ten świat jest tylko jednodniową oberżą, wzniesioną na drodze do nieba.
Ósma godzina wybiła w kościele św. Ferdynanda, stanowiącym róg ulicy Toledo i placu San Ferdinando. Zaledwie przebrzmiały ostatnie dźwięki zegaru, kiedy tysiąc dzwonów z trzystu kościołów Neapolu odezwało się radośnie i głośno przez otwory dzwonnic, a działa z portu de 1’Euf, z du Castel Nuovo i del Carmine, wybuchając jak uderzenie piorunu, zdawały się chcieć zgłuszyć to hałaśliwe dzwonienie i jednocześnie otaczały miasto obłokiem dymu, podczas kiedy port św. Elma, płomienisty i zachmurzony jak krater przy wybuchu, zaimprowizował na przeciw starego zastygłego wulkanu, nowy Wezuwiusz.
Dzwony i działa pozdrawiały swym spiżowym głosem wspaniałą galerę, która w tej chwili odbijała od wybrzeża, przebywała port wojenny i pod podwójnem ciśnieniem wioseł i żagla, majestatycznie oddalała się na otwarte morze, a za nią dziesięć, czy dwanaście statków mniejszych, lecz równie okazale przybranych jak ich przewodniczka, która w bogactwie mogła walczyć o pierwszeństwo z Bucentaurem, wiozącym dożę na zaślubiny Adrjatyku.
Galerą tą dowodził oficer czterdzieści sześć do czterdziestu siedmiu lat mający, ubrany w bogaty mundur admirała marynarki neapolitańskiej; twarz jego męzka, piękności surowej i nakazującej, była opaloną od słońca i wiatru; chociaż głowę miał odkrytą na znak szacunku, trzymał wysoko czoło otoczone siwiejącemi włosami, które pewno nieraz rozwiewał ostry powiew burzy; i można było od razu zrozumieć, że jakiekolwiek dostojne osoby wiózł na swoim pokładzie, do niego tylko należały rozkazy; srebrna tuba zawieszona na prawej jego ręce byłaby widocznym znakiem tego dowództwa, gdyby natura nie postarała się wypiętnować tego znaku sposobem nie dającym się zatrzeć w blasku jego oczów i tonie jego głosu.
Nazywał się Franciszek Caracciolo i należał do tej dawnej rodziny książąt Caraccioli, przywykłej być ambasadorami królów i kochankami królowych.
Stał na ławce wioślarskiej jakby w czasie bitwy krwawej. Cały pomost galery był pokryty purpurowem obiciem z herbami Obojga Sycylji, przeznaczonem ochraniać od słońca dostojnych pasażerów jakich niósł statek.
Pasażerowie ci stanowili trzy grupy różne powierzchownością i zachowaniem się.
Pierwsza z tych grup najznakomitsza ze wszystkich, składała się z pięciu ludzi, zajmujących środek statku; trzech z nich wychodziło z pod namiotu na most; na szyjach ich wisiały ordery wszystkich krajów, na wstążkach wszystkich kolorów, a piersi ozdabiały krzyże i gwiazdy. Dwaj z nich jako znak wybitny swej godności, nosili złote klucze w pętlicach ubrań, co oznaczało że mieli zaszczyt być szambelanami.
Główną osobą tej grupy był człowiek pięćdziesięcio siedmioletni, wysoki i szczupły, chociaż silnie zbudowany. Zwyczaj pochylania się gdy słuchał osób do niego mówiących, nagiął trochę naprzód jego figurę. Pomimo stroju pokrytego złotym haftem w jaki był ubrany, pomimo gwiazd djamentowych błyszczących na jego piersiach, pomimo tytułu Najjaśniejszy wracającego co chwila na usta mówiących do niego, powierzchowność jego była pospolitą i żaden z rysów rozbierany po szczególe, nie wskazywał godności królewskiej. Nogi miał grube, ręce szerokie, stawy rąk i nóg wcale nie wykwintne; czoło spłaszczone wskazujące brak wyższych uczuć; podbródek niknący zdradzając charakter słaby i niezdecydowany, uwydatniał jeszcze nos nieproporcjonalnie gruby i długi, znak niskich namiętności i skłonności grubijańskich; oko tylko było żywe i szydzące, lecz prawie ciągle fałszywa, okrutne czasami.
Osoba ta — był to Ferdynand IV. syn Karola III. z łaski Boga król Obojga Sycylji i Jerozolimy, infant Hiszpański, książę Parmy, Placencji i Castro, wielki książę dziedziczny Toskanii, którego lazzaroni z Neapolu nazywali po prostu bez tylu tytułów i ceremonii, królem Nasone.
Ten z którym najpoufalej rozmawiał i który był najskromniej ze wszystkich ubrany, chociaż nosił suknię haftowaną dyplomaty, był to starzec sześćdziesięcio dziewięcio letni, małego wzrostu, o rzadkich białych włosach w tył odrzuconych. Twarz miał wązką, nazywaną charakterystycznie przez gmin „ostrzem noża“ nos i podbródek spiczasty, usta wklęsłe, oko badawcze, jasne i rozumne; jego ręce o których zdawał się mieć nadzwyczajne staranie, ze spadającemi na nie mankietami z prześlicznych koronek angielskich, były obciążone pierścionkami ze starożytnych rzadkich kamieni, oprawnych w złoto; miał tylko dwa ordery: gwiazdę św. Januarjusza i krzyż komandorski łaźni ze złotym gwiaździstym medaljonem, gdzie mieści się berło między różą i ostem w pośrodku trzech koron cesarskich.
Był to sir Wiljam Hamilton, mleczny brat króla Jerzego III. i od trzydziestu pięciu lat ambasador Wielkiej Brytanii przy dworze Obojga-Sycylji.
Trzej inni byli: Markiz Malaspina adjutant króla; Irlandczyk Jan Acton jego pierwszy minister, i książę Ascoli, jego szambelan i przyjaciel.
Druga grupa, podobna obrazowi pędzla Angelico Kauffmana, składała się z dwóch kobiet, na które nawet w nieświadomości ich dostojeństwa i sławy, niepodobna byłoby najobojętniejszemu badaczowi nie zwrócić szczególnej uwagi.
Starsza z tych dwóch dam, jakkolwiek już przeszła świetną epokę młodości, zachowała resztki uderzającej piękności; postać jej, raczej wysoka jak nizka, zaczynała nabierać tuszy, którą z powodu wielkiej świeżości możnaby sądzić zawcześną, gdyby głębokie zmarszczki pokrywające szerokie imponujące czoło, następstwo z zajęć politycznych i ciężaru korony niż z wieku samego, nie wskazywały czterdziestego piątego roku jakiego dobiegała. Jej blond włosy rzadkiej wytworności, ślicznego koloru, cudownie otaczały twarz, której pierwotny owal lekko się skrzywił pod wrażeniami niecierpliwości i bólu. Niebieskie oczy znużone i roztargnione, rzucały, gdy je myśl ożywiała, blask ponury i jakby elektryczny, jaki będąc odbiciem miłości, potem płomieniem dumy, stał się odbłyskiem nienawiści; jej wargi wilgotne i karminowe, z których dolna wydatniejsza od górnej, w pewnych chwilach nadawała jej twarzy wyraz nieokreślonej pogardy, wyschły i zbladły od ustawicznego gryzienia zębami zawsze pięknemi i błyszczącemi jak perły. Nos i podbródek pozostały greckiej czystości; szyja, łopatki i ramiona były bez zarzutu.
Ta kobieta była to córka Marji-Teresy, siostra Marji-Antoniny, była to Marja-Karolina Austryjacka królowa Obojga Sycylji, małżonka Ferdynanda IV. który dla przyczyn jakie później wyjaśnimy, najprzód stał jej się obojętnym, później wstrętnym, nakoniec godnym wzgardy. Była właśnie w tej fazie, a nie miała ona jeszcze być ostatnią; tylko sprawy polityczne zbliżały do siebie dostojnych małżonków, zresztą, żyli zupełnie oddzieleni, król polując w swych lasach Lincola, Persano, d’Astroni i odpoczywając w swym haremie San Leucio, królowa zajmując się polityką w Neapolu, w Caserte lub Portici, ze swoim ministrem Acton, albo odpoczywając w cieniu pomarańczowej altany ze swoją faworytą Emmą Lyona, w tej chwili leżącą u nóg jej, jak niewolnica wschodnia.
Wystarczało jednego rzutu oka na tę ostatnią, by zrozumieć nietylko łaskę dosyć skandaliczną jaką miała u Karoliny, ale i szalone zachwycenie w jakie ta czarodziejka wprawiała angielskich malarzy, przedstawiających ją pod różnemi postaciami i neapolitańskich poetów, opiewających ją na wszystkie tony Niewątpliwie, w blizkich stosunkach z jakim nowoczesnym Sahpo, odziedziczyła ona cudowny płyn dany Faunowi przez Venus, aby być wszechwładnie kochaną; zdziwione oko zdawało się, patrząc na nią, z razu nie rozróżniać konturów tego cudownego ciała, jak tylko przez mgłę rozkoszy od niej bijącej; lecz powoli, wzrok przenikał obłok i bogini ukazywała się.
Spróbujmy odmalować tę kobietę, która z najgłębszych przepaści nędzy doszła najświetniejszego powodzenia, a w chwili gdy ją widzimy, mogła współzawodniczyć w rozumie, wdzięku i piękności z Greczynką Aspazją, Egipcjanką Kleopatrą i Olympią Rzymianką.
Była ona, a przynajmniej zdawała się być w wieku gdy kobieta dochodzi do najwyższego stopnia rozwinięcia fizycznego; postać, kiedy jej się chciano przyjrzeć po szczególe, olśniewała wzrok; kasztanowate włosy spadały w długich lunach okalając twarz okrągłą, jak młodej dziewczyny dochdzącej zaledwie dojrzałości; jej tęczowe oczy którym niepodobna było określić barwy, błyszczały z pod brwi jakby namalowanych pędzlem Rafaela; jej szyja giętka i biała jak szyja łabędzia; jej ramiona i łopatki których gibkość, łagodne zaokrąglenie, wdzięk zachwycający, przypominały już nie zimne utwory starożytnego dłuta, lecz marmury rozkoszne i drgające Germana Pilou, przewyższały nawet te marmury mocą i błekitnemi żyłkami; usta podobne do ust księżniczki córki chrzestnej wieszczki, która za każdem wymówionem słowem roniła perlę, a za każdym uśmiechem djament, zdawały się niewyczerpanem źródłem pocałunków miłości. W przeciwieństwie ze strojem prawdziwie królewskim Marji-Karoliny, była ubraną w długą skromną białą kaszmirową tunikę, z szerokiemi rękawami, wyciętą à la greque u góry, ściągniętą i zfałdowaną w pasie, przytrzymaną tylko paskiem z różowego safianu, haftowanym, w złoto sadzanym rubinami, opalami, turkusami, i zapinającym się na wspaniałą kameę przedstawiającą portret sir Wiliama Hamiltona; owijała się ona jakby płaszczem, szerokim szalem indyjskim, barwy mieniącej w złote kwiaty, który nie raz na poufałych wieczorkach u królowej, służył jej do tańca: tego pas du Châle, przez nią wymyślonego, a w jakim żadna tancerka ani baletniczka nie mogła dosięgnąć rozkosznej i magicznej jej doskonałości.
Później znajdziemy sposób skreślenia czytelnikom dziwnej przeszłości tej kobiety, na którą, w tym całym rozdziale z wstępnych złożonym opisów, nie możemy jakiekolwiek by miejsce zajmowała w tej powieści, jak tylko pobieżnie rzucić okiem.
Trzecia tej odpowiadająca grupa a znajdująca się po prawej stronie królewskiej, składała się z czterech osób, to jest z dwóch mężczyzn różnego wieku, rozmawiających o naukach i ekonomji politycznej i z młodej kobiety, bladej, smutnej i marzącej, kołyszącej w ramionach i do serca przyciskającej kilkomiesięczne dziecię.
Piąta osoba, była to mamka dziecięcia, pełna i rumiana wieśniaczka, w kostiumie kobiet z Awersa ukrywająca się w półcieniu, zkąd świeciły pomimo woli złote hafty jej stanika.
Młodszy z dwóch mężczyzn, zaledwie dwudziesto dwuletni, blond włosów, bez żadnego jeszcze zarostu, nadzwyczajnej tuszy, którą później trucizna zamienić miała w trupią wysmukłość, ubrany w suknię błękitną, haftowaną złotem i przeciążoną gwiazdami i orderami, był starszym synem króla i królowej Marji-Karoliny, domyślnym spadkobiercą korony francuzkiej, księciem Kalabrji. Z natury charakteru nieśmiałego i łagodnego, przeląkł się gwałtownych humorów królowej, oddał się cały literaturze i naukom, i pragnął tylko by go zostawiono po za obrębem machiny politycznej.
Ten z którym rozmawiał był to człowiek poważny i zimny, pięćdziesiąt do pięćdziesięciu dwóch lat mający; nie był on właściwie uczonym jak to pojmują we Włoszech, lecz, co często więcej znaczy: wiedzącym. Za całą dekoracją, na sukni skromnie przybranej nosił krzyż Maltański, który wymagał dwustu lat nieprzerwanego szlachectwa: był to w istocie szlachetny Neapolitańczyk nazwiskiem San Felice, bibliotekarz księcia i kawaler honorowy księżnej.
Księżna od której może powinniśmy byli zacząć, była tą młodą matką, co jakby zgadując że wkrótce porzuci ziemię dla nieba, przyciskała dziecię swe do serca. Ona także, jak jej świekra była arcyksiężniczką dumnego domu Habsburgów; nazywała się Klementyna Austrjacka; w piętnastym roku życia opuściła Wiedeń i zaślubiła Franciska Burbońskiego i bądź z miłości tam zostawionej, bądź z rozczarowania tu znalezionego, nikt, nawet jej córka, gdyby była w wieku rozumienia i mówienia, nie mogłaby opowiedzieć, że widziała choć raz jeden uśmiech na ustach matki.
Kwiat Północy wiądł zaledwie rozwity, pod palącem słońcem Południa; smutek jej był tajemnicą z której umierała powoli, nie skarżąc się ani na ludzi ani na Boga; zdawało się że wiedziała iż jest potępioną; pobożna i czysta ofiara błagalna, poddawała się wyrokowi jakiego doznała, nie za swoje a za cudze błędy; Bóg mający wieczność by być sprawiedliwym, używa niekiedy tajemnych przeciwieństw jakich nie pojmuje nasza ziemska i przemijająca sprawiedliwość.
Córka którą przyciskała do swego serca, mająca zaledwie parę miesięcy życia, była tą drugą Marją Karoliną; miała ona może ułomności pierwszej, ale nigdy jej zepsucia. Księżniczka ta zaślubiła księcia de Berry, sztylet Louvela uczynił ją wdową, ona jedna ze starszej linji Burbonów, zostawiła po sobie we Francji sympatyczne wspomnienie i rycerską pamięć.


∗             ∗

I cały ten świat królów, książąt, dworaków, płynąc po tem lazurowem morzu, pod purpurowym namiotem, przy dźwiękach muzyki dyrygowanej przez dobrego Dominika Cimarosę, mistrza kaplicy i kompozytora dworu, przebył kolejno Resinę, Portki, Torre del Greco, i zbliżał się przepyszną nawą, pchaną na szerokie morze lekkim wiatrem Baïa, tak zgubnym dla honoru dam rzymskich, a którego rozkoszne tchnienie niknęło pod portykami świątyń i sprawiało w ciągu roku dwukrotne kwitnienie róż z Pestum.
W tym samym czasie, widziano wzrastający na horyzoncie, daleko jeszcze od Caprei i przylądka Campanella, statek wojenny, który ze swej strony spostrzegłszy flotyllę królewską, robił żaglami by skierować się jak najprędzej, i zwróciwszy przodem wystrzelił z armaty. Lekki obłok dymu ukazał się zaraz z boku olbrzyma i ujrzano zgrabnie wznoszącą się w gorę czerwoną flagę Anglii.
W kilka chwil później, usłyszano przeciągły huk podobny do dalekiego uderzenia piorunu.

Bohater Nilu.

Powiedzieliśmy, że na dzióbie okrętu, przybywającego na spotkanie flotylli, ujrzano czerwoną flagę Anglii.
Powiedzmy teraz jak się nazywał ten okręt i oficer nim dowodzący.
Okręt ten nazywał się Vanguard, a oficer nim dowodzący był to kommodor Horacy Nelson.
Zniszczył flotę francuzką pod Abukir i odebrał Bonapartemu i armji republikańskiej wszelką nadzieję powrotu do Francji.
Powiedzmy w kilku słowach kto to był ten kommodor Horacy Nelson, jeden z najznakomitszych marynarzy, jedyny co poruszył a nawet zachwiał na Oceanie system kontynentalny Napoleona.
Może się dziwić będziecie słysząc nas, wygłaszających pochwały dla Nelsona, tego strasznego nieprzyjaciela Francji, który z jej serca wytoczył najlepszą, najczyściejszą krew pod Abukir i pod Trofalgar; lecz ludzie jak on są owocem powszechnej cywilizacji; potomność nie stwarza dla nich osobnego kraju i ojczyzny, uważa ich za wielkość społeczną rodzaju ludzkiego, wielkość, jaką rodzaj ludzki powinien otaczać miłością, i niezmiernem poważaniem. Tacy gdy legną w grobie, już nie są więcej współzawodnikami ani obcymi, przyjaciółmi ani wrogami, nazywają się Annibal i Scipion, Cezar i Pompejusz: to jest faktami i czynami. Nieśmiertelność naturalizuje wielkie geniusze na korzyść społeczeństwa.
Nelson urodził się 29 września 1758 r. był to więc w czasie o którym mówimy, człowiek trzydziestodziewięcioletni.
Urodził się w Barnham-Thorpes, małej mieścinie hrabstwa Norfolk; ojciec jego był tam pastorem; matka umarła młodo, zostawiwszy jedenaścioro dzieci.
Wuj Nelsona służący w marynarce, a będący spokrewniony z Walpolami, wziął go z sobą jako ochotnika na okręt o 64 działach zwany Redoutable. Statek popłynął do bieguna północnego; Nelson przez sześć miesięcy zostawał na lodach, walczył z białym niedźwiedziem i byłby został uduszony jego łapami, gdyby jeden z towarzyszów nie wpakował końca muszkietu zwierzęciu w ucho i nie wystrzelił.
Pod równikiem, zabłądził w lesie Peruwiańskim, usnął pod drzewem, został ukłóty przez najjadowitszego węża; o mało że z tego nie umarł i na całe życie pozostały mu sine plamy jak łuska wężowa.
W Kanadzie, pierwszy raz się zakochał i omało nie popełnił największego szaleństwa. Ażeby nie opuścić ukochanej, chciał prosić o dymisję ze stopnia kapitana fregaty. Koledzy opanowali go niespodzianie, związali jak zbrodniarza lub warjata, zanieśli na statek Sea Horse na którym wówczas służył i uwolnili dopiero na pełnem morzu.
Za powrotem do Londynu, ożenił się z młodą wdową nazwiskiem mistres Nisbett; kochał ją z namiętnością jaka tak łatwo a tak silnie zapalała się w jego sercu; kiedy wypłynął na morze, zabrał z sobą jej syna z pierwszego małżeństwa imieniem Josuah.
Kiedy Tulon został wydany Anglikom przez admirała Trogoff i generała Maudet, Horacy Nelson był kapitanem na pokładzie Agamemnona, wysłano go z okrętem do Neapolu dla oznajmienia królowi Ferdynandowi i królowej Karolinie o zdobyciu pierwszego wojennego portu Francji.
Sir Wiliams Hamilton ambasador Anglii, spotkawszy go u króla, przyprowadził do siebie, zostawił w salonie, a sam udał się do pokoju swej żony i powiedział:
— Przyprowadzam ci małego człowieczka nie mogącego się poszczycić urodą, ale albo ja się bardzo mylę, albo też będzie on kiedyś chwałą Anglii i postrachem jej nieprzyjaciół.
— Z czegóż to wnosisz? — zapytała, lady Hamilton.
— Z kilku słów jakie zamieniliśmy z sobą. Jest on w salonie, chodź go zobacz moja droga, nigdy nie przyjmowałem u siebie żadnego angielskiego oficera, lecz ten nie chcę by stanął gdzieindziej, jak w moim domu.
I Nelson mieszkał w ambasadzie Angielskiej, położonej u wybrzeża rzeki na Chiaja.
Nelson miał wówczas, roku 1793, lat trzydzieści cztery; był małego wzrostu, twarzy bladej, niebieskich oczu, orlego nosa odznaczającego ludzi wojskowych, a który Cezara i Condeusza czyni podobnymi do ptaków drapieżnych; podbródek mocno odznaczony wskazywał stałość dochodzącą do uporu; włosy i brodę miał jasno blond, rzadkie i nieregularnie rosnące.
Nic nie wskazuje żeby w tej epoce Emma Lyona różniła się w przekonaniach z mężem o wdziękach Nelsona; lecz olśniewająca piękność ambasadorowej sprawiła swój skutek: Nelson opuścił Neapol, zabrawszy posiłki po które przyjechał na dwór Obojga-Sycylii, wyjechał szalenie zakochany w lady Hamilton.
Czy to z żądzy chwały, czy też żeby się wyleczyć z tej miłości, chciał być zabitym przy wzięciu Calvi, gdzie utracił jedno oko, i w wyprawie Teneryffy, gdzie utracił jedno ramię. To tajemnica lecz w tych obydwóch okolicznościach narażał swoje życie z takiem lekceważeniem, iż trzeba przypuścić że nie wiele dbał o nie.
Lady Hamilton ujrzała go znowu, jednookim i bez ręki i nic nie wskazuje by jej serce uczuło dla bohatera kaleki, inne uczucie jak serdeczną sympatyczną litość należącą się od piękności męczennikom chwały.
Było to 16 czerwca 1798 r. kiedy po raz drugi przybył do Neapolu, i po raz drugi znalazł się w obec Lady Hamilton.
Położenie Nelsona było krytyczne.
Miał rozkaz blokować flotę francuzką w Tulenie i zwyciężyć ją jeśliby ztamtąd wypłynęła; tymczasem flota francuzka wyślizgnęła mu się z rąk, zabrała Maltę i wylądowała w Aleksandrji z 30,000 ludzi.
Ale to jeszcze nie wszystko: zgnębiony jednem nieszczęściem, poniósłszy olbrzymie straty z braku wody i żywności, nie mógł dalej ciągnąć pogoni i zmuszony był wracać do Gibraltaru po posiłki.
Był zgubiony: mogli posądzać o zdradę człowieka, który szukał przez miesiąc na morzu Śródziemnem, to jest na wielkiem jeziorze, floty z 13 okrętów linjowych i z 337 statków przewozowych, szukał i nie tylko nie spotkał, ale nawet nie odkrył jej śladu.
Chodziło o otrzymanie w obecności ambasadora francuzkiego pozwolenia od dworu Obojga-Sycylii, nabrania wody i żywności w portach Messyny i Syrakuzy, drzewa na maszty i reje, w lasach Kalabrji.
Tymczasem, dwór Obojga-Sycylii zawarł z Francją przymierze pokoju, nakazujące zupełną neutralność; pozwolić więc Nelsonowi czego żądał, byłoby to zerwać traktat.
Lecz Ferdynand i Karolina tak nienawidzili Francuzów i Francją, że wszystko czego żądał Nelson zostało mu bezwstydnie udzielonem; a że Nelson wiedział iż tylko świetne zwycięztwo może go zbawić, opuścił Neapol więcej zakochany, więcej szalony niż kiedykolwiek, przysiągłszy zwyciężyć lub zginąć przy pierwszej sposobności. Zwyciężył i tylko co nie został zabitym.
Nigdy, od czasu wynalezienia prochu i używania armaty, żadna bitwa morska nie przerażała morza podobnem nieszczęściem.
Z trzynastu okrętów linjowych które jakeśmy to mówili, składały flotę francuzką, dwa tylko uniknęły płomieni i umknęły przed nieprzyjacielem. Okręt l’Orient wyleciał w powietrze; inny okręt i jedna fregata zostały zatopione, dziewięć zostało zdobytych.
Nelson zachowywał się jak bohater przez czas trwania bitwy; ofiarował się na śmierć, ale śmierć go nie chciała; otrzymał straszliwą ranę. Kula armatnia z okrętu Wilhelm-Tell, pękając, strzaskała reję Vanguarda, na którym znajdował się Nelson, a reja strzaskana upadła mu na głowę w chwili kiedy ją podnosił dla dowiedzenia się o przyczynie usłyszanego trzasku; zdarła mu skórę z czaszki i jak byka uderzonego maczugą przewróciła na pomost, krwią oblanego.
Nelson myślał że rana jest śmiertelną, kazał przywołać kapelana celem otrzymania błogosławieństwa i polecenia — pożegnania swojej rodziny; lecz z księdzem, przybył także chirurg. Zbadał czaszkę była nienaruszoną; tylko skóra zerwana spadała na twarz. Skórę położono na swojem miejscu, przylepiono do czoła i przywiązano czarną opaską. Nelson podniósł tubę wypadłą mu z ręki, i znów zaczął dzieło zniszczenia wołając: Ognia! W nienawiści jego dla Francji było tchnienie Tytana.
Już powiedzieliśmy że 2 sierpnia, o godzinie ósmej wieczór z floty francuzkiej zostały tylko dwa okręta, które się schroniły do Malty.
Lekki statek zaniósł na dwór Obojga-Sycylii i do Admiralicji Angielskiej wiadomość o zwycięztwie Nelsona i zniszczeniu floty francuzkiej.
W całej Europie przyjęto tę wiadomość jednym okrzykiem radości, rozlegającym się aż w Azji; tak się bano Francuzów i tak była wstrętną rewolucja francuzka. Szczególniej dwór Neapolitański szalony z wściekłości, stał się szalonym ze szczęścia.
Naturalnie, raport donoszący o tym zwycięztwie zamykającym na zawsze trzydzieści tysięcy francuzów w Egipcie i Bonapartego z niemi, był przez Nelsona, pisany do lady Hamilton.
Bonaparte, człowiek Tulona, 13 a’endemvaire, Montenotte, Dego, Arcoli i Rivoli, zwycięzca Beauliego, Wurmsera, Abriuzi i księcia Karola, zwycięzca który w niespełna dwa lata zabrał 150 tysięcy jeńców, zdobył 170 sztandarów, wziął 550 armat wielkiego kalibru, 600 armat polowych, materjały z 5 mostów, zuchwały wróg, co powiedział że Europa jest gniazdem kretów i że tylko na wschodzie były wielkie Państwa i wielkie rewolucje; awanturniczy kapitan który w dziewiętnastym roku życia już większy niż Annibal i niż Scypion, chciał podbić Egipt żeby zostać tak wielkim jak Aleksander i Cezar, otóż ten Napoleon skonfiskowany, zniweczony, wymazany z listy wojowników; w tej wielkiej grze wojny, spotkał nakoniec gracza szczęśliwszego czy zręczniejszego od siebie.
Na tej olbrzymiej szachownicy Nilu, której pionkami są obeliski, konikami sfinksy, wieżami piramidy, gdzie rycerze nazywają się Cambizesem, królami Sezostris, królowemi Kleopatra — został zamalowanym.
Ciekawym jest zmierzyć przestrach, jakim samo imię Francuzów i Bonapartego napełniało panujących Europy; ciekawa lista podarunków jakie Nelson otrzymał od tychże panujących, oszalałych z radości że Francja została poniżoną, a Bonaparte podług ich mniemania zgubionym.
Długi jest ich szereg, podajemy go przepisany z notatki skreślonej ręką Nelsona:
Od Jerzego III, godność para Wielkiej Brytanii i medal złoty;
Od Izby niższej, dla niego i jego dwóch najbliższych spadkobierców, tytuł barona Nilu i Barnhau Thorpes, z pensją dwóch tysięcy funtów sterlingów poczynając od 1 sierpnia 1798 r. to jest od dnia bitwy;
Od Izby parów, takaż pensja, w takichże warunkach, od tego samego dnia;
Od Parlamentu Irlandzkiego pensja z 1,000 funtów sterlingów;
Od Kompanii Indji Wschodnich, jednorazowo 10,000 funtów ster.
Od Sułtana, klamra djamentowa z piórem oszacowana 2,000 funtów sterlingów, i bogate futro wartości 1,000 funtów sterlingów;
Od króla Sardynji, tabakierka wysadzana djamentami, wartości 2,000 funtów sterlingów;
Od matki Sułtana, pudełko ozdobione djamentami, wartujące 1,000 funtów sterlingów;
Od Cesarza Rosyjskiego Pawła I, jego portret ozdobiony djamentami, wartości 2,000 funt. sterlingów;
Od wyspy Zanty szpadę ze złotą rękojeścią i laskę ze złotą gałką;
Od miasta Palermo, tabakierkę i łańcuch złoty na srebrnej tacy;
Nakoniec od swego przyjaciela Benjamina Hallowell kapitana z Swiffsure, dar prawdziwie angielski, o którym nie możemy zamilczeć bo spis nie byłby zupełnym.
Powiedzieliśmy że okręt l’Orient wyleciał w powietrze; Hallowell kazał podnieść wielki maszt i zanieść go na pokład swego okrętu, potem kazał cieśli i ślusarzowi statku zrobić z masztu i jego okuć, trumnę ozdobioną blachą, na której następujące świadectwo pochodzenia było wypisane:
Zaświadczam jako trumna ta jest zbudowana cala z drzewa i żelaza okrętu V Orient, którego statek królewski zostający pod moimi rozkazami ocalił większą część, w zatoce Abukir.

„Ben Hallowell.“

Potem, trumnę tak poświadzoną ofiarował Nelsonowi przy następującym liście:

Do Szanownego lorda Nelson C. B.
„Kochany Panie,

„Posyłam Ci jednocześnie z listem, trumnę zrobioną z masztu okrętu francuzkiego l’Orient, abyś mógł po śmierci jeszcze odpoczywać we własnych trofeach. Nadzieja że dzień ten jeszcze dalekim, jest szczerem życzeniem twego powolnego i przywiązanego sługi.

„Ben Hallowell.“

Ze wszystkich darów ofiarowanych mu, ten ostatni był najprzyjemniejszym Nelsonowi; odebrał go z widocznem zadowoleniem, kazał go postawić w swoim gabinecie, za fotelem na którym zwykle siadał do stołu. Stary sługa, którego zasmucał ten pośmiertelny mebel, uprosił admirała żeby go przeniesiono pod pomost.
Skoro Nelson z Vanguarda przeszedł na okręt Fulminent, trumna dla której jeszcze na nowym okręcie nie znaleziono miejsca, stała jakiś czas na przodzie statku Pewnego dnia oficerowie z Fulminent podziwiali dar kapitana Hallowell, Nelson zawołał do nich ze swej kajuty:
— Podziwiajcie ile chcecie, panowie, ale ona nie dla was jest zrobiona.
Nakoniec przy pierwszej zdarzonej okazji, Nelson wysłał ją do swego tapicera w Anglji, prosząc by ją niezwłocznie pokrył aksamitem, ponieważ w zawodzie któremu się oddawał, mógł jej lada chwila potrzebować, a chciałby ją mieć gotową gdy jej zapotrzebuje.
Zbytecznem jest dodawać że Nelson, w siedm lat później zabity pod Trafalgar, był pochowanym w tej trumnie.
Lecz wróćmy do naszego opowiadania.
Powiedzieliśmy że Nelson na lekkim statku wysłał wiadomość o zwycięztwie w Abukir do Neapolu i Londynu.
Odebrawszy list Nelsona, Emma Lyona pobiegła do królowej Karoliny i podała jej go otwarty; królowa rzuciła nań okiem i wydała krzyk a raczej ryk szczęścia; zawołała synów, króla, jak szalona biegała po pokojach, całując kogo spotkała, ściskając posłanniczkę dobrych wieści w swoich ramionach i nie przestając powtarzać: Nelson! dzielny Nelson! O zbawco! oswobodzicielu Włoch! Niech cię Bóg wspiera! niebo zachowa!
Potem, nie troszcząc się o ambasadora francuzkiego Garata, tego samego który czytał Ludwikowi XVI wyrok śmierci, a który niewątpliwie został wysłany przez Dyrektorjat jako ostrzeżenie dla monarchji neapolitańskiej, kazała, sądząc że już niema czego obawiać się Francji, poczynić głośno, okazale i jawnie wszystkie przygotowania na przyjęcie Nelsona w Neapolu, tak jak się przyjmuje zwycięzcę.
Aby nie zostać w tyle za panującymi i sądząc że więcej mu jest winną niż inni, ponieważ była zagrożona obecnością wojsk francuzkich w Rzymie i ogłoszeniem rzeczypospolitej rzymskiej, kazała podać królowi do podpisu dyplom na księztwo Bronte z pensją 3,000 funtów sterlingów rocznie, a król ze swej strony postanowił przy wręczeniu tego dyplonu, ofiarować Nelsonowi szpadę daną przez Ludwika XIV jego synowi Filipowi V, gdy wyjeżdżał objąć tron Hiszpański, a przez Filipa V. jego synowi Don Carlosowi, kiedy ten wyjeżdżał na podbicie Neapolu.
Oprócz wartości historycznej, która była nieoszacowaną, szpada ta według woli króla Karola III, nie powinna się była dostać nikomu, jak tylko obrońcy lub zbawcy królestwa Obojga-Sycylii, była ocenioną z powodu djamentów ją zdobiących na 5,000 funtów sterlingów, czyli na 125 tysięcy franków na naszą monetę.
Co do królowej, ta postanowiła sobie dać Nelsonowi podarunek jakiemu wszystkie tytuły, wszystkie łaski, wszystkie bogactwa królów ziemi nie mogły wyrównać, postanowiła sobie dać mu Emmę Lyonę, przedmiot jego najgorętszych marzeń od lat pięciu.
W tym celu rano pamiętnego dnia 22 września 1798 r powiedziała do Emmy Lyona, odgarniając jej kasztanowate włosy, i całując to czoło kłamliwe a tak czyste na pozór, że możnaby je wziąść za czoło anioła.
— Moja Emmo kochana, żebym ja pozostała królem, a tem samem ty królową, trzeba żeby ten człowiek był naszym; lecz aby on był naszym, potrzeba żebyś ty należała do niego Emma spuściła oczy, i nie odpowiadając, schwyciła obydwie ręce królowej i namiętnie je ucałowała.

Dowiedzmy teraz, dla czego mogła Marja-Karolina o to prosić, a raczej rozkazać coś podobnego Lady Hamilton, żonie ambasadora Anglji.

Przeszłość Lady Hamilton.

W krótkim i niedokładnym portrecie Emmy Lyona, jaki próbowaliśmy skreślić, wzmiankowaliśmy już o dziwnej przeszłości tej kobiety; i w samej rzeczy nie wielu kobiet życie mogło się poszczycić tylu nadzwyczajnościami co jej. Nigdy przeszłość nie była tak zarazem ciemna i olśniewająca; nigdy nie wiedziała ani prawdziwych swoich lat, ani miejsca urodzenia; najdalej jak mogła zasięgnąć pamięcią widziała siebie dzieckiem trzy lub czteroletniem, ubranem w płócienną sukienkę, idącą boso drogą górzystą, wśród mgły i deszczu północnego kraju, trzymając się małą zziębniętą ręką za sukienkę matki, biednej wieśniaczki, która brała ją na plecy gdy była bardzo zmęczona, lub gdy trzeba było przechodzić strumień przerzynający drogę.
Pamiętała że w tej podróży była głodną i spragnioną. Pamiętała jeszcze, iż przechodząc przez miasto, matka jej zatrzymywała się przed drzwiami bogatych domów, albo przed sklepem piekarza i tam głosem błagalnym, prosiła jałmużny, której często odmawiano, albo chleba który jej dawano zawsze.
Wieczorem dziecię i matka zatrzymywały się przy jakim opuszczonym folwarku i prosiły o gościnność; dawano im ją bądź to w stodole, bądź w oborze; noce w które pozwalano dwóm biednym podróżnym spać w oborze, były dla nich świątecznemi; dziecię rozgrzewało się prędko pod ciepłem tchnieniem zwierząt, a rano, prawie zawsze przed udaniem się w dalszą drogę, dostawało albo od dzierżawczyni, albo od sługi przychodzącej doić krowy, szklankę ciepłego i pieniącego się mleka.
Nakoniec matka i córka dostały się do małego miasta Flint, celu swej podróży; tam urodziła się matka Emmy i John Lyons jej ojciec. Ten ostatni szukając roboty, opuścił hrabstwo Flint i udał się do hrabstwa Chester, lecz robota nie była korzystną. John Lyons umarł młody i biedny, a jego wdowa, wracała do rodzinnej ziemi zobaczyć czy ziemia ta będzie dla niej matką czy macochą.
W wspomnieniach dalszych w trzy lata, Emma widziała siebie na pochyłości zielonego i kwiecistego wzgórza, pasającą u dzierżawczyni okolicy w której jej matka służyła, stadko baranów, i najchętniej przesiadującą u czystego źródła, w którem z radością przeglądała się, ustrojona kwiatami polnemi jakich pełno rosło na łąkach.
Dwa lub trzy lat później, kiedy dobiegała dziesiątego roku, coś szczęśliwego stało się w rodzinie Hrabia Halifax, który w przystępie jednego z arystokratycznych kaprysów znalazł matkę Emmy piękną, przysłał małą sumę pieniężną, jakiej część przeznaczona była na jej utrzymanie, a druga na kształcenie dziecka i Emma pamiętała że ją zaprowadzono na pensję młodych panien, których mundur składał słomiany kapelusz, niebieska suknia i czerwony fartuszek.
Dwa lata już zostawała na tej pensji, nauczyła się tam czytać i pisać, nabyła początków muzyki i rysunków, sztuk w których dzięki swojej cudownej organizacji, znaczne czyniła postępy, kiedy pewnego poranku matka po nią się zgłosiła. Hrabia d’Halifax umarł zapomniawszy o obydwóch kobietach w testamencie. Emma nie mogła dłużej pozostać na pensji, bo ta nie była opłaconą; ex-pensjonarka musiała wejść jako bona do dzieci w dom niejakiego Tomasza Hawarden, któremu córka umarła młodo wdową, zostawiając troje dzieci sierotami.
Pewnego dnia prowadząc dzieci na spacer nad brzeg zatoki, spotkała ludzi którzy wywarli stanowczy wpływ na jej życie. Słynna zalotnica londyńska Miss Arabella i znakomity malarz, obecny jej kochanek, zatrzymali się w okolicy, pierwszy dla zrobienia szkicu wieśniaczki z księztwa Walili, a druga by patrzeć jak będzie ten szkic malował.
Dzieci prowadzone przez Emmę zbliżyły się ciekawie i wspięły na palce, by zobaczyć co robił malarz. Emma poszła za niemi; malarz odwróciwszy się, ujrzał ją i wydał okrzyk zdziwienia. Emma miała lat trzynaście, malarz nigdy podobnie pięknego dziewczęcia nie widział.
Zapytał kto jest i czem się zajmuje. Początkowa edukacja dobrze przez Emmę przyjęta postawiła ją w możności odpowiedzieć z pewną elegancją na te pytania. Dowiedział się ile zarabia pilnując dzieci pana Hawarden; odpowiedziała że oprócz ubrania, dostawała dziesięć szylingów miesięcznie.
— Przyjdź do Londynu — rzekł jej malarz, — a dam ci pięć gwinei za każdym razem gdy mi pozwolisz z siebie szkicować.
I podał jej bilet na którym te słowa były wypisane: Edward Romney, Cavendish square, 8. — Miss Arabella, jednocześnie, wyjęła mały woreczek zawierający kilka sztuk złota i podała go jej.
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się, przyjęła bilet, włożyła go za stanik, lecz instynktownie odepchnęła woreczek.
I kiedy miss Arabella nastawała, mówiąc że pieniądze te zdadzą się jej na drogę do Londynu:
— Dziękuję pani — odpowiedziała Emma — jeżeli pójdę do Londynu, będę miała na drogę dość małych oszczędności jakiem już zebrała i jakie zrobię jeszcze.
— Czy na swoich dziesięciu szylingach co miesiąc? — zapytała miss Arabella śmiejąc się.
— Tak pani — skromnie odpowiedziała dziewczynka. Na tem się skończyło.
W kilka miesięcy później, syn pana Hawarden, M James Hawarden, sławny chirurg z Londynu, przyjechał odwiedzić ojca; on również uderzony został pięknością Emmy i przez cały czas pobytu w miasteczku Flint, był dla niej dobrym i przyjacielskim; tylko nie namawiał ją wcale jak Romney, aby udała się do Londynu.
Po trzech tygodniach pobytu u ojca, odjechał, zostawiając dwie gwinee dla małej bony dzieci, w nagrodę starań jakiemi otaczała jego siostrzeńców. Emma przyjęła je bez wstrętu.
Miała przyjaciółkę imieniem Fanny Strong, a ta miała brata który się nazywał Ryszard.
Emma nigdy się nie dopytywała czem się zajmuje jej przyjaciółka, chociaż była lepiej ubraną niż na to pozwalało jej położenie. Myślała że zawdzięczą swoją tualetę korzyściom przemytniczym brata, uchodzącego za kontrabandzistę.
Pewnego dnia Emma — miała ona wtenczas lat czternaście — zatrzymała się przed sklepem luster, żeby się przejrzeć w dużem zwierciadle, służącym za zegar w sklepie. Nagle uczuła się dotkniętą w ramię.
Była to jej przyjaciółka Fanny Strong.
— Co tu robisz? — zapytała ją.
Emma zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała. Mówiąc prawdę powinnaby wyznać:
— Przeglądałam się i znalazłam się piękną.
Ale Fanny Strong nie potrzebowała odpowiedzi ażeby wiedzieć co się dzieje w sercu Emmy.
— Ah! — powiedziała wzdychając — gdybym ja była tak ładną jak ty, niedługo siedziałabym w tem obrzydłem mieście.
— Gdzież byś poszła? — zapytała Emma.
— Poszłabym do Londynu. Wszyscy mówią że przy ładnej twarzy, robi się majątek w Londynie. Idź tam, a jak będziesz miljonerką, weźmiesz mnie za swoją pokojówkę.
— Czy chcesz żebyśmy tam razem poszły? — zapytała Emma Lyona.
— Chętnie; ale cóż zrobić? nie mam sześciu pensów nawet i nie sądzę by Dick był bogatszym odemnie.
— Ja — rzekła Emma mam blisko cztery gwinee.
— To więcej niż nam potrzeba dla ciebie, dla mnie i Dicka — zawołała Emma.
I podróż została postanowioną.
W następny poniedziałek, nic nie mówiąc nikomu, trzej zbiegi wzięli w Chester dyliżans Londyński.
Przybywszy do miejsca gdzie zatrzymał się dyliżans z Chester, Emma podzieliła się pozostałemi 22 szylingami z Fanny Strong.
Fanny Strong i brat jej mieli adres oberży, gdzie mieszkali przemytnicy; leżała w głębi małej ulicy Villiers, przytykając z jednej strony do Tamizy z drugiej do Strand. Emma pozostawiła Dicka i Fanny szukających mieszkania; wsiadła do powozu i kazała się zawieść na Cavendish square, N. 8.
Edwarda Romney nie było; nie wiedziano gdzie pojechał, ani kiedy powróci; sądzono że był we Francji i wcale się go niespodziewane przed upływem dwóch miesięcy.
Emma została ogłuszona tą wiadomością. Przypadek tak naturalny nieobecności pana Rommey, nie przyszedł jej nawet do głowy. Światło zabłysło w jej umyśle, pomyślała o M. James Hawarden, sławnym chirurgu który opuszczając dom swego ojca, pozostawił łaskawie dwie gwinee, za które odbyli większą część drogi.
Nie dał jej wprawdzie swego adresu, ale dwa czy trzy razy odnosiła ona listy na pocztę, pisane do jego żony. Mieszkał: Leicester square N. 4.
Znów usiadła do powozu, kazała jechać na Leicester square. Drżąc zastukała do jego drzwi. Doktór był w domu.
Przyjął ją tak jak się tego spodziewała; powiedziała mu wszystko i ulitował się nad nią, obiecał zająć się nią, a tymczasem, przyjął ją pod swój dach, przypuścił do swego stołu, i dał za towarzyszkę pani Hawarden.
Pewnego poranku, oznajmił młodej dziewczynie, że znalazł dla niej miejsce w jednym z pierwszych magazynów biżuterji Londyńskich; ale w wilją dnia w którym Emma miała iść do tego magazynu, chcąc jej zrobić przyjemność zaprowadził ją do teatru.
Kortyna podnosząc się przed nią w teatrze Drury-Lane, ukazała jej świat nieznany; cały wieczór był dla niej jednym zachwytem. Grano Romeo i Julja, to marzenie miłości nie mające podobnego sobie w żadnym języku Wróciła szalona, olśniona, upojona, przepędziła noc nie zasnąwszy na chwilę, próbując przypomnieć sobie niektóre ustępy z dwóch cudownych scen na balkonie.
Nazajutrz poszła do swego magazynu ale przed udaniem się tam, zapytała M. Hawarden gdzie mogłaby nabyć sztukę przedstawianą wczoraj. Doktór poszedł do biblioteki, wyjął z niej Shakspeara i dał go jej w komplecie.
W trzy dni, umiała rolę Juliety na pamięć; marzyła tylko jakimby sposobem wejść do teatru i upoić się po raz drugi słodką trucizną, sączącą się z czarodziejskiego związku miłości i poezji; pragnęła za jakąbądź cenę wejść do tego zaczarowanego świata zaledwie ujrzanego — kiedy okazały ekwipaż zatrzymał się przed drzwiami sklepu. Wysiadła z niego kobieta i weszła krokiem śmiałym jakiego użycza bogactwo. Emma krzyknęła ze zdziwienia, gdyż poznała miss Arabellę.
Miss Arabella poznała ją także; nie mówiła nic, kupiła za siedmset czy ośmset funtów szterlingów biżuterji, i prosiła kupca żeby jej te sprawunki odesłał przez nową pannę z magazynu, oznaczając godzinę w której wraca do siebie.
Tą nową panną w magazynie była Emma.
O oznaczonej godzinie, wsadzono ją do powozu z pudełkami i posłano do hotelu miss Arabelli.
Piękna zalotnica czekała na nią; jej powodzenie było u szczytu, była kochanką zaledwie siedmnastoletniego panującego księcia.
Kazała Emmie wszystko sobie opowiedzieć, potem zapytała czy czekając powrotu Romneya, nie wołałaby zostać u niej dla rozweselenia w godzinach nudy, niż wracać do magazynu. Emma zapytała tylko o jedno, to jest czy będzie mogła bywać w teatrze. Miss Arabella odpowiedziała, że jeżeli tylko sama nie pojedzie do teatru, loża jej będzie na usługi Emmy.
Następnie posłała zapłacić kosztowności i kazała powiedzieć że zatrzymuje Emmę. Jubiler którego miss Arabella była jedną z najlepszych kundmanek, wcale się na nią o to nie gniewał.
Przez jaki szczególny kaprys modna kurtyzantka powzięła zamiar trzymania tej pięknej istoty przy sobie? Nieprzyjaciele miss Arabelli — a powodzenie wielu jej przyczyniło — dali tej fantazji wyjaśnienie, któremu Phryne angielska, przemieniona w Sapho, nie starała się nawet zaprzeczyć.
Przez dwa miesiące, Emma zostawała u pięknej zalotnicy, czytała wszystkie romanse jakie jej wpadły do ręki, bywała we wszystkich teatrach, a wróciwszy do swego pokoju, powtarzała wszystkie słynne role, naśladowała wszystkie baleta, na których była obecną; co dla innych było wytchnieniem, stawało się dla niej zajęciem ustawicznem; skończyła lat piętnaście, była w całym kwiecie młodości i piękności; postać jej giętka, wdzięczna, poddawała się wszystkim pozom, a naturalnemi poruszeniami dosięgła sztuki najzręczniejszych tancerek. Twarz jej, pomimo ciągłych przemian losu zachowała barwę niepokalanego dzieciństwa, połysk dziewiczej skromności; obdarzona skutkiem wrażliwej flzjonomji doskonałą ruchliwością, stawała się w smutku boleścią, w radości — zachwyceniem. Możnaby powiedzieć, że czystość duszy odbijała się w czystości rysów, tak dobrze że jeden z wielkich poetów naszej epoki, obawiając się oczernić tego zwierciadła boskiego, powiedział, mówiąc o jej pierwszym błędzie: „Upadek jej nie był w występku, lecz w nierozwadze i dobroci“.
Wojna jaką Anglia prowadziła w tym czasie z kolonjami amerykańskiemi, była w najżywszym rozwoju i werbowanie marynarzy odbywało się z całą siłą. Ryszard brat Fanny, został wzięty na okręt pomimo swej woli. Dziewczyna przybiegła błagać o pomoc przyjaciółkę; znajdowała ją tak piękną, że nikt nie będzie mógł oprzeć się jej prożbie; szło o próbę jej wpływu na admirała John Payne.
Emma uczuła budzące się w niej powołanie kusicielki; ubrała się w najpiękniejszą ze swych sukien i poszła z przyjaciółką do admirała: otrzymała o co prosiła: ale admirał też prosił a Emma zapłaciła wolność Dicka, jeżeli nie swoją miłością, to wdzięcznością przynajmniej.
Emma Lyona kochanka admirała Payne, miała własny dom, swoje sługi, swoje konie; ale fortuna ta była blaskiem meteoru: eskadra wyjechała, a Emma widziała okręt zabierający kochanka i niknące na horyzoncie jej sny złote.
Lecz Emma nie była z kobiet zabijających się jak Dydona po niestałym Eneaszu. Jeden z przyjaciół admirała, sir Harry Fatherson bogaty i piękny gentleman, ofiarował się utrzymać Emmę na stanowisku na jakiem ją znalazł. Młoda kobieta już uczyniła pierwszy krok na świetnej drodze występku; przyjęła więc propozycję i przez cały sezon była królową łowów, uroczystości i tańców. Ale, po tym czasie, zapomniana przez drugiego kochanka, upodlona drugą miłością, powoli doszła do takiej nędzy, że źródłem jej utrzymania stał się trotuar Hay-Market. najbrudniejszy ze wszystkich trotuarów dla biednych istot zaczepiających przechodniów.
Szczęściem, nikczemna rajfurka do której się udała aby wejść do zakładu zgorszenia publicznego, uderzona szlachetnem ułożeniem i skromnością swojej nowej pensjonarki, zamiast ją puścić na nierząd jak jej towarzyszki, zaprowadziła ją do pewnego sławnego doktora, bywającego w jej domu.
Był to sławny doktór Graham, rodzaj szarlatana mistycznego i rozpustnego, wygłaszającego młodzieży Londyńskiej zmysłową religię piękności.
Ujrzał Emmę: jego Venus Astarte była znalezioną w rysach tej Venus wstydliwej.
Drogo zapłacił za ten skarb, ale, dla niego skarb ten był nieocenionym; położył ją na łóżku Apollina; przykrył zasłoną przejrzystszą od siatki pod którą Vulkan zatrzymał Venus branką w oczach Olympu, i ogłosił we wszystkich dziennikach że posiada nareszcie wzór jedynej najwyższej piękności, którego dotychczas brakowało do zupełnego tryumfu jego teorji.
Na tę odezwę uczynioną do publiczności i nauki, wszyscy adepci wielkiej religii miłości, szerzącej swoją cześć po świecie całym, przybiegli do gabinetu doktora Graham.
Tryumf był zupełny: ani malarstwo, ani rzeźba nie wydały nigdy podobnego arcydzieła; Appelles i Phidias byli zwyciężeni.
Malarze i rzeźbiarze cisnęli się. Romney, wróciwszy do Londynu, przybył za innymi i poznał swoją dziewczynkę z hrabstwa Flint. Malował ją pod wszelkiemi postaciami: Arjadny, Bacchantki, Ledy, Sibylli, Armidy; w bibljotece cesarskiej jest zbiór obrazów przedstawiających czarodziejkę we wszystkich rozkosznych pozach, jakie wymyśliła zmysłowa starożytność.
Wtenczas to, pociągniony ciekawością, młody sir Charles Grenville, ze znakomitej familii tych Warwicków, nazywanych twórcami królów, synowiec sir Williama Hamilton, zobaczył Emmę Lyonę, a olśniony tak doskonałą pięknością zakochał się w niej szalenie. Młody lord czynił Emmie najświetniejsze obietnice; lecz oparła się wszystkim pokusom, utrzymując że związaną jest z doktorem Graham uczuciem wdzięczności i oświadczyła, że teraz opuści kochanka tylko dla męża.
Sir Charles dał słowo honoru że zaślubi Emmę Lyonę jak tylko dojdzie pełnoletności. Tymczasem Emma zezwoliła na porwanie siebie.
Kochankowie żyli, w istocie jak mąż i żona, mieli troje dzieci, które słowem ich ojca miały być uprawnione przez małżeństwo.
Lecz, w czasie tego wspólnego pożycia, skutkiem zmiany ministerstwa, Grenwille utracił urząd przynoszący mu większą część jego dochodów. Szczęściem zdarzyło się to przy końcu trzeciego roku, kiedy Emma dzięki najlepszym profesorom z Londynu, poczyniła znakomite postępy w muzyce i rysunku; oprócz tego wydoskonaliwszy się w swoim rodowitym języku, nauczyła się francuzkiego i włoskiego; deklamowała jak mistress Siddons, i doszła wielkiej doskonałości w sztuce pantomin i pozowania.
Pomimo utraty miejsca Grenwille nie miał odwagi zmniejszyć swoich wydatków; tylko napisał do wuja prosząc go o pieniądze. Każdej prośbie wuj jego natychmiast zadość czynił; lecz nakoniec na ostatnią, sir William Hamilton odpowiedział, że niedługo sam myśli jechać do Londynu i że skorzysta z tej podróży, aby rozważyć interesa synowca.
Słowo rozważyć przeraziło młodych ludzi, pragnęli i obawiali się jednocześnie przybycia sir Williama. Nagle zjawił się przed niemi kiedy nie wiedzieli nawet o jego przyjeździe. Od ośmiu dni był w Londynie.
Tych ośmiu dni użył Hamilton na wywiadywanie się o swoim synowcu, a ci do których się udał po wiadomości, nie omieszkali powiedzieć mu, że przyczyną jego nieporządnego życia i biedy była nierządnica z którą miał troje dzieci.
Emma odeszła do swego pokoju zostawiwszy kochanka z jego wujem; wuj przedstawił mu dwie ostateczności, albo opuścić w tej chwili Emmę Lyonę, albo wyrzec się sukcesji po nim, będącej niestety nadal jego jedynym majątkiem.
Odszedł dając synowcowi trzy dni do namysłu.
Odtąd cała nadzieja młodych ludzi była w Emmie: do niej należało otrzymać przebaczenie sir Wiliama dla swego kochanka, przekonywając ile był wart przebaczenia.
Emma więc zamiast ubrać się odpowiednio swemu nowemu stanowisku, wzięła ubiór swojej młodości, kapelusz słomiany i siermięgę; jej łzy, jej uśmiech, gra fizjonomii, jej pieszczoty i głos, miały dokonać reszty.
Zaprowadzona do sir Williama, Emma upadła mu do nóg; czy to ruchem zręcznie wyrachowanym, czy skutkiem przypadku, wstążki utrzymujące kapelusz rozwiązały się i piękne jej kasztanowate włosy rozsypały po ramionach. Czarodziejka była nie do naśladowania w boleści.
Stary archeolog, dotychczas kochający tylko marmury Ateńskie i posągi wielkiej Grecji, ujrzał po raz pierwszy żyjącą piękność, przewyższającą zimne i blade piękności bogiń Pracitela i Fidjasza.
Miłość, której nie chciał zrozumieć w synowcu, gwałtem wdarła mu się do serca i opanowała go całkiem, nim się jej spróbował obronić.
Długi synowca, nizkość urodzenia, skandaliczne życie, rozgłos zwycięztw, przedajność pieszczot; wszystko, nawet dzieci miłości, sir William — przyjął wszystko, pod warunkiem że Emma nagrodzi swoją osobą zupełne zapomnienie jego własnej godności.
Emma odniosła tryumf nadspodziewany, ale tą rażą wyraźnie postawiła swoje warunki; tylko obietnica małżeństwa złączyła ją z synowcem; oznajmiła, że nie pojedzie do Neapolu tylko żoną sir Williama Hamilton.
Sir William zgodził się na wszystko.
Piękność Emmy wywarła w Neapolu swój zwykły skutek; nie tylko zadziwiła, ale olśniła.
Lutownik starożytności i mineralog, znakomity ambasador Wielkiej-Brytanii, mleczny brat i przyjaciel Jerzego III. sir Williams przyjmował u siebie najpierwsze towarzystwo stolicy Obojga-Sycylii, składające się z uczonych, polityków i artystów. Kilka dni wystarczyło Emmie, artystce także, aby się dowiedzieć z polityki i sztuki tego co wiedzieć potrzebowała, i wkrótce dla wszystkich uczęszczających na salony sir Williama, wyroki Emmy stały się prawem.
Tryumf jej nie miał się jeszcze zakończyć. Zaledwie ukazała się na dworze, Marja-Karolina ogłosiła ją za swoją serdeczną przyjaciółkę i uczyniła z niej nierozłączną faworytę. Córka Marji-Teresy nietylko ukazywała się publicznie z nierządnicą z Hay-Market, przebiegła ulicę Toledo i promenadę Chiaja tą samą karetą i w takiejż toalecie jak ona, ale po wieczorach użytych na rozglądanie najlubieżniejszych i najjaskrawszych starożytności, kazała powiedzieć sir Williamowi, uszczęśliwionemu z podobnej łaski, że mu dopiero nazajutrz odda przyjaciółkę, bez której nie może się obejść.
Podobna zażyłość wzbudzała nietylko zazdrość, lecz nienawiść; wiedziała Karolina jakie znieważające przypuszczenia krążyły o tej nagłej i zadziwiającej przyjaźni; ale było to jedno z tych serc samowładnych, jedna z tych dusz dzielnych, która z głową wzniesioną, stawia czoło potwarzy a nawet obmowie i ktokolwiek chciał być przez nią dobrze przyjęty musiał dzielić swoje hołdy między Actona jej kochanka i Emmę Lyonę jej faworytę.
Znane są wypadki, 89 r. to jest wzięcie Bastylii i powrót z Versaillu, i 93, to jest śmierć króla Ludwika XVI. i Marji-Antoniny, 96 i 97, to jest zwycięztwa Bonapartego we Włoszech, zwycięztwa które wstrząsnęły trony, które chwilowo przynajmniej zwaliły najstarszy i najbardziej niewzruszony ze wszystkich: tron papiezki.
W pośród tych wypadków tak straszliwych, odbijających się echem na dworze Neapolitańskim, widziano ukazanie się i wzrost Nelsona rycerza dawnych królestw. Jego zwycięztwo pod Abukir wróciło wszystkim nadzieję. To też za jaką bądź cenę, Marja-Karolina, kobieta chciwa bogactw, władzy, panowania, chciała zachować swoją koronę; nic więc dziwnego że wezwawszy na pomoc czaru jaki wywierała na swoją przyjaciółkę, powiedziała do lady Hamilton, tego samego poranku kiedy ją prowadziła Nelsonowi, będącemu główną podporą despotyzmu:
— Trzeba ażeby ten człowiek był naszym, lecz ażeby on był naszym, potrzeba żebyś ty należała do niego.
Czyż bardzo było trudno lady Hamilton uczynić dla swej przyjaciółki Marji-Karoliny względem admirała Horacego Nelson, co Emma Lyona zrobiła dla swojej przyjaciółki Fanny Strong, względem admirała Johna Payne?
Była to zresztą chwalebna nagroda za kalectwo, dla syna biednych pastorów z Bonham Thorpes, człowieka który swoją wielkość winien był własnej odwadze, a sławę swemu tylko geniuszowi; była to chwalebna nagroda za otrzymane rany, widzieć idących na przeciw niego tego króla, tę królową, ten dwór, i nagrodę zwycięztwa, tę czarującą istotę — którą uwielbiał szalenie.

Uroczystości strachu.

Z wystrzału armatniego jaki się rozległ z pokładu Vanguard, prawie tak samo pokiereszowanego jak jego kommodor, wywieszonej brytańskiej flagi na małym maszcie, widocznem było, że Nelson poznał królewski orszak płynący na spotkanie. Naczelna galera nie potrzebowała nic zmieniać od Neapolu, kolory Anglii połączone z kolorami Obojga-Sycylii powiewały u jej masztów.
Kiedy już oba statki były od siebie na odległość 120 sążni, muzyka galery zagrała Gode saut the king, na co majtkowie Vanguarda, stojący na rejach, odpowiedzieli trzykrotnem hura! wydanem z systematycznością prawdziwie Angielską, używaną przez nich przy tym wykrzykniku.
Nelson rozkazał zatrzymać okręt ażeby galera mogła stanąć obok Vanguarda, kazał spuścić schody z prawej strony okrętu, czyli schody honorowe i czekał na wysokości tych schodów, z odkrytą głową z kapeluszem w ręku.
Wszyscy majtkowie i wszyscy żołnierze marynarki, ci nawet którzy nie wyleczyli się dobrze z ran swoich, biedzi i cierpiący zebrani byli na most i ustawieni w trzy szeregi celem sprezentowania broni.
Nelson spodziewał się zobaczyć wchodzących na pokład króla, potem królowę, potem panującego księcia, to jest przyjmować dostojnych gości według wszelkich reguł etykiety; tymczasem królowa przez powab prawdziwie niewieści, (a Nelson, w jednym liście do swojej żony zaznaczył ten fakt), królowa popchnęła piękną Emmę, która czerwieniąc się iż w tym razie dano jej pierwszeństwo, weszła na schody i czy to z prawdziwego wzruszenia, czy komedji dobrze odegranej, widząc Nelsona z jedną raną więcej, czołem owiązanem czarną opaską, bladego po utracie krwi, krzyknęła, zbladła sama, i, bliska zemdlenia, pochyliła się na piersi bohatera szepcąc: O wielki! o drogi Nelsonie!
Nelson upuścił kapelusz, i z krzykiem radosnego zdziwienia, otoczył ją swem jednem ramieniem, i podtrzymując przycisnął gwałtownie do serca.
W głębokiem uniesieniu w jakie go wprawił tak niespodziewany wypadek, Nelson zapomniał o świecie całym i uczuł się przepełnionym wszelkiemi rozkoszami, jeżeli już nie nieba Chrześcijańskiego, to przynajmniej raju Mahometa. Skoro przyszedł do siebie, król, królowa i dwór cały był na jego pokładzie i scena się zmieniła.
Król Ferdynand wziął go za rękę, nazwał oswobodzicielem świata; ofiarował mu prześliczną szpadę na rękojeści której, obok wstęgi orderu Zasługi św. Ferdynanda, tylko co utworzonego przez króla, był zawieszony dyplom księcia Bronte. Było to pochlebstwo całkiem kobiece, wynalezione przez królowę, tytuł tyleż znaczący co księcia du Tonnerre. Bronte był jednym z trzech cyklopów kujących w ognistych grotach Etny, pioruny Jowisza.
Nareszcie przystąpiła królowa, nazwała go swoim przyjacielem, protektorem tronów, mścicielem królów, a złączywszy w swoich rękach rękę Nelsona i Emmy Lyona, ścisnęła je razem.
Inni przychodzili z kolei: książęta dziedziczni, księżniczki panujące, ministrowie, dworacy; ale cóż znaczyły ich pochwały i grzeczności króla i królowej, obok jednego uścisku ręki Emmy Lyony. Postanowiono, że Nelson przejdzie na pokład galery naczelnej, która dzięki 24 wioślarzom, prędzej płynęła niż statek żaglowy; przedewszystkiem Emma prosiła go, w imieniu królowej, o zwiedzenie szczegółowe Vanguarda, na którym kule francuzkie wyryły zaszczytne rany, a te podobnie jak rany jego komendanta, jeszcze nie były zamknięte.
Nelson czynił honory na swoim okręcie z dumą marynarza, a przez cały ten czas, lady Hamilton opierała się na jego ramieniu, kazała mu opowiadać królowi i królowej wszystkie szczegóły bitwy z 1 sierpnia i zmuszała go aby mówił o sobie samym.
Król własną ręką przypasał Nelsonowi szpadę Ludwika XIV. królowa podała mu dyplom na księcia Bronte, Emma zawiesiła mu na szyi wielki order św. Ferdynanda, a w czasie tej czynności dozwoliła swym pięknym woniejącym włosom dotknąć twarzy szczęśliwego Nelsona.
Biła druga godzina po południu; trzeba było prawie trzech godzin na dostanie się do Neapolu. Nelson zdał dowództwo Vanguarda kapitanowi okrętu Henry, i przy dźwiękach muzyki i huku artylerji, zeszedł do galery królewskiej, która lekka jak ptak morski, odczepiła się od boków kolosu i zręcznie sunęła po powierzchni morza.
Teraz przyszła kolej na admirała Caracciolo czynić honory na swoim okręcie. Obaj marynarze, była to stara znajomość, widzieli się przy oblężeniu Tulonu, obaj pobili francuzów, a odwaga i zdolność jaką rozwinął Caracciolo w tej bitwie, zdobyły mu pomimo nieszczęśliwych rezultatów kompanii za powrotem godność admirała, stawiającą go pod każdym względem na równi z Nelsonem, nad którym miał przewagę urodzenia i historycznego blasku trzech wieków.
Mały ten szczegół wyjaśnia odcień chłodu jaki był w ukłonie zamienionym między dwoma admirałami i rodzaj pospiechu, z jakim Franciszek Caracciolo zajął na ławce marynarskiej swoje miejsce dowództwa.
Nelsona zmusiła królowa usiąść przy sobie pod purpurowym namiotem galery, oświadczywszy że wszyscy mogą robić co im się podoba, ale admirał do niej należał bez podziału, do niej i do jej przyjaciółki. Po czem Emma podług zwyczaju swego, usiadła przy nogach królowej.
W tym czasie sir William Hamilton-, jako liczony, lepiej od króla znający historję Neapolu, wykładał Ferdynandowi jak wyspa Caprea, a przed nią właśnie przepływano, była kupioną od Neapolitańczyków, a raczej zamieniona za wyspę Ischię przez Augusta, który zauważył, że w chwili gdy wylądował tam, gałązki uschłe i zgięte ku ziemi starego dębu, podniosły się i zazieleniły.
Król słuchał sir Williama z największą uwagą; gdy skończył:
— Kochany ambasadorze, powiedział mu, od trzech dni przepiórki zaczęły ciągnąć; jeżeli chcesz, za tydzień pojedziemy zapolować na Caprerze, znajdziemy ich tam tysiące.
Ambasador będąc sam wielkim myśliwym, czemu głównie zawdzięczał wielką łaskę króla, skłonił się na znak przyzwolenia i zachował na inny raz uczoną rozprawę archeologiczną nad Tyberjuszem, jego dwunastu willami i prawdopodobieństwem że Grota lazurowa znaną była starożytnym, lecz nie miała wówczas wcale cudownego koloru zdobiącego ją dzisiaj, a zdobytego dzięki zmianie powierzchni morza, które przez ośmnaście wieków ubiegłych od czasów Tyberjusza do nas, podniosło się od pięciu do sześciu stóp wyżej.
W czasie tego, komendanci czterech twierdz Neapolu mieli lunety zwrócone na flotylę królewską, w szczególności na galerę naczelną i gdy ujrzeli ją zmieniającą kierunek i zwracającą przodem do Neapolu, domyślając się że Nelson tam się też znajduje, zakomenderowali salwę z stu jeden wystrzałów armatnich, najzaszczytniejszą ze wszystkich, ponieważ taką samą oznajmiają ludowi narodzenie następcy tronu.
Po kwadransie salwy ustały; by znów zacząć w chwili gdy flotylla, zawsze mająca na czele galerę królewską, wejdzie do portu wojennego.
U stóp pochyłości prowadzącej do zamku, stały powozy dworskie i ambasady walczyły o pierwszeństwo w zbytku z powozami królewskiemi. Ułożono już, że tego dnia król i królowa Obojga-Sycylii ustępują wszystkich swoich praw sir Williamowi i Lady Hamilton, że Nelson stanie w ambasadzie angielskiej i że ambasador Anglii wyda obiad a następnie bal.
Miasto Neapol, miało być uiluminowane.
Nim wysiadła na ląd, lady Hamilton zbliżyła się do admirała Caracciolo i głosem najsłodszym i najprzyjemniejszą minką rzekła:
— Uroczystość wydana przez nas dla znakomitego naszego współziomka byłaby niezupełną, gdyby jedyny marynarz mogący z nim rywalizować nie połączył się z nami, dla uczczenia jego zwycięztwa i wzniesienia toastu za wielkość Anglii i Obojga-Sycylii, a poniżenia tej dumnej Rzeczypospolitej francuzkiej, która śmiała wydać wojnę królom. Toast ten, zachowaliśmy dla męża, który tak odważnie walczył pod Talonem, dla admirała Caracciolo.
Caracciolo skłonił się grzecznie ale poważnie.
— Milady, powiedział, szczerze żałuję nie mogąc przyjąć jako wasz gość zaszczytnego udziału jaki dla mnie zachowaliście, ale o ile dzień był pięknym, o tyle noc zapowiada być burzliwą Emma Lyona jednym rzutem oka przebiegła horyzont; wyjąwszy kilku małych chmurek płynących od strony Procidy, lazur nieba tak był przejrzystym jak jej oczu.
Uśmiechnęła się.
— Wątpisz o prawdzie moich słów, milady, zaczął Caracciolo, człowiek który dwie trzecie swego życia przebył na tem kapryśnem morzu Śródziemnem zwanem, zna wszystkie tajemnice atmosfery; czy widzisz pani te lekkie chmurki przesuwające się po niebie i tak szybko zbliżające do nas, wskazują one że wiatr północno-zachodni zwraca się na zachód. O dziesiątej wieczór, będzie wiał z południa, to jest będziem mieli sirocco; port Neapolitański jest przystępny wszystkim wiatrom, a szczególniej temu; muszę czuwać nad okrętami Jego Wysokości Wielkiej Brytanii stojącemi na kotwicy, które już bardzo uszkodzone w bitwie, mogą nie mieć dosyć siły aby się oprzeć burzy; to cośmy dziś zrobili milady, jest kompletnem wypowiedzeniem wojny Francji, a francuzi są w Rzymie, czyli o pięć dni od nas. Wierz mi pani, od dziś za dni kilka, będziemy potrzebowali obydwóch naszych flot w dobrym stanie.
Lady Hamilton uczyniła lekki ruch głową, oznaczający nieukontentowanie.
— Książę, powiedziała, przyjmuję pańską wymówkę, dowodzącą wielkiej troskliwości w sprawach ich Wielkości Brytańskiej i Sycylijskiej ale przynajmniej możemy liczyć na balu na waszą prześliczną siostrzenicę, Cecylię Caracciolo, która przecież nie będzie miała wymówki, gdyż uprzedzona została że na nią liczymy, tego samego dnia kiedy odebraliśmy list od admirała Nelson.
— A właśnie pani, oto co jeszcze miałem jej powiedzieć. Od kilku dni, matka jej, moja bratowa, tak jest cierpiącą, że dziś rano przed wyjazdem otrzymałem list od biednej Cecylii, która wyraża mi cały żal, że nie może przyjąć udziału w zabawie u pani; poleciła mi także wytłumaczyć ją przed Waszą Wielmożnością, co też w tej chwili mam zaszczyt wypełnić.
Podczas tych kilku słów zamienionych między lady Hamilton i Franciszkiem Caracciolo, królowa zbliżyła się, słuchała, słyszała i pojmując powód podwójnej odmowy surowego Neapolitańczyka, zmarszczyła swe piękne czoło, wargę dolną wydęła i lekka bladość pokryła jej twarz.
— Strzeż się książę! powiedziała królowa głosem przenikającym i uśmiechem groźnym, który na podobieństwo lekkich chmur na jakie admirał zwracał uwagę lady Hamilton, zapowiadał burzę — strzeż się, tylko osoby przyjmujące udział w zabawie u Lady Hamilton będą zaproszone na uroczystości dworskie.
— Niestety! pani, odpowiedział Caraeciolo z pogodą bynajmniej niezamąconą tą groźbą, choroba mojej bratowej jest tak ważną, że na uroczystościach dawanych przez Waszą Wysokość dla Jego Wielmożności milorda Nelson, gdyby nawet trwały miesiąc, nie mogłaby się znajdować, a tem samem i moja siostrzenica, bo młoda panna jej wieku i nazwiska, nie może nawet u królowej bywać bez matki.
— To dobrze, panie — odpowiedziała królowa nie zdolna dłużej się powstrzymać, w właściwym czasie i miejscu przypomniemy sobie tę odmowę. — A biorąc ramię lady Hamilton. — Chodź kochana Emmo. O! ci Neapolitańczycy! ci Neapolitańczycy! szemrała, nienawidzą mnie, wiem o tem dobrze; ale i ja im nie ustępuję w tym względzie, ja się niemi brzydzę!
I szybkim krokiem zdążała do honorowych schodów, nie tak szybkim jednak żeby jej admirał Caraeciolo nie wyprzedził.
Na znak dany przez niego odezwała się brzmiąca muzyka kotłów i trąb; działa znów zagrzmiały, dzwony uderzyły wszystkie razem, a królowa z wściekłością w sercu i Emma ze wstydem na czole, zeszły z powierzchownemi oznakami radości i tryumfu.
Król, królowa, Emma Lyona, Nelson wsiedli do pierwszego powozu, książę, księżniczka panująca sir William Hamilton i minister Jan Acton, do drugiego; wszyscy inni, podług wyboru w powozy świty.
Udano się zaraz prosto do kościoła Sainte-Claire, aby tam wysłuchać dziękczynnego Te Deum. Jako herytycy: Horacy Nelson, sir Williams i Emma Lyona z chęcią usunęliby się od tej ceremonii; ale król był zbyt dobrym chrześcijaninem, zwłaszcza w strachu, ażeby ją miał ominąć.
Te Deum śpiewał Mgr. Capoce Zurlo, arcybiskup Neapolu, doskonały człowiek, któremu z punktu widzenia króla i królowej Karoliny, możnaby tylko zarzucić zbyt wielkie dążenie do liberalizmu.
Przy odprawianiu tego tryumfalnego nabożeństwa, asystował mu, druga znakomitość duchowna, kardynał Fabrizio Ruffo, który w tej epoce znany był dopiero ze skandalów swego publicznego i prywatnego życia.
To też, przez cały czas trwania Te Deum sir Wiliams Hamilton, zbieracz skandalicznych anegdot jak i osobliwości archeologicznych, opowiadał lordowi Nelson przygody sławnego Porporato.
Oto co mu powiedział i co jest niezbędnem by czytelnicy wiedzieli o tym człowieku, mającym tak ważną grać rolę w ciągu zdarzeń, które zamierzamy opowiadać.
Przysłowie włoskie wychwalające wielkie rodziny i ich starożytność mówi: Apostołowie w Wenecji, Burboni we Francji, Colonna w Rzymie, San Severini w Neapolu, Ruffo w Calabrji.
Kardynał Fabrizio Ruffo należał do tej sławnej rodziny.
Policzek dany w dziecinnych latach pięknemu Ange Braschi, który był później papieżem pod imieniem Piusa VI, stał się źródłem jego fortuny.
Był on synowcem kardynała Tomasza Ruffa, dziekana kollegiaty. Pewnego dnia Braschi, wówczas podskarbi Jego świętości, wziął na kolana dziecię swego protektora; mały Ruffo chciał się bawić pięknemi blond włosami podskarbiego, a że ten podnosząc głowę unikał tego, dziecię w chwili gdy Braschi schylił głową ku niemu, zamiast spróbować uchwycić promienie włosów jak to dotąd robiło, z całych sił uderzyło go w twarz.
Trzydzieści lat później Braschi, będąc papieżem odnalazł w człowieku trzydziestoczteroletnim dziecię, które go spoliczkowało. Przypomniał sobie że to był synowiec protektora, któremu wszystko zawdzięczał i zrobił go tem czem był sam w czasie otrzymania policzka, to jest podskarbin stolicy apostolskiej, urząd który się opuszcza kardynałem.
Fabrizio Ruffo, tak dobrze prowadził kasę, że w końcu trzeciego czy czwartego roku, spostrzeżono deficytu trzy do czterech miljonów: miljon rocznie. Pius VI przekonał się, że korzystniej będzie zrobić Ruffa kardynałem niż podskarbim; posłał mu więc kardynalski kapelusz i kazał odebrać klucz od skarbu.
Ruffo, kardynał z 30 tysiącami rocznie, zamiast podskarbiego z miljonem, nie chciał pozostać w Rzymie żeby nie doznawać upokorzeń człowieka zrujnowanego; wyjechał do Neapolu i zaopatrzony listem Piusa VI, przybył prosić Ferdynanda o urząd; był on jako Kalabryjczyk poddanym Ferdynanda.
Zapytany o swoje zdolności, Ruffo odpowiedział że były one całkiem wojenne, że to on obwarował Anconę, i wynalazł nowy sposób zapalania kul; prosił więc, a raczej życzył sobie miejsca przy ministerstwie wojny lub marynarki.
Ale Ruffo nie miał szczęścia podobać się królowej, a że to królowa podpisem swego ulubieńca Actona pierwszego ministra, mianowała urzędników wojny i marynarki, prośba Ruffa została bez litości odrzucona, nawet niedopuszczono go do niższych urzędów.
Wtenczas król, aby się wywiązać z polecenia Piusa VI mianował kardynała dyrektorem swojej fabryki jedwabiów San Leucio.
Jakkolwiek dziwnym był ten urząd dla kardynała, szczególniej zważywszy tajemnicę przewodniczącą założeniu tej osady, Ruffo go przyjął. Przedewszystkiem potrzeba mu było pieniędzy, a król przydał do tytułu dyrektora osady San Leucio, opactwo przynoszące 20,000 liwrów dochodu.
Na ostatek, kardynał Ruffo był wykształconym, uczonym nawet, pięknego oblicza, młody jeszcze, odważny i dumny jak ci prałaci z czasów Henryka IV i Ludwika XIII odprawiający mszę w chwilach wolnych od zajęć rycerskich i polowania.
Opowiadanie sir Williama trwało akurat tak długo ile i Te Deum Mgr. Capoce Zurlo. Po skończonem nabożeństwie zajęto miejsce w powozach i udano się na Chiaja, gdzie był położony, jak powiedzieliśmy i gdzie jeszcze jest dzisiaj pałac ambasady Angielskiej, jeden z najpiękniejszych i najobszerniejszych pałaców Neapolu.
Wracając z kościoła Sainte Claire powozy musiały jechać stępa, ulice tak były zapchane ludem. Nelson nie przywykły do głośnych i zewnętrznych demonstracji ludu Południa, był upojony wykrzynikami: Niech żyje Nelson! Niech żyje nasz wybawiciel! powtarzanemi przez sto tysięcy ust, olśniony widokiem tych różnokolorowych chustek poruszanych stu tysiącami rąk.
Jedna rzecz przecież zdziwiła go trochę, w pośród głośnej wspaniałości jego tryumfu, a mianowicie poufałość lazaronów którzy wdrapywali się na stopnie, na kozioł przedni i tylny królewskiego powozu, ciągnęli za harcab króla albo brali go za nos, nazywając kumem Nasone, mówili mu ty i pytali kiedy przyjdzie sprzedawać ryby do Margellina, albo jeść makaroni do San Carlo, na co stangret, lokaje i laufrzy nie zdawali się wcale zwracać uwagi. Daleko było do wspaniałości jaką przybierali królowie Anglii i szacunku otaczającego ich; Ferdynand tak się zdawał szczęśliwy tą poufałością, tak wesoło odpowiadał płaskiemi i grubijańskiemi wyrażeniami na wzór tych jakie mu były rzucane, tak silnie walił pięścią w głowę tych, którzy go za mocno ciągnęli za harcap, że stanąwszy u drzwi pałacu ambassady, Nelson nie widział w tej wzajemnej poufałości jak tylko uniesienie dzieci ubóstwiających ojca i słabość dla dzieci pobłażliwego ojca.
W ambasadzie nowy zachwyt czekał jego dumę.
Drzwi pałacu przemieniono w ogromną tryumfalną bramę, u góry jej był herb nowo nadany przez króla angielskiego zwycięzcy pod Abukir, z tytułem barona Nilu i godnością lorda. Po obu stronach umocowane były dwa złote maszty, podobne tym jakie wznoszą w dni świąteczne na Piazetta de Venise, a na końcu każdego powiewały długie wstęgi czerwone z napisem złotemi literami: Horacy Nelson. Wiatr morski rozwijał je i bawił się wystawiając na widok ludowi.
Schody zamieniono w sklepienie z wawrzynu, usiane gwiazdami z najrzadszych kwiatów, tworzących cyfrę Nelsona, to jest H. N. Guziki liberji lokai, porcelanowy serwis, wszystko, aż do obrusów ogromnego stołu na 80 nakryć, ustawionego w galerji obrazów; wszystko nawet serwetki do ust, było wyznaczone temi dwoma literami otoczonemi wieńcem wawrzynu. Muzyka, dosyć łagodna ażeby można było rozmawiać, dawała się słyszeć zmieszana z niewypowiedzianemi aromatami; ogromny pałac, podobny do zaczarowanego mieszkania Armidy, pełen był zapachu i niewidzialnej melodji.
Czekano z obiadem tylko na przybycie dwóch duchownych, arcybiskupa Capoce Zurlo i kardynała Fabrizio Ruffo.
Zaledwie przybyli, według reguł etykiety królewskiej, która chce żeby wszędzie gdzie królowie są, byli u siebie, oznajmiono że obiad dla Najjaśniejszych państwa już podany.
Nelsona posadzono naprzeciw króla, pomiędzy królową Marją-Karoliną i lady Hamilton.
Tysiące świec odbijając się w zwierciadłach, świecznikach, kryształach, napełniały tę cudowną galerję światłem jaśniejszem od słońca w najpiękniejsze i najpogodniejsze dni lata.
Światło to, ślizgając się po złotych i srebrnych haftach i odbijając w ogniu tysiące kolorów gwiazd orderów, djamentowych krzyżów zdobiących piersi znakomitych gości, zdawało otaczać ich aureolą, która w oczach niewolniczych ludów, czyni z królów królowych, książąt, dworaków i wielkich tej ziemi — półbogów i istoty wyższe i uprzywilejowane.
Po każdem daniu, wznoszono toast, król Ferdynand sam wzniósł najpierwszy toast, chwalebnego panowania, pomyślności niezachmurzonej i długiego życia swego ukochanego kuzyna i sprzymierzeńca Jerzego III, króla Anglii.
Królowa przeciwko wszelkim zwyczajom, wniosła zdrowie Nelsona, wybawiciela Włoch; za jej przykładem Emma Lyona wypiła zdrowie bohatera Nilu, poczem, posunęła Nelsonowi kieliszek, którego dotknęła ustami, zamieniając wino w płomienie, a za każdym toastem wybuchały szalone hurra i oklaski aż się sala trzęsła.
Przy towarzyszeniu rosnącego zapału, dochodzono już deseru, kiedy niespodziewana okoliczność podniosła zapał do szału.
W chwili gdy 80 gości, aby wstać od stołu czekało tylko znaku, jaki miał dać król powstając sam, król wstał w istocie i wszyscy za jego przykładem; ale król stojąc pozostał na swojem miejscu. Natychmiast dał się słyszeć ten hymn tak poważny, głęboko smutny i wspaniały, ułożony za Ludwika XIV dla uczczenia Jakóba II, wygnańca z Windsor, gościa królewskiego w Saint-Germain, God save the king, śpiewany przez najpiękniejsze głosy z teatru San-Carlo, przy akompaniamencie 120 muzykantów orkiestry.
Każdej strofie przyklaskiwano z zapałem, a ostatniej dłużej i głośniej niż innym, bo myślano że już śpiew skończony, kiedy jeden głos czysty, donośny, drgający, zaczął tę strofę dorobioną do okoliczności, której wartość więcej w chęciach piszącego niż w piękności wiersza leżała:

Połączmy się dla uczczenia sławy

Ulubieńca Zwycięztwa,
Postrachu Francuzów.
Faraonów starożytna ziemio
Śpiewaj z szlachetną Anglią,
Nelsona, dumną matką:

Boże zbaw króla!

Wiersze te jakkolwiek mierne, zyskały oklask powszechny wzmagający się coraz więcej, kiedy nagle głos zamarł na ustach gości, a wystraszone oczy zwróciły się ku drzwiom, jak gdyby widmo Banka, lub statua Komandora, ukazała się na progu sali balowej.
Człowiek wysokiego wzrostu i groźnej twarzy stał we drzwiach, ubrany w surowy kostium republikański, którego żaden szczegół nie uszedł niepostrzeżenie, tak był oblany światłem; miał niebieski frak z szerokiemi wyłogami, różową kamizelkę haftowaną złotem, spodnie białe obcisłe, buty ze sztylpami, lewą rękę miał opartą na rękojeści szpady, prawą położoną na piersiach, i nie do przebaczenia zuchwalstwo, głowę pokrytą trójgraniastym kapeluszem, na którym powiewało trójkolorowe pióro.
Był to ambasador Francji, ten sam Garat, który w imieniu Konwencji, czytał w Tempie wyrok śmierci Ludwikowi XVI.
Można pojąć wrażenie wywołane w podobnej chwili takiem ukazaniem się.
Wtenczas, wśród ciszy śmiertelnej, której nikt nie myślał przerywać, głosem mocnym, dźwięcznym i donośnym, powiedział:
— Pomimo bezustannych zdrad tego dworu kłamliwego nazywanego dworem Obojga-Sycylii, wątpiłem jeszcze, chciałem widzieć na własne oczy, słyszeć mojemi uszami; widziałem i słyszałem jaśniej niż ten Rzymianin, przynoszący w fałdach swej togi, senatowi Kartaginy pokój lub wojnę, ja przynoszę tylko wojnę, bo wy dziś wyrzekliście się pokoju. A więc, królu Ferdynandzie, a zatem królowo Karolino — wojna, ponieważ jej chcecie, lecz będzie to wojna zagłady, w której utracicie, uprzedzam was o tem, pomimo tego który jest bohaterem tej uroczystości, pomimo bezbożnej potęgi jaką przedstawia, utracicie życie i tron. Bądźcie zdrowi, opuszczam Neapol, miasto wiarołomstwa, zamknijcie za mną jego bramy, zgromadzajcie wasze wojsko za jego murami, najeżcie armatami wasze fortece, zbierzcie flotę w waszych portach, może tem zemstę Francji uczynicie powolniejszą, ale nie unikniecie jej i nie zrobicie mniej okropną, bo wszystko ustąpi przed tym wielkim okrzykiem narodu: Niech żyje Rzeczpospolita!
A zostawiwszy nowego Baltazara i jego gości przerażonych temi trzema magicznemi słowami, rozlegającemi się pod sklepieniem sali, a które każdy zdawał się czytać w płomienistych literach na ścianach galerji balowej, herold który jak starożytny fecjał, rzucił na ziemię nieprzyjacielską dziryt ognisty i zakrwawiony, oddalił się krokiem wolnym, dzwoniąc pochwą swojej szpady po stopniach marmurowych schodów.
Zaledwie przebrzmią! ten dźwięk, usłyszano odjeżdżający galopem powóz zaprzężony w cztery dzielne konie.

Pałac królowej Joanny.

Istnieje w Neapolu, przy końcu Mergelliny, o dwie trzecie drogi prawie od ścieżki Pausilippe, która w epoce o jakiej mowa, zaledwie mogła pomieścić karetę, istnieje mówimy, dziwna ruina, przytykająca całą długością do skały nieustannie oblewanej falami morskiemi, które w czasie przypływu dostają się aż do dolnych sal; powiedzieliśmy że to ruina dziwna i tak w istocie bo jest to ruina pałacu, który nigdy nie był skończonym i doszedł zgrzybiałości nie żyjąc wcale.
Naród, w którego podaniu żyje uporniej pamięć zbrodni, aniżeli cnót, naród który w Rzymie, zapomniał panowań odnowicieli Marka Aureljusza i Trojana, i nie pokaże podróżnikowi ani jednego szczątka z pomników tych dwóch cesarzów, naród przeciwnie dziś jeszcze pozostał wielbicielem truciciela Britaennienusa i mordercy Agripiny, naród przywiązuje imię syna Domitiusa Enobarbusa do wszystkich pomników, nawet późniejszych odeń o ośmset lat, i pokazuje przechodniom kąpiele Nerona, wieżę Nerona, grobowiec Nerona; otóż tak czyni naród Neapolitański, który ochrzcił ruinę Mergelliny, pomimo widocznego fałszu jaki zadają architektura z siedemnastego wieku, imieniem pałacu królowej Joanny.
Nic w tem nie ma prawdy; pałac ten, który jest o jakie sto lat późniejszy od rządów bezwstydnej Angewiny, był wybudowany, wcale nie przez małżonkę królobójczynię Andrzeja, ani przez kochankę cudzołożnicę Sergianiego Caracciolo, lecz przez Annę Caraffa, żonę księcia Mediny, ulubieńca tego księcia Olivares’a, którego nazywano Comte-Duc, i który był sam ulubieńcem króla Filipa IV. Olivares ginąc pociągnął za sobą upadek Medina i ten został odwołany do Madrytu i zostawił w Neapolu swoję żonę, będącą przedmiotem podwójnej nienawiści, jaką dla niej wznieciła jej duma, a dla niego własne okrucieństwo.
Im więcej narody są pokorne i milczące w czasie powodzenia swoich ciemiężców, tem więcej są nieubłagane w chwili ich upadku. Neapolitańczycy, którzy nie wydali jednej skargi dopóki trwało panowanie vice-króla obecnie wypadłego z łaski, prześladowali go w żonie i Anna Caraffa, przygnieciona pogardą arystokracji, obarczona zniewagami pospólstwa, opuściła Neapol i poszła oczekiwać śmierci w Portici, zostawiając swój pałac niedokończonym, symbol jej szczęścia złamanego w środku swego biegu.
Od tego czasu lud zrobił z tego kamiennego olbrzyma przedmiot zabobonu i złej wróżby; jakkolwiek wyobraźnia Neapolitańczyków niewielki ma pociąg do mrocznej poezji połnocy, a duchy zwyczajni mieszkańcy mgły, nie śmią awanturować się w przejrzystej i jasnej atmosferze nowożytnej Partenopy, zaludnili nie wiadomo czemu tę ruinę nieznajomemi i złemi duchami, rzucającemi czary na niedowiarków tak śmiałych, że zachodzą do tego pałacu i na śmielszych jeszcze, którzy próbowali dokończyć go, pomimo przekleństwa ciążącego na nim i pomimo morza, które wznoszeniem się ciągiem zalewa go coraz więcej: możnaby powiedzieć, że tą rażą niewzruszone i nieczułe mury, odziedziczyły namiętności ludzkie, albo że dusze mściwe Mediny i Anny Caraffa powróciły po śmierci, zająć mieszkanie puste i upadające jakiego nie wolno im było zajmować za życia.
Przesąd ten wzrósł jeszcze w połowie 1798 r. w skutek powieści obiegających między ludem Mergeliny, to jest między ludnością najbliższą teatru tych wstępnych tradycji. Opowiadano, iż od jakiegoś czasu, słyszano w pałacu Królowej Joanny — gdyż jak powiedzieliśmy, lud obstawał upornie przy tem imieniu i my mu je zachowujemy jako romansopisarz, a nie jako badacz starożytności — opowiadano, że dawał się słyszeć brzęk łańcuchów, zmięszany z jękami; widziano przez otwarte okna, pływające pod ciemnemi arkadami blado niebieskie światła, które przebiegały wilgotne i nie zamieszkane sale, nakoniec utrzymywano, a opowiadał to stary rybak imieniem Bosso Tomeo, któremu święcie wierzono, że ruiny te stały się jaskinią złoczyńców. Oto fakt na jakich Bosso Tomeo opierał to ostatnie przypuszczenie.
Podczas pewnej burzliwej nocy, pomimo przestrachu jaki w nim wzbudzał pałac przeklęty, rybak zmuszony był schronić się w małej przystani utworzonej przez skałę służącą za podstawę budowie. Wtedy w ciemności wielkich korytarzy ujrzał przesuwające się cienie, ubrane w długie suknie bianchi, to jest w kostium pokutujących, którzy przygotowywali na śmierć skazanych na szubienicę lub ścięcie. Opowiadał jeszcze że około północy, — a mógł oznaczyć godzinę, bo słyszał ją wydzwonioną w kościele Madonny Pie-di-grotta, — ujrzał jednego z tych ludzi czy djabłów, który ukazał się na skale wystającej po nad jego statkiem i tam się chwilę zatrzymał; potem zsunąwszy się po gwałtownej pochyłości schodzącej do morza, zbliżył się prosto do niego; Bosso Tomeo, przerażony wtenczas zjawiskiem, zamknął oczy udając że śpi. W chwilę poczuł jak statek przechylił się pod ciężarem ciała. Przerażony coraz więcej, odchylił lekko powieki o tyle, aby mógł rozpoznać co się w około niego działo i jak za mgłą ujrzał postać widma schylającą się nad nim, ze sztyletem w ręku. W chwilę później, poczuł ostrze stali na swojej piersi; lecz przekonany że istota ziemska czy nadludzka, chciała się tylko przekonać czy on rzeczywiście śpi, pozostał nieruchomy, naśladując jak mógł najlepiej oddech człowieka pogrążonego w śnie głębokim; w istocie, przerażające zjawisko, chwilę schylone nad nim, wyprostowało się na skale i z takąż łatwością jak zeszło, zaczęło wchodzić za nią i jak przedtem zatrzymało się chwilę na szczycie dla przekonania się, czy spał ciągle i nakoniec znikło w ruinach z których wyszło.
Pierwszą myślą Tomea Bosso było schwycić wiosła i uciekać co sił; ale zastanowił się, że uciekając będzie widziany, że poznają iż nie spał, tylko udawał śpiącego, odkrycie to, mogło go zgubić czy dziś, czy później.
W każdym razie, wrażenie tak oddziałało na starego Bosso Tomeo, że z trzema synami Gennari, Luigi i Gaetano, żoną i córką Assuntą, opuścił Mergellinę i osiadł z rodziną w Marinella, to jest na drugim końcu Neapolu, z przeciwnej strony portu.
Rozumie się, wszystkie te wieści coraz większej nabierały wiary między pospólstwem neapolitańskiem, najzabobonniejszem z pospólstw. Co dzień a raczej co wieczór, były to na końcu Pausilippe w kościele la Madona de Pie-di-grotta, bądź w pokoju gdzie się zbierała cała rodzina, bądź na brzegu łodzi w których rybacy oczekiwali godziny ściągnięcia swoich sieci, były to coraz nowe opowiadania wzbogacone nowemi szczegółami, jedne straszniejsze od drugich.
Co do osób rozumnych które trudniej dawały wiarę w ukazywanie się duchów i przekleństwa rzucone na ruiny, one pierwsze rozszerzały te wieści, albo przynajmniej pozwalały krążyć im bez zaprzeczenia; przypisywały bowiem wypadki, które dały początek tym wszystkim baśniom ludowym, przyczynom daleko ważniejszym i groźniejszym, niż ukazywaniu się duchów i dusz pokutujących; i w istocie, oto co szeptano, oglądając się za siebie, z niepokojem, oto co mówił ojciec synowi, brat bratu, przyjaciel przyjacielowi:
Mówiono, że królowa Marja-Karolina, rozdrażniona do wściekłości wypadkami zaszłemi we Francji przez rewolucję, a które sprowadziły śmierć na szafocie jej szwagra Ludwika XVI i jej siostry Marji-Antoniny, ustanowiła dla ścigania Jacobinów, Ciało polityczne stanu, (une junte d’Etat), które jak wiadomo, skazało na śmierć trzech nieszczęśliwych młodzieńców: Emmanuela de Des, Vitaliano i Galiani, którzy razem we trzech nie mieli wieku starca; ale widząc szemrania wzbudzone tą potrójną egzekucją i jak Neapol był gotów z tych trzech mniemanych winowajców zrobić trzech męczenników, mówiono że królowa ścigając potajemnie zemstą mniej jawną ale równie pewną, zwołała w jednej z sal pałacu czarny gabinet, tak nazwany z powodu ciemności w jakiej byli sędziowie i oskarżyciele; ustanowiła rodzaj trybunału la sainte fol; że w tym pokoju i przed tym trybunałem odbierano denuncjacje oskarżycieli nietylko nieznajomych, ale zamaskowanych, że tam wydawano wyroki w nieobecności obwinionych i których im nie oznajmiano wcześniej, aż się znaleźli na przeciw krwawego wykonawcy tych wyroków, Pasquala Simone, zwanego. Czy oskarżenia przeciwko Karolinie Austrjackiej były prawdą czy fałszem, był on zwany w Neapolu tylko pod imieniem zbira ’królowej. Ten Pasquale Simone, opowiadano, wymawiał tylko jedno słowo po cichu do skazanego którego uderzał, a uderzał tak pewnie, że nie było przykładu, żeby którykolwiek uderzony przez niego nie został trupem na miejscu; wreszcie ażeby nie miano wątpliwości z kąd wyszedł raz, morderca, jak utrzymywano, zostawiał sztylet w ranie, a na rękojeści sztyletu były wypisane te dwie litery przedzielone krzyżem: S † F. początkowe litery dwóch słów Santa Fede.
Nie brakło ludzi przyznających się, że podnosili trupów i znajdowali w ich ranach mściwy sztylet; ale więcej było takich, którzy przyznawali, że widząc trupa na ziemi, uciekali nie zadając sobie trudu sprawdzania czy sztylet został w ranie, a tem mniej czy sztylet ten, jak świętego Vehmé niemieckiego, miał na klindze znak jaki, oznajmujący rękę która go użyła.
Nakoniec obiegała i inna jeszcze wieść, która nie będąc prawdziwą, była może najwięcej do prawdy podobną, to jest że banda zbrodniarzy tak pospolitych w Neapolu, gdzie galery są tylko letniem mieszkaniem zbrodni, pracowała na swoją rękę i znajdowała bezkarność swoich czynów pozwalając wierzyć że robi to na rachunek królewskiej zemsty.
Bądź co bądź i jakakolwiek była owa pogłoska będąca prawdą lub prawdy najbliższą, wieczorem tego samego 22 września, w czasie bengalskich ogni wybuchających na placu zamkowym, na Mercatello i Largo delle Pigne, gdy tłum podobny do rzeki toczącej się z hałasem między urwistemi brzegi płynął ulicą Toledo pod ognistemi arkadami iluminacji, jednym potokiem z końca Neapolu na drugi; w tym czasie gdy zaczynano się uspakajać w pałacu ambasady Angielskiej ze strachu, spowodowanego ukazaniem się ambasadora Francji i słowami przez niego rzucanemi, w tym czasie małe drzwiczki drewniane, wychodzące na najodludniejsze miejsce wzgórza Pausilippe między skałą Frise a traktjernią la Schiava, małe drzwi, mówimy, otworzyły się z wewnątrz, aby przepuścić człowieka owiniętego szerokim płaszczem, którym zasłaniał dół twarzy, bo górna jej część ginęła w cieniu jakim ją otaczał kapelusz z szerokiemi skrzydłami zaciśnięty na oczy.
Zamknąwszy starannie drzwi za sobą, człowiek ten udał się wązką ścieżką spuszczającą się gwałtownie z boku pochyłości do morza i prowadzącą prosto do pałacu królowej Joanny. Tylko zamiast prowadzić do pałacu, ścieżka ta przytykała do prostopadłej skały, pochylając się nad przepaścią dziesięciu, lub dwunastu stóp. Prawda, że do tej skały dostawała w tej chwili deska, której drugi koniec oparty był o framugę okna pierwszego piętra pałacu, tworząc ruchomy most prawie tak wazki jak ostrze brzytwy, po której trzeba przejść aby dosięgnąć progu raju Mahometa. Jakkolwiek wazki i ruchomy był ten most, człowiek w płaszczu przeszedł go z niedbałością wskazującą przyzwyczajenie do tej drogi; lecz w chwili gdy miał się dostać do okna, człowiek ukryty wewnątrz ukazał się i zagrodził przejście nowo przybyłemu, przykładając mu pistolet do piersi. Zapewne przybyły spodziewał się takiej przeszkody, gdyż nie zdawał się wcale nią zatrważać, zrobił znak masoński, szepnął do zagradzającego mu drogę połowę słowa, które tenże dokończył ukazując wejście do ruiny, co dozwoliło nareszcie człowiekowi w płaszczu wejść z okna do pokoju. Zeszedłszy, nowo przybyły chciał zastąpić swego towarzysza przy straży okna, jak to zapewne było zwyczajem, aby czekać tam kogoś znów przychodzącego podobnie, jak na wysokości schodów grobu królewskiego w Saint-Denis, król Francji umarły ostatni czeka swego następcy.
— Nie trzeba, powiedział towarzysz, wszyscy jesteśmy zebrani oprócz Velasco, który nie może przyjść jak o północy.
I obydwaj połączywszy swe siły, przyciągnęli do siebie deskę tworzącą most ruchomy, prowadzący ze skały do ruin, oparli ją o mur i tak zniszczywszy możność dostania się do pałacu, zniknęli w ciemności grubszej jeszcze wewnątrz ruin, niż zewnątrz.
Lecz jakkolwiek wielka była ciemność, nie zdawała się mieć tajemnic dla dwóch towarzyszów, bo obaj bez wahania postępowali długim korytarzem gdzie przez szczeliny sufitu wpadały odrobiny światła gwiazd; i tak przybyli do pierwszych stopni schodów bez poręczy, ale dosyć szerokich, aby je można przebyć bez niebezpieczeństwa.
Przy jednem z okien sali, do której przytykały schody wychodzące na morze, rozpoznawano postać ludzką nieprzeźroczystą i dla tego widzianą z wewnątrz, ale której z zewnątrz niepodobna było rozpoznać.
Na odgłos kroków, ten rodzaj cienia odwrócił się.
— Czy wszyscy jesteśmy zebrani? zapytał.
— Tak, wszyscy, odpowiedziały oba głosy.
— Więc, mówił cień, nie pozostaje nam, jak czekać posłannika z Rzymu.
— Wątpię, tak się spóźnił iż nie będzie mógł dotrzymać, przynajmniej na tę noc, słowa danego, odrzekł człowiek w płaszczu rzucając spojrzenie na fale zaczynające się pienić pod pierwszym podmuchem sirocco.
— Tak, morze się burzy, odpowiedział cień; lecz jeżeli to rzeczywiście człowiek jakiego nam Hektor obiecał, nie zatrzyma go taka bagatela.
— Bagatela! co ty mówisz Gabrielu! oto południowy wiatr się zerwał i za godzinę na morzu nie będzie można wytrzymać; i synowiec admirała to mówi!
— Jeżeli nie przybędzie morzem, to przyjdzie lądem, jeżeli nie łodzią to wpław, jeżeli nie wpław to balonem, powiedział głos młody, świeży z silnym przyciskiem, znam ja mego człowieka, widziałem go przy robocie. Jak tylko powiedział jenerałowi Championnet „Pójdę“ — przyjdzie choćby mu przyszło iść przez ogień piekielny.
— Zresztą jeszcze nic straconego, powiedział człowiek w płaszczu; schadzka jest naznaczona między jedenastą a dwunastą w nocy, a — i wyjął zegarek repetjer — a widzicie sami, jeszcze nie ma jedenastej.
— Więc, mówił ten który się nazwał synowcem admirała, a który z tej przyczyny miał się znać na pogodzie, ja jako najmłodszy, będę trzymać straż przy oknie, a wy ponieważ jesteście ludźmi dojrzałymi i rozumnymi, idźcie obradować. Zejdźcie więc do sali obrad; ja zostaję tu i za ukazaniem się najmniejszej łódki mającej światło z przodu, daję wam znać.
— Nic nie mamy do obradowania, ale powinniśmy mieć dosyć nowin do udzielenia ich sobie nawzajem; rada więc jaką nam Nicolino daje jest dobra, chociaż pochodzi z pustej głowy.
— Jeżeli na prawdę macie mnie za warjata, jest tu czterech ludzi więcej jeszcze szalonych odemnie; są to ci co wiedząc żem warjat, przypuścili mnie do swego spisku, bo moi dobrzy przyjaciele, napróżno nazywacie się Philomati i dajecie waszym posiedzeniom pretekst naukowy, jesteście po prostu wolno-mularzami, sektą wygnaną w królestwie Obojga-Sycylji i spiskujecie na upadek J. M. króla Ferdynanda i ustanowienie Rzeczypospolitej, co się nazywa zbrodnią stanu i pociąga za sobą karę śmierci. Z kary śmierci śmiejemy się, mój przyjaciel Hector Caraffa i ja, ponieważ jako patrycjusze, będziemy mieć głowy ucięte. Przypadek który wcale nie przynosi ujmy herbowi. Lecz ty, Manthonnet i ty Schipani i Cirillo będący na dole, lecz wy ponieważ jesteście tylko ludźmi serca, odwagi, nauki, zasługi, ponieważ sto razy więcej warci jesteście od nas, ale macie nieszczęście być ludźmi gminu, będziecie powieszeni. Ah! jakże się będę śmiał moi dobrzy przyjaciele, gdy z okna de la Mannaja[1] zobaczę was bujających się na końcu sznurów, jeżeli tylko illustrissimo signore don Pasquale Simone, nie pozbawi mię tej przyjemności z rozkazu Jej Majestatu królowej. Idźcie, obradować, idźcie, a jak będzie do zrobienia coś niepodobnego, to jest coś takiego co tylko warjat może zrobić, pomyślcie o mnie.
Ci, do których mowa była zwróconą, byli niewątpliwie tego zdania co i mówiący, bo na wpół śmiejąc się, lub wzruszając ramionami, zostawili Nicolina na straży przy oknie i zeszli po krętych schodach, na stopniach których odbijało się światło lampy oświecającej niski pokój, wykuty w skale pod powierzchnią morza, a który według wszelkiego prawdopodobieństwa, był przeznaczony przez budowniczego księcia Mediny, na szlachetny cel zamykania, pod prozaicznem imieniem piwnicy, najlepszych win Hiszpańskich i Portugalskich.
W tej piwnicy, gdyż pomimo poezji i ważności naszego przedmiotu, musimy nazywać rzeczy po imieniu, w tej piwnicy siedział człowiek, zamyślony, podparty łokciem na kamiennym stole; płaszcz jego w tył odrzucony, okazywał oświeconą światłem lampy twarz jego bladą i wychudłą czuwaniem; przed nim leżały papiery, pióra i atrament, a w odległości ręki para pistoletów i sztylet.
Człowiek ten, był to sławny doktór Domenico Cirillo.
Trzej inni spiskowcy, których Nicolino wysłał obradować i oznaczył imionami Schipani, Manthonnet i Hector Caraffa, weszli kolejno w okrąg bladego i drżącego światła jakie lampa rzucała, zdjęli płaszcze i kapelusze, położyli każden przed sobą parę pistoletów i sztylet i zaczęli nie obradować, a udzielać sobie wzajemne wiadomości obiegające miasto.
Ponieważ my tak dobrze jak oni, a nawet lepiej wiemy co się działo dnia tego, dnia tak pełnego wydarzeń, pozwolą więc nasi czytelnicy, iż zostawimy ich rozmawiających o przedmiocie nas nie mogącym już zająć, a określimy krótką biografię tych pięciu ludzi, przeznaczonych odgrywać ważną rolę w wypadkach jakieśmy przedsięwzięli opowiedzieć.

Poseł z Rzymu.

Zobaczmy co za jedni byli ci pięciu ludzi, z których Nicolino, z szyderczą werwą nie oszczędzając samego siebie, wydał trzech na szubienicę, a dwóch pod gilotynę, przepowiednia, która z wyjątkiem jednego, miała się co do joty spełnić względem wszystkich.
Ten któregośmy ukazali samotnym i zamyślonym siedzącym, z łokciem opartym na kamiennym stole i któregośmy nazwali doktorem Domenico Cirillo, był to mędrzec, jeden z najznakomitszych typów starożytności jaki kiedykolwiek żył na ziemi Neapolu. Nie należał on ani do kraju ani do czasów w których żył, a posiadał prawie wszystkie przymioty z których dosyć jednego, aby być wyższym człowiekiem.
Urodził się w roku 1734, właśnie w roku wstąpienia na tron Karola III, w Grumo małej mieścinie okręgu Labour. Rodzina jego była zawsze gniazdem sławnych doktorów, uczonych, naturalistów i nieskazitelnych urzędników. Przed ukończeniem lat dwudziestu, starał się o katedrę botaniki i otrzymał ją, później podróżował po Francji, zawiązał stosunki z Nolletem, Buffonem, d’Alembertem, Diderotem, Franklinem i gdyby nie wielkie przywiązanie do matki — sam to mówił — byłby zrzekł się swojej rzeczywistej ojczyzny i pozostał w ojczyźnie swego serca.
Za powrotem do Neapolu, skończył nauki i został jednym z pierwszych doktorów swego czasu, lecz szczególniej był znany jako lekarz biednych. Mówił, że nauka nie powinna być źródłem majątku, ale sposobem przychodzenia z pomocą nędzy; to też wezwany jednocześnie do bogatego obywatela i biednego lazzarona, chętniej szedł do biedaka, którego wspomagał nauką, gdy tenże był w niebezpieczeństwie, a gdy powracał do zdrowia, wspomagał go swemi pieniędzmi.
Pomimo to, a może lepiej powiedzmy dla tego źle był widziany na dworze w 1791 r. epoce w której bojaźń zasad rewolucyjnych i nienawiść Francuzów wzbudzały oburzenie Ferdynanda i Karoliny przeciwko wszystkim światłym umysłom i sercom szlachetnym w Neapolu bijącym.
Odtąd żył prawie w niełasce, i niewidząc ratunku dla swego nieszczęśliwego kraju jak tylko w zupełnej rewolucji, przy pomocy tych samych Francuzów których kochał, przystąpił z filozoficznem postanowieniem swej duszy, pogodnym i słodkim uporem swego charakteru, do spisku mającego na celu przenieść rozumną i braterską władzę Francji, nad ponurą i grubijańską tyranją Burbonów. Nie ukrywał przed sobą że tu idzie o jego głowę, lecz spokojny, bez fałszywego zapału, obstawał przy swoim projekcie, jakkolwiek ten byłby niebezpiecznym, tak jakby się upierał przy niebezpiecznej chęci pielęgnowania chorego na cholerę lub tyfus. Towarzysze jego, młodsi i gwałtowniejsi niż on, mieli dla jego zdania, najwyższe poszanowanie; był on nitką wiodącą ich w labiryncie, światłem za którem szli w ciemności i smutny uśmiech z jakim przyjmował niebezpieczeństwa, słodkie namaszczenie z jakiem mówił o wybranych mających szczęście umierać dla ludzkości, wywierało na ich umysł coś z tego wpływu jaki Virgiliusz daje gwieździe, mającej rozpraszać pomrokę i ciemność a nakazać cichość opiekuńczą i dobroczynną nocy.
Hector Caraffa, hrabia Ruvo, książę d’Andria, ten sam który wmięszał się do rozmowy zaręczając o niezłomnej woli i zimnej odwadze człowieka oczekiwanego, był jednem z tych atletów jakich Bóg stwarza do walk politycznych, to jest rodzajem arystokraty Dantona, z sercem nieustraszonem, duszą nieubłaganą i nieograniczoną ambicją.
Lubił z natury trudne przedsięwzięcia i biegł naprzeciw niebezpieczeństwa tak prędko jakby kto inny omijał je, mało troszcząc się o sposoby, byleby doszedł do celu. Energiczny w życiu, był co możnaby uważać niepodobnem, jeszcze energiczniejszym przy śmierci; była to nakoniec jedna z tych wielkich dźwigni jakie opatrzność czuwająca nad narodami, daje do rąk rewolucji mającej je uwolnić.
Pochodził ze znakomitej rodziny książąt d’Andria i nosił tytuł hrabi Ruvo; lecz pogardzał tytułem swoim i tymi wszystkimi ze swych naddziadów, którzy nie zasłużyli na uznanie historji czynem jakiego chciał dokazać. Utrzymywał zawsze że niema szlachectwa w niewolniczym narodzie. Zapalił się za pierwszym podmuchem idei republikańskich, wprowadzonych do Neapolu przez Latouche-Trevill’a, rzucił się ze zwykłą śmiałością na hazardowną drogę rewolucji, i chociaż z powodu swego stanowiska zmuszony był ukazywać się na dworze, był najgorętszym apostołem, najtroskliwszym propagatorom nowych zasad. Wszędzie gdzie mówiono o wolności, w tej chwili jakby zaklęciem czarodziejskiem ukazywał się Hector Caraffa. To też od 1795 został zatrzymany z najpierwszymi patrjotami wskazanymi przez juntę Stanu i zaprowadzony do zamku św. Elma; tam zawiązał stosunki z wielu młodymi oficerami przełożonymi nad strażą fortu. Gorąca jego wymowa zrodziła w nich miłość Rzeczypospolitej; wkrótce tak ścisła przyjaźń połączyła ich, że zagrożony wyrokiem śmierci, nie wahał się prosić o pomoc w ucieczce. Wtedy to walka powstała w tych szlachetnych sercach; jedni mówili że nawet dla wolności nie należy zdradzać swego obowiązku, i że obowiązani pilnować zamku, popełniliby zbrodnię ułatwiając ucieczkę więźniowi, choćby on był ich przyjacielem, ich bratem. Inni, przeciwnie, mówili że dla wolności dla zbawienia jej obrońców, patrjota wszystko, nawet honor powinien poświęcić.
Nareszcie młody porucznik Castelgirone z Sycylji, gorętszy patrjota niż inni, został nietylko wspólnikiem, ale towarzyszem jego ucieczki; obydwom pomagała w tem córka pewnego oficera garnizonu, która zakochana w Hectorze, kazała mu przerzucić linę aby wejść z wysokości murów zamku podczas kiedy młody Sycylijczyk czekał go na dole.
Ucieczka powiodła się szczęśliwie; lecz obaj zbiegi nie mieli jednakowego powodzenia: Sycylijczyk został schwytany, skazany na śmierć, i z szczególniej łaski Ferdynanda, ujrzał swoją kaźń zmienioną na wieczyste więzienie w obrzydłem dole Favignana.
Hector znalazł schronienie w domu jednego przyjaciela z Portici; z tamtąd ścieżkami znanemi tylko góralom opuścił królestwo i udał się do Mediolanu. Znalazł tam Francuzów i prędko został ich przyjacielem, podzielając wspólne zasady. Oni ze swej strony ocenili jak należy tę ognistą duszę, nieugięte serce, żelazną wolę. Piękny charakter Championneta wydał mu się urobionym na wzór Phociona i Philopoemena. Bez wyłącznego zajęcia, przyłączył się do jego sztabu i kiedy po zrzuceniu z tronu Piusa VI i ogłoszeniu rzeczypospolitej rzymskiej, jenerał francuski przyszedł do Rzymu, aż tam mu towarzyszył. Wtenczas, będąc tak blizko Neapolu i nie tracąc nadziei w możność wzbudzenia rewolucyjnego ruchu, Hector Caraffa obrał, aby się dostać do królestwa tę samą drogę którą wyszedł. Wrócił prosić o gościnność już nie jako wygnaniec, ale jako spiskujący, tego samego przyjaciela, u którego już był znalazł schronienie, a tym był nie kto inny, jak Gabriel Manthonnet, któregośmy już wymienili. Ztamtąd uwiadomił Championneta że uważał Neapol gotowym do powstania i prosił jenerała o przysłanie człowieka pewnego, spokojnego i zimnego, któryby mógł sam osądzić stan umysłów i położenie rzeczy: tego to posła czekano.
Gabriel Manthonnet u którego Hector Caraffa znalazł schronienie, a którego wrzący patrjota bez trudu pociągnął na stronę sprawy wolności, był jak Hector Caraffa człowiekiem trzydziestu czterech do pięciu lat, pochodzenia sabaudzkiego, jak to wskazuje jego imię; siła jego była herkulesową a wola wyrównywała sile; posiadał tę wymowę męztwa i rozum serca, które w nadzwyczajnych okolicznościach, wyrywają z duszy wzniosłe słowa pod jakiemi drży historja zmuszona zapisywać je na swych kartach. Nie przeszkadzało mu to w zwykłych okolicznościach odszukać źródło tego delikatnego dowcipu, który nie przechodząc do potomności, podoba się współczesnym. Przyjęty do artylerji neapolitańskiej w roku 1784, został mianowany podporucznikiem w 1787 przeszedł w 1789 jako porucznik do regimentu artyleryjskiego królowej, w 1794 został podpułkownikiem i nakoniec na początku roku 1798 kapitanem, dowódzcą pułku i adjutantem jenerała Fonseca.
Ten z czterech spiskowców którego nazwaliśmy Schipani, był rodem z Kalabrji. Prawość i odwaga były jego głównemi przymiotami; człowiek odważny w czynie, dopóki zostawał pod wodzą dwóch naczelników genjalnych, jak Manthonnet i Hector Caraffa, stawał się samemu sobie zostawiony, niebezpieczny z powodu śmiałości i patrjotyzmu. Był to rodzaj wojennej machiny, uderzającej strasznie i pewnie, byleby tylko był użyty przez zręcznych maszynistów.
Co do Nicolina, który pozostał na straży przy oknie, był to 22-letni szlachcic, synowiec Franciszka Caraeciolo.
Podczas kiedy czterech spiskowców zamieniali między sobą głosem cichym i z ręką machinalnie wyciągniętą na swojej broni, słowa pełne nadziei, jakie zwykli mówić spiskowi, lecz po za któremi od czasu do czasu jak odbicie miecza lub błysk sztyletu, drżą w głębi serca słowa przypominające politycznym Damoklesom, o mieczu wiszącym nad ich głowami — Nicolino niedbający o nic, jak się niedba zwykle w dwudziestym roku, marzył o swoich miłostkach które w tej chwili miały za przedmiot jedną z dam honorowych królowej, więcej jeszcze niż o swobodzie Neapolu; i nie tracąc z oczu wierzchołka Pausilippy, patrzył na zbierającą się na niebie burzę, przepowiedzianą przez Franciszka Caraeciolo królowej, a przez synowca swym towarzyszom.
W istocie, od czasu do czasu, odzywał się daleki grzmot, poprzedzony błyskawicą która rozdzierając ciemną masę chmur, biegnących z południa na północ, oświecała kolejno fantastycznem światłem czarną skałę Capui, a ta za zniknięciem błyskawicy, powracała do ciemności tworząc całość z nieprzezroczystą masą chmur, którym zdawała się służyć za podstawę. Kiedy niekiedy, kłęby tego wiatru ciężkiego i wysuszającego, który do Neapolu przynosi piasek porwany z pustyni Libji, przechodziły podnosząc na powierzchni morza, drgające światła, które na chwilę zamieniały ją w ogniste jezioro, powracając znów do ponurej nieprzezroczystości.
Za powiewem tego wiatru będącego postrachem rybaków, mnóstwo małych łodzi spieszyło do portu; jedne unoszone trojkątnemi żaglami zostawiając za sobą pasy ogniste, inne płynąc całą siłą, podobne do pająków biegnących po wodzie, pruły morze wiosłami, których każde uderzenie wydobywało snop przejrzystych iskier. Wkrótce, łodzie te zbliżając się szybko do lądu, znikły za ciężką i nieruchomą bryłą zamku de l’Oeuf i wieżą tamy której żółtawe światło ukazywało się otoczone mgłą podobną tej, jaka otacza księżyc jako zapowiedź niepogody. Nakoniec morze zostało puste, jakby dla przygotowania areny walki mającej się toczyć między czterema wiatrami nieba.
W tej chwili, na wzgórzu Pausilippu ukazał się jakby punkt w przestrzeni, czerwonawy płomień, stanowiący przeciwieństwo z siarczanym tchnieniem burzy i wypływami świetlanemi morza; płomień ten kierował się w prostej linji ku pałacowi królowej Joanny.
Wtedy, jakby ukazanie się tego płomienia było sygnałem, uderzył piorun i potoczył się z przylądka Campanella na przylądek Myseny, gdy w tej samej stronie niebo otwierając się ukazało przelękłemu oku niezgruntowane przepaści powietrza. Kłęby wiatru biegnące z wręcz przeciwnej strony, przechodziły ryjąc powierzchnią morza z szybkością i hałasem trąby; bałwany wznosiły się wysoko jak gdyby wrzenie podwodne podsycało ich kipienie; burza zerwała wszelkie więzy i przebiegała ten płynny cyrk, jako lew rozwścieczony.
Nicolino uderzony przerażającym widokiem jaki przybrało nagle morze i niebo, krzyknął tak, że spiskowcy zadrżeli w głębi starego schronienia i rzucili się na schody. Przybywszy do okna, ujrzeli o co chodziło.
Łódź wioząca, nie było można o tem wątpić, oczekiwanego posłannika, została jakby omotana burzą w połowie drogi z Pausilippe do pałacu królowej Joanny; w tej samej chwili złamał się mały kwadratowy żagiel i statek jak szalony skakał po falach rozigranych, które daremnie próbowały wyrwać wiosła dwóm dzielnym żeglarzom.
Tak jak powiedział Hector Caraffa, nic nie wstrzymało człowieka żelaznej woli, którego oczekiwali. Tak jak było ułożone, przybywał drogą morską, więcej przez ostrożność dla spiskowych neapolitańczyków, niż dla posła którego francuzki mundur i tytuł adjutanta Championnetta miał osłaniać w mieście sprzymierzonego królestwa i sprzymierzonej stolicy. Opuścił gościniec rzymski w Santa-Maria, dostał się do brzegu morza, zostawił konia w Pouzzoles, pod pozorem że zbyt jest zmęczony aby iść dalej i tam pogróżką i obietnicą sowitej nagrody, namówił dwóch żeglarzy do wyjazdu pomimo zapowiedni burzy; złorzecząc podobnej śmiałości, wyjechali w pośród żałosnych krzyków swoich żon i dzieci, które odprowadziły ich aż do mokrych tafli portowych.
Obawa ziściła się i przybywszy do Nisida chcieli wysadzić pasażera na ląd a sami schronić się do przystani; lecz młody człowiek, bez gniewu, bez próżnych słów, wyjął pistolety z za pasa, skierował lufę ku upartym, którzy widząc z tej spokojnej lecz stanowczej twarzy, że będzie po nich jeżeli opuszczą wiosła, zgięli się nad niemi i z nowym pospiechem pchali łódkę.
Wypływali wtenczas z zatoki Pouzzolli w zatokę Neapolitańską i od tej chwili na serjo walczyli z burzą, która na niezmiernej przestrzeni fal nie widząc jak tylko tę jedną łódkę do pochłonięcia, zdawała się na nią cały swój gniew wywierać.
Pięciu spiskowców stało przez chwilę nieporuszeni i niemi; pierwszy widok wielkiego niebezpieczeństwa jakiemu podlega nasz bliźni, zwykle ogłusza; potem nagle wybiega z naszego serca jakby niezwalczony popęd natury, chęć i potrzeba niesienia mu pomocy.
Hector Caraffa pierwszy przerwał milczenie.
— Sznurów! sznurów! wołał obcierając pot nagle występujący mu na czoło.
Nicolino rzucił się, zrozumiał; położył deskę nad przepaścią, skoczył z brzegu okna na deskę, z deski na skałę, a ze skały do drzwi ulicy, i w dziesięć minut potem, okazał się znów z liną urwaną od studni publicznej.
Przez ten czas jakkolwiek tak krótki, burza podwoiła wściekłość, ale i łódka pchana przez nią zbliżyła się i była już tylko o kilka sążni od pałacu; tylko że bałwany z taką wściekłością uderzały o skałę na której był wybudowany, że zamiast nadziei było podwójne niebezpieczeństwo zbliżać się w tym punkcie: piana obryzgiwała twarze spiskowych, pochylonych na oknie pierwszego piętra, na dwadzieścia lub dwadzieścia pięć stóp nad wodą.
Przy blasku ognia zapalonego u steru a któremu każda fala uderzająca o łódź groziła zagaszeniem, widać było obydwóch żeglarzy zgarbionych nad wiosłami, z cierpieniem przestrachu wyrytym na twarzy; podczas kiedy stojąc, jakby był przykuty do desek statku, z włosami rozwianemi wichrem, ale z uśmiechem na ustach i pogardliwym wzrokiem na te bałwany, które podobne do psiarni Scylli, skakały i wyły naokoło niego, młody człowiek zdawał się być bogiem rozkazującym burzy lub co większa, człowiekiem nieprzystępnym bojażni.
Widziano, po sposobie w jaki spuszczał rękę na oczy, które ciągle kierował ku olbrzymiej ruinie, że próbował rozróżnić w ciemności obecność tych co na niego czekali; błyskawica przyszła mu na pomoc, oświeciła zastarzały i ciemny front budowli i zobaczył stojących w postawie stroskanej, pięciu ludzi którzy jednym głosem zawołali:
— Odwagi!
W tej samej chwili olbrzymia fala odepchnięta od skalistej podstawy pałacu, cisnęła się na przód łodzi, zgasiła ogień i zdawało się że ją pochłonęła.
Tchu zabrakło wszystkim piersiom, Hektor Caraffa z rozpaczy rwał sobie włosy z głowy, gdy usłyszano głos silny i spokojny wołający, górując nad hałasem burzy:
— Pochodni!
Z kolei Hector Caraffa wybiegł; w zagłębieniu muru były pochodnie przygotowane na ciemne noce; schwycił jedne z tych pochodni, zapalił ją u lampy palącej się na kamiennym stole i po chwili ujrzano go na zewnętrznej platformie skały, schylonego nad morzem i wyciągającego ku łodzi smolną pochodnię, pośród obłoków piany niezdolnej jej zgasić.
Wtenczas, jakby wypływając z przepaści morza, łódź ukazała się o kilka stóp od podstawy zamku; obadwaj żeglarze opuścili swoje wiosła i klęcząc z rękoma wzniesionemi w niebo, wzywali Madonny i świętego Januarjusza.
— Liny! wołał młody człowiek.
Nicolino wszedł na framugę okna i trzymany w pół przez herkulesowego Manthonnetta, rzucił na statek jeden koniec liny a Schipani i Cirillo trzymali koniec drugi.
Lecz zaledwie usłyszano stuk liny uderzającej o drzewo łodzi, kiedy niezmierna fala tą rażą przychodząca od morza, rzuca z nieprzyzwyciężoną siłą łódkę o skałę. Usłyszano trzask śmiertelny, a po nim krzyk rozpaczy; potem łódź, rybacy, pasażer, wszystko znikło.
Tylko ten wykrzyk jednoczesny wybiegł z piesi Schipani’ego i Cirilla:
— On ją trzyma! on ja trzyma!
I zaczęli ciągnąć linę do siebie.
W istocie, po chwili morze rozdzieliło się u stóp skały i przy świetle pochodni trzymanej przez Hectora Caraffę nad przepaścią, ujrzano wychodzącego z niej młodego adjutanta, który wdarł się na skałę, schwycił rękę podaną mu przez hrabiego Ruvo, wskoczył na platformę i cały zlany, ciśnięty do piersi swego prząjaciela, z pogodnym wzrokiem i głosem w którym niepodobna było odróżnić najmniejszej zmiany, podnosząc, głowę ku swym zbawcom, wyrzekł tylko to jedno słowo:
— Dziękuję!
W tej chwili rozległo się uderzenie piorunu, które zdawało się chcieć wyrwać pałac z granitowej podstawy; zaświeciła błyskawica, rzucając ogniste strzały we wszystkie otwory zamku, i morze ze straszliwym wyciem, doszło aż do kolan dwóch młodych ludzi.
Lecz Hector Caraffa z tym zapałem południowym, uwydatniającym jeszcze spokój jego duszy, podnosząc pochodnię jakby dla wyzwania piorunu, zawołał:
— Hucz gromie! płoń błyskawico! wyj burzo! Jesteśmy z tej rasy Greków, którzy spalili Troję, a ten — dodał kładąc rękę na ramieniu swego przyjaciela — ten pochodzi od Ajaxa, syna Gila, ujdzie on pomimo bogów!

Syn umarłej.

Co jest szczególnego a właściwego wszystkim kataklizmom natury i wielkim ruchom politycznym — a spieszmy powiedzieć że wcale to nie przynosi zaszczytu ludzkości — to, że ześrodkowują zajęcie na osobistości które w jednym lub drugim razie odgrywają główną rolę i od których spodziewają się albo zbawienia albo zwycięztwa. Tym sposobem osoby podrzędne odsunięte są w cień i pozostawione staraniu oklepanej i o nic niedbającej Opatrzności, która dla samolubów z usposobienia czy przyzwyczajenia, stała się wygodną wymówką względem wszystkich nieszczęść, którym niechciane zapobiedz lub dopomódz.
To się też właśnie zdarzyło w chwili, gdy łódź która przywiozła pasażera z taką niecierpliwością oczekiwanego przez spiskowych, została uderzona o skałę i przez to rozbita. A więc! tych pięciu ludzi wybranych, o sercach szlachetnych i miłosiernych, którzy jako gorący apostołowie ludzkości, gotowi byli życie swoje poświęcić dla ojczyzny i współbraci, zupełnie zapomnieli że ich bliźni, synowie tej ojczyzny, a tem samem ich bracia zniknęli w otchłani. Zajęli się tylko tym z którym łączył ich nietylko interes ogólny, ale osobisty, zwracając do niego całą uwagą, pomoc, i sądząc że życie tak potrzebne ich zamiarom, nie było za nadto opłacone życiem dwóch podrzędnych ludzi, a o stracie których, dopóki trwało niebezpieczeństwo, nie pomyśleli nawet.
— Byli to jednakże ludzie — powiedziałby filozof.
— Nie, odpowie polityk, było to zero, których wyższa natura była jednością. Bądź co bądź, czy dwaj nieszczęśliwi rybacy, mieli wielki udział w sympatji i żalu tych którzy widzieli ich ginących, wolno nam o tem powątpiewać, widząc biegnących z uradowaną twarzą i otwartemi ramionami, na spotkanie tego, który dzięki swojej odwadze i zimnej krwi, ukazał się zdrów i cały przy boku swego przyjaciela hrabiego Ruvo.
Był to piękny młody mężczyzna lat dwudziestu czterech do dwudziestu pięciu; czarne włosy zmoczone wodą morską, otaczały dłngiemi promieniami przylepionemi do skroni i policzków twarz z natury bladą, której ruch i życie koncentrowało się w oczach wystarczających na ożywienie fizjognomi która pozbawiona ich blasku zdawać by się mogła marmurową; czarne jego brwi naturalnie zmarszczone, nadawały tej jakby wyrzeźbionej głowie, wyraz niezłomnej woli o którą zdawało się że wszystko, wyjąwszy tajemniczych i nieprzezwyciężonych wyroków losu, rozbijało się dotąd i miało rozbić jeszcze. Gdyby ubiór jego nie był przesiąkły wodą, gdyby na włosach jego nie było śladu przepływających fal, gdyby burza nie wyła jak lew wściekły gdy wypuścił swą zdobycz, niepodobnem byłoby wyczytać na jego twarzy, najmniejszej oznaki wzruszenia, wskazującej że tylko co uniknął śmierci; był to więc ze wszech względów człowiek obiecany przez Hectora Caraffę, którego gwałtowna śmiałość z przyjemnością chyliła się przed zimną i spokojną odwagą przyjaciela.
Dla skończenia portretu naszego bohatera który będzie jeżeli już nie główną osobą, to przynajmniej jedną z głównych tej historji, spieszmy powiedzieć, że ubrany był w ten elegancki i heroiczny kostium republikański, który Hoche, Marceau, Desaix i Kléber uczynili nietylko historycznym ale nieśmiertelnym, a którego opis przy okazaniu się ambassadora Garat podaliśmy zbyt wiernie i niedawno, aby się było potrzeba powtarzać.
Być może, przenikliwy czytelnik zauważy, że nierozsądkiem było dla posła niosącego tajne wiadomości, ukazywać się w Neapolu ubranym w kostium, który więcej był niż mundur, był bowiem symbolem; ale odpowiemy, że nasz bohater od czterdziestu ośmiu godzin wyjechał z Rzymu, niewiedząc zupełnie, tak jak i jenerał Championnet, którego był posłem, o zdarzeniach jakie w jednym dniu pociągnęły przybycie Nelsona i niesłychane przyjęcie jakiem go witano; młody oficer był jawnie wysłanym z depeszami do ambasadora, którego spodziewano się zastać na miejscu, a więc mundur francuzki w jaki był ubrany, miał dla niego okazywać szacunek w granicach królestwa o którem wiedziano że w gruncie jest nienawistnem, lecz które jeżeli nie przez szacunek, to z bojaźni powinno zachować pozory przyjaźni, jakie w braku sympatji nakazywał mu pokój świeżo zawarty.
Powiedzieliśmy z jakim pośpiechem każdy biegł na przeciw młodego oficera i pojmujemy jakie wrażenie uczyniła na wrażliwych organizacjach tych ludzi Południa, zimna odwaga zdająca się już zapominać o niebezpieczeństwie, kiedy niebezpieczeństwo zaledwie minęło.
Jakkolwiek spiskowi mieli chęć dowiedzenia się nowin jakie tenże przyniósł, zażądali aby przyjął zaraz od Nicollina Caracciolo, będącego z nim jednego wzrostu i którego dom był w sąsiedztwie pałacu królowej Joanny, całe ubranie dla zastąpienia zmoczonego wodą, a co łącznie z chłodem miejsca w którem się znajdowali, mogłoby sprowadzić ważne niedogodności dla zdrowia rozbitka; pomimo oporu ze swej strony musiał ustąpić; pozostał sam ze swym przyjacielem Hectorem Caraffa, który chciał koniecznie służyć mu za kamerdynera; i kiedy Cirillo, Manthonnet, Schipani i Nicolino weszli, znaleźli surowego oficera republikańskiego przemienionego w eleganckiego obywatela Neapolu. Nicolino Caracciolo był wraz z bratem swoim księciem Rocca Romana, jednymi z młodych ludzi nadającymi ton modzie w Neapolu.
Widząc wracających tych którzy wyszli na chwilę, nasz bohater z kolei zbliżył się na ich spotkanie, mówiąc doskonałym włoskim językiem:
— Panowie, wyjąwszy mego przyjaciela Hectora Carafta, który zaręczył za mnie, nikt mnie tu nie zna, wtenczas gdy ja przeciwnie znam was wszystkich, bądź jako uczonych, bądź wypróbowanych patrjotów. Nazwiska wasze opowiadają wasze życie i są tytułami wzbudzającemi ufność waszych współbraci; moje imię, przeciwnie, jest wam nieznane i wiecie tylko jak Carafta i przez Caraftę, o kilku moich odważnych czynach, równających mnie z najniższym i najgłupszym z żołnierzy francuzkiego wojska A więc, skoro się ma walczyć za jedną sprawę, ryzykować życie dla tych samych zasad, umrzeć może na jednym szafocie, jest powinnością szlachetnego człowieka dać się poznać i nie mieć żadnych tajemnic dla tych, którzy ich wcale nie mają dla niego. Jestem Włoch jak wy panowie; Neapolitańczyk jak wy, tylko że wy zostaliście wygnańcami i prześladowanemi w późniejszych latach waszego życia; ja byłem wygnanym i prześladowany przed mojem urodzeniem.
Słowo brat wybiegło ze wszystkich ust i wszystkie ręce wyciągnęły się ku dwom otwartym rękom młodego człowieka.
— Smutną jest moja historja, a raczej mojej rodziny ciągnął dalej z oczyma utkwionemi w przestrzeń, jakby szukał ducha niewidzialnego dla wszystkich, wyjąwszy dla niego; będzie ona dla was, jak się spodziewam, nowym bodźcem do zwalenia niecnego rządu jaki ciąży na naszej ojczyźnie. — Później, po chwili milczenia dodał: — Pierwsze moje wspomnienia datują się z Francji, zajmowaliśmy: ojciec mój i ja, mały domek wiejski samotny wśród wielkiego lasu; mieliśmy tylko jednego służącego, nie przyjmowaliśmy nikogo, nie przypominam sobie nazwy tego lasu gdzieśmy mieszkali. Często jednak dniem lub nocą, przychodzono po mojego ojca; wsiadał tedy na koń, brał chirurgiczne instrumenta, szedł za osobą która po niego przyszła: potem, w dwie cztery, czasem sześć godzin, często nazajutrz, powracał nie mówiąc nic gdzie był i co robił. — Od tego czasu wiedziałem, że mój ojciec był chirurgiem, a jego oddalania się były powodem operacje, za które nigdy nie brał zapłaty. Ojciec mój sam się zajmował moim wykształceniem; lecz muszę to wyznać, więcej zwracał uwagi na rozwinięcie moich sił i zręczności, jak mego pojęcia i rozumu. On jednakże nauczył mnie czytać i pisać, a później greckiego i łaciny; mówiliśmy jednakowo po francuzku i po włosku; wszystek czas jaki nam zostawał po ukończeniu tych lekcyj, poświęcany był ćwiczeniom ciała. Zasadzało się to na jeżdżeniu konno, robieniu bronią i strzelaniu z fuzji i pistoletu. W dziesiątym roku byłem wybornym kawalerzystą, rzadko chybiałem jaskółkę w locie i prawie za każdym wystrzałem moich pistoletów tłukłem jajko bujające się na końcu nitki. Skończyłem dziesięć lat, kiedy wyjechaliśmy do Anglii; byłem tam lat dwa. Przez ten czas, nauczyłem się języka angielskiego od profesora, którego ojciec mój wziął do domu; jadał on i sypiał u nas. Przy końcu drugiego roku, mówiłem po angielsku tak biegle jak po francuzku i włosku. Miałem trochę więcej niż lat dwanaście, kiedy opuściliśmy Anglię i przenieśli do Niemiec; zatrzymaliśmy się w Saksonii. Tak samo jak angielskiego nauczyłem się niemieckiego języka; przy końcu dwóch drugich lat, język ten był mi tak dobrze znany jak trzy inne. W czasie tych czterech lat, moje fizyczne ćwiczenia trwały dalej. Byłem wybornem jeźdźcem, fechmistrzem pierwszej siły; mogłem ubiegać się o nagrodę z najlepszym strzelcem tyrolskim i w całym pędzie mego konia, przybijałem dukata do ściany Nigdy nie pytałem ojca dla czego zachęcał mnie do tych ćwiczeń. Podobały mi się, a upodobanie moje schodząc się z jego wolą sprawiło, że czyniłem postępy, które mnie bawiły, zadowalniając go także. Wreszcie, dotychczas żyłem na świecie że tak powiem nie widząc go; mieszkałem w trzech krajach nie znając ich; dobrze bardzo znałem bohaterów dawnej Grecji i dawnej Romy, nie wiedząc nic o współczesnych mi. Znałem tylko mego ojca. Ojciec to był mój Bóg, mój król, mój mistrz, moja religja; ojciec rozkazywał, ja słuchałem. Oświecenie i wola moja pochodziły od niego; sam miałem zaledwie słabe pojęcie o dobrem i złem. Miałem lat piętnaście kiedy jednego dnia powiedział mi jak to już mówił dwa razy: — Wyjeżdżamy. — Nawet nie pomyślałem zapytać go: — Gdzie jedziemy? — Przejechaliśmy Prusy, Prowincje Nadreńskie, Szwajcarją, przebyliśmy Alpy. Na przemian mówiłem po niemiecku i po francuzku nagle przybywszy nad brzegi wielkiego jeziora, usłyszałem mówiących innym językiem, był to włoski poznałem mój rodowity język i zadrżałem. Wsiedliśmy na statek w Genui i wylądowali w Neapolu. W Neapolu zatrzymaliśmy się kilka dni, ojciec mój kupił dwa konie i zdawał się szczególną zwracać uwagę w wyborze tych zwierząt. Pewnego dnia przyprowadzono do stajni dwa przepyszne zwierzęta, mieszanej rasy angielskiej i arabskiej; spróbowałem konia dla mnie przeznaczonego i wróciłem dumny, żem był panem podobnego zwierza. Wyjechaliśmy z Neapolu wieczorem, pędząc jakąś część nocy. Około godziny drugiej rano, przybyliśmy do małej wioski gdzie zatrzymaliśmy się. Odpoczynek tam trwał do siódmej rano. O siódmej zjedliśmy śniadanie; przed wyjazdem ojciec powiedział mi: — Salvato, nabij twoje pistolety. — Są nabite, mój ojcze, odpowiedziałem. — Wystrzel je więc i nabij na nowo z największą ostrożnością, żeby nie spaliły na panewce; będziesz ich potrzebował użyć dzisiaj. Miałem je wystrzelić w powietrze nie zrobiwszy żadnej uwagi; mówiłem już o bezwzględnem posłuszeństwie swojem dla ojca, lecz ojciec zatrzymał mi rękę; — Czy zawsze jeszcze tak celnie strzelasz? zapytał. — Czy chcesz to widzieć? — Tak. — Orzech o gładkiej korze ocieniał drugą stronę drogi; z jednego pistoletu wystrzeliłem w drzewo, potem następnym tak akuratnie wbiłem drugą kulę w to samo miejsce że ojciec zrazu myślał iż chybiłem celu. Zsiadł i końcem noża przekonał się że obydwie kule były razem. — Dobrze, powiedział mi, nabij pistolety. — Już są nabite. — Jedźmy więc. — Konie nam trzymano gotowe, włożyłem pistolety w olstra; zauważyłem że ojciec mój w swoje pistolety podsypał świeżo prochu. Wyjechaliśmy. Około jedenastej z rana, dostaliśmy się do miasta bardzo ludnego; był to dzień jarmarku i wszyscy wieśniacy z okolic napływali na targi. Zaczęliśmy jechać stępa i dojechaliśmy do rynku Przez całą drogę ojciec mój nic nie mówił, ale to wcale mnie nie zadziwiło; niekiedy mijały dni całe że nie mówił słowa. Przybywszy na rynek, zatrzymaliśmy się; uniósł się na strzemionach i patrzył na wszystkie strony. Przed kawiarnią stała grupa ludzi, lepiej ubranych niż inni; w środku tej grupy, rodzaj szlachcica wiejskiego, hardej miny, mówił głośno i wywijając szpicturą którą trzymał w ręku, zabawiał się uderzając nią obojętnie ludzi i zwierzęta idące przed nim. Ojciec dotknął się mego ramienia, odwróciłem się do niego, był bardzo blady. — Co ci jest mój ojcze? zapytałem. — Nic powiedział. — Czy widzisz tego człowieka? — Którego? — Tego co ma rude włosy. — Widzę go. — Zbliżę się do niego i powiem mu parę słów. Gdy wzniosę palec do góry, wystrzelisz i wpakujesz mu kulę w środek czoła. Rozumiesz? — Akurat w środek czoła. — Przygotuj twój pistolet. Nic nie odpowiedziawszy wyjąłem pistolet z olstra; ojciec mój zbliżył się do człowieka, powiedział mu parę słów — człowiek zbladł. Ojciec wskazał mi palcem niebo. Wystrzeliłem, kula ugodziła rudego człowieka w środek czoła: upadł martwy. Zrobił się wielki rozruch i chciano nam zagrodzić drogę, lecz ojciec mój podniósł głos. — Jestem Józef Maggio Palmieri, mówił, a ten dodał wskazując mnie palcem, to jest syn umarłej! Tłum rozdzielił się przed nami i wyszliśmy z miasta, a nikt nie myślał nas zatrzymać albo nas gonić. Jak tylko byliśmy za miastem, puściliśmy konie galopem i nie zatrzymaliśmy się dopiero w klasztorze Monte-Cassino Wieczorem, ojciec mój opowiedział mi historję którą ja nawzajem wam opowiem.

Prawo przytułku.

Pierwsza część historii opowiedziana przez młodego człowieka, tak szczególną wydała się jego towarzyszom, że słuchali jej uważni, milczący i nie przerywając; z milczenia jakie zachowali i w chwili gdy przestał mówić, mógł się przekonać o zajęciu, jakie w nich wzbudziło opowiadanie i o chęci jakiej doświadczali aby dowiedzieć się końca a raczej początku.
To też nie wahał się ciągnąć dalej opowiadania:
— Rodzina nasza, mówił, zamieszkiwała od niepamiętnych czasów miasto Larino, w prowincji Molise: nazwisko jej było Maggio Palmieri. Ojciec mój Józef Maggio Palmieri, albo Józef Palmieri jak go powszechnie nazywano, przybył około 1768 kończyć nauki w szkole chirurgicznej w Neapolu.
— Znałem go, przerwał Dominik Cirillo, był to dzielny i szlachetny młodzieniec, młodszy odemnie o kilka lat, wrócił do swojej prowincji około 1771, w czasie gdy byłem mianowany profesorem; w jakiś czas, słyszeliśmy że wskutek kłótni z możnym panem, kłótni w której był rozlew krwi, zmuszonym został wydalić się z kraju.
— Bądź błogosławiony i czczony, powiedział Salvato kłaniając się, ty coś znał mego ojca i oddajesz mu sprawiedliwość przed jego synem.
— Opowiadaj, opowiadaj! powiedział Cirillo, słuchamy cię.
— Opowiadaj! odezwali się po nim inni spiskowi jednogłośnie.
— Więc około roku 1771, jakeś powiedział, Józef Palmieri opuścił Neapol, unosząc dyplom doktorski i używając opinii zręcznego, której wiele uleczeń bardzo trudnych a szczęśliwie przez niego dokonanych, nie podawały w wątpliwość. Kochał on młodą dziewicę z Larino, nazwiskiem Luisa Angiolina Ferri. Zaręczeni przed rozłączeniem, kochankowie wiernie dotrzymali sobie wiary podczas trzyletniego rozdziału; małżeństwo ich miało być główną uroczystością powrotu mego ojca. Lecz, w czasie jego nieobecności, zdarzył się wypadek wyrównujący nieszczęściu: hrabia de Molise zakochał się w Angiolinie Ferri. Wiecie lepiej odemnie mieszkając w kraju, czem są nasi baronowie prowincjonalni i prawa jakie sobie przywłaszczają z powodu władzy feodalnej; jedno z tych praw było zezwolić lub odmówić według fantazji żenić się swym wassalom. Ale ani Józef Palmieri, ani Angiolina Ferri nie byli wassalami hrabi Molise. Oboje byli wolno urodzeni i zależeli tylko od siebie, a co więcej ojciec mój majątkiem był mu prawie równy. Hrabia używał różnych pogróżek i obietnic, aby otrzymać jedno spojrzenie Angioliny, wszystko się rozbijało o czystość jakiej imię jej zdawało się być symbolem. Hrabia wydał bal i zaprosił Angiolinę z rodzicami. W czasie balu, który miał miejsce nie tylko w zamku, ale i w jego ogrodach, brat hrabiego baron de Boiano, podjął się porwać dziewicę i zawieść na drugą stronę Tortore do zamku Tragonara. Angiolina, zaproszona jak wszystkie damy z Larino, aby nie uczestniczyć w zabawie, udała chorą. Nazajutrz nie zachowując już żadnych względów, hrabia Molise posłał swoich służalców by porwali młodą dziewicę, która zaledwie zdążyła, podczas gdy ci wysadzili drzwi od ulicy, uciec przez drzwi od ogrodu i schronić się do biskupiego pałacu, miejsca podwójnie poświęconego — bo sąsiadował z kościołem katedralnym. Z tych dwóch tytułów używał prawa przytułku. Tak stały rzeczy kiedy Józef Palmieri wrócił do Larino. Krzesło biskupie, przypadkiem, wakowało w tym czasie. Wikarjusz zastępował biskupa. Giuseppe Palmieri poszedł do tego wikarjusza, dawnego przyjaciela swojej rodziny i małżeństwo odbyło się potajemnie w kaplicy biskupstwa. Hrabia de Molise dowiedział się co zaszło i jak kolwiek wściekły z gniewu, uszanował przywileje miejsca; lecz na około pałacu ustawił uzbrojonych ludzi obowiązanych pilnować tych co wchodzili do pałacu biskupiego, a zwłaszcza tych którzy z niego wychodzili. Ojciec mój wiedział dobrze że ci ludzie uzbrojeni czatowali tam na niego i że jeżeli żonie zagrażała utrata honoru, jemu utrata życia. Zbrodnia mało kosztuje naszych feudalnych panów; pewny bezkarności hrabia Molise dawno już przestał spisywać rejestra morderstw, które sam popełnił albo kazał popełnić swym zbirom. Ludzie hrabiego dobrze strzegli pałacu; mówiono w kraju że za Angiolinę żyjącą dostać można dziesięć tysięcy dukatów, a za mego ojca umarłego pięć tysięcy. Ojciec mój jakiś czas pozostał ukryty w pałacu biskupim; ale na nieszczęście, nie mógł on długo znosić takiego przymusu. Znudzony swoją niewolą Józef Palmieri postanowił jednego dnia skończyć ze swym prześladowcą. Otóż, hrabia Molise miał zwyczaj wyjeżdżać co dzień powozem ze swego pałacu, godzinę lub dwie przed Ave Miopia, na spacer aż do klasztoru kapucynów, położonego o dwie mile od miasta; przybywszy tam, hrabia zwykle dawał woźnicy rozkaz powrotu do pałacu; woźnica zawracał i truchtem, prawie stępa, powracał do miasta. W połowie drogi od Larino do klasztoru znajduje się źródło San Pardo, patrona kraju, a tu i ówdzie około źródła, zarośla i żywopłoty. Józef Palmeri wyszedł z pałacu biskupiego w ubiorze mnicha i oszukał swoich strażników. Pod suknią ukrywał parę szpad i parę pistoletów. Przybywszy do źródła San Pardo, miejsce wydało mu się dogodnem; zatrzymał się tam i schował za płot. Powóz księcia przejeżdżał, pozwolił na to — była jeszcze godzina dnia. W pół godziny potem, usłyszał turkot powracającego powozu; zdjął suknię mnicha i pozostał w swojem zwykłem ubraniu. Powóz się zbliżał. Wyjął z pochew szpady w jedną rękę, nabite pistolety w drugą, i stanął na środku drogi. Widząc tego człowieka, którego podejrzewał o złe zamiary, stangret zboczył; lecz mój ojciec w jednej chwili był znów na przeciw koni. — Kto jesteś, czego chcesz? zapytał go hrabia podnosząc się w powozie. — Jestem Giuseppe Maggio Palmieri, odpowiedział ojciec mój, chcę twego życia. — Uderz w twarz batem tego głupca i jedź, powiedział hrabia stangretowi. I położył się w powozie. Stangret wzniósł bicz, lecz nim go spuścił, ojciec mój zabił go wystrzałem z pistoletu. Spadł z kozła na ziemię. Konie stały nieruchomo, ojciec mój poszedł do powozu i otworzył drzwiczki. — Nie przychodzę tu wcale zamordować cię, chociaż mam do tego prawo w przypadku własnej obrony, ale uczciwie bić się z tobą, powiedział mu, wybieraj: oto dwie szpady jednakowej długości, oto dwa pistolety; z dwóch pistoletów jeden jest nabity, będzie to prawdziwie sąd Boga. I podał mu w jednej ręce dwie rękojeści szpady a w drugiej dwie lufy pistoletów. — Nie bije się ze swoim wasalem, odparł hrabia, bije się go. — I podniósłszy laskę uderzył nią mego ojca w policzek. Ojciec mój wziął pistolet nabity i wystrzelił zmierzywszy w serce hrabiego. Hrabia nie ruszył się, nie krzyknął: umarł. Ojciec mój przywdział znów ubranie mnicha, włożył szpady do pochew, nabił pistolety i wrócił do pałacu biskupiego tak szczęśliwie jak z niego wyszedł. Konie czując się swobodnemi, puściły się same dalej, a że doskonale znały drogę robiąc ją dwa razy dziennie, same też wróciły do pałacu hrabiego; lecz rzecz szczególna, zamiast zatrzymać się przed drewnianym mostem prowadzącym do drzwi pałacu, jak gdyby rozumiały że wiozą nie żywego, ale umarłego, pojechały dalej i zatrzymały dopiero w progu małego kościoła założonego pod wezwaniem św. Franciszka, w którym hrabia mówił, że chce być pochowany. I w istocie rodzina hrabiego znając jego życzenia pochowała ciało w tym kościele i wystawiła mu tam pomnik. Wypadek ten narobił niemało hałasu; walka ciągnąca się między moim ojcem i hrabią była publiczną i rozumie się że współczucie było dla mego ojca ogólne: nikt nie wątpił że to on był sprawcą morderstwa, i jak gdyby Józef Palmieri pragnął sam żeby o tem nie powątpiewano, posłał wdowie stangreta dziesięć tysięcy franków. Młody brat hrabiego odziedziczył cały jego majątek oznajmił zarazem, że odziedzicza i zemstę. On to pomagać chciał bratu do porwania Angioliny; był to nędznik który w dwudziestym roku życia, popełnił już trzy czy cztery morderstwa. Co do porwań i gwałtów, nie można by ich zliczyć. Przysiągł że winny nie ujdzie mu, zdwoił straż otaczającą pałac biskupi i sam przyjął dowództwo. Maggio Palmieri nadal ukrywał się w pałacu biskupim. Rodzina jego i jego żony przynosiła im wszystko co potrzebowali do życia i ubrania. Angiolina od pięciu miesięcy spodziewała się zostać matką; żyli oni sami sobą, to jest swoją miłością, tak szczęśliwi jak tylko można być bez wolności. Dwa miesiące tak upłynęły; nadszedł 26 maja, dzień w którym obchodzono uroczystość św. Pardo, który jak to mówiłem, jest patronem miasta. Dnia tego, odbyto wielką procesję; dzierżawcy ozdabiają swoje wozy malowidłami, wieńcami, liśćmi i wstęgami wszystkich kolorów, zaprzęgają do nich woły ze złoconemi rogami, które pokrywają kwiatami i wstążkami! wozy te postępują za procesją niosącą po ulicach popiersie świętego, w towarzystwie całej ludności Larino i sąsiednich wiosek, śpiewając pobożne pieśni. Procesja ta, by wejść do katedry i wyjść z niej, musiała przechodzić przed pałacem biskupim, który był schronieniem dwojga młodych ludzi. W chwili gdy procesja i lud zatrzymana na wielkim placu miasta, śpiewała około wozu, Angiolina, wierząc w pokój Boży, zbliżyła się do okna; nierozwaga jakiej mąż ściśle jej zabronił. Nieszczęście chciało że brat hrabiego był na placu, właśnie na wprost okna, poznał ją przez szyby, wyrwał fuzję z rak żołnierza, zmierzył i wystrzelił. Angiolina rzuciła tylko jeden krzyk i wymówiła tylko dwa wyrazy: — Moje dziecię! Na odgłos wystrzału, na dźwięk stłuczonej szyby, na krzyk wydany przez żonę, Józef Palmieri przybiegł jeszcze na czas żeby ją przyjąć w ramiona. Kula uderzyła w sam środek czoła. Szalony z boleści, mąż wziął ją na ręce, położył na łóżku, schylił się nad nią, okrywał pocałunkami. Wszystko na próżno. Umarła! Lecz w tym bolesnym i ostatnim uścisku, poczuł nagle dziecko które zadrżało w jej łonie, Wydał okrzyk, światło przeniknęło jego umrył i z kolei jemu te dwa słowa wybiegły z serca: — Moje dziecię! Matka była umarłą, ale dziecko żyło; dziecko mogło być ocalone. Przezwyciężył sam siebie, zatrzymał pot ciekący mu z czoła, otarł łzy płynące mu z oczu, i mówiąc do siebie, wyszeptał te dwa słowa; — Bądź odważnym! Wtedy wziął futerał, otworzył go, wybrał najostrzejszy z instrumentów i wyjmując życie z łona umarłej, wyrwał dziecię z rozdartych wnętrzności matki. Potem, zbroczony krwią włożył dziecię w chustkę, której cztery rogi związał, wziął chustkę w zęby, po pistolecie w każdą rękę i cały skrwawiony sam, z obnażonemi rękoma i zakrawionemi po łokcie, mierząc spojrzeniem plac jaki miał do przebycia, nieprzyjaciół do zwalczenia, rzucił się na schody, otworzył drzwi pałacu biskupiego i wpadł ze spuszczoną głową w środek narodu krzycząc ze ściśniętemi zębami: — Miejsce dla syna Umarłej! Dwóch żołnierzy chciało go zatrzymać, zabił obydwóch; trzeci próbował zagrodzić mu przejście, położył go u nóg uderzeniem kolby pistoletu; przeszedł plac, wytrzymał ogień strażników zamku, przed którym musiał przechodzić, nie otrzymawszy żadnej rany dopadł lasu, przebył Biferno wpław, znalazł na łące konia swobodnie pasącego się, wskoczył na jego grzbiet, dojechał do Manfredonii, wziął miejsce na okręcie dalmackim który odpływał i dostał się do Tryjestu. Dzieckiem byłem ja. Wiecie resztę historji i jak w piętnaście lat później, Syn umarłej pomścił swoją matkę. A teraz, dodał młody człowiek, teraz gdym wam opowiedział moje dzieje, teraz kiedy mnie znacie, zajmijmy się tem po com tu przybył; pozostaje mi do pomszczenia druga matka: ojczyzna!

Czarownica.

Dla zrozumienia faktów przez nas opowiadanych, a zwłaszcza dla harmonii jaką te fakta powinny między sobą zachować, trzeba naszym czytelnikom porzucić na chwilę stronę polityczną naszej książki, której z wielkim naszym żalem nie mogliśmy dać mniejszej rozciągłości, aby pójść za nami w strony malownicze wiążące się w ten sposób, że nie moglibyśmy oddzielić jednej od drugiej. A zatem, jeżeli czytelnicy chcą nas wziąść za przewodnika, przejdziemy po desce której w pośpiechu idąc po linę, tak potężnie mającą pomódz do uratowania bohatera naszej powieści, Nicolino Caracciolo zapomniał zdjąć z jej podwójnego oparcia. Następnie zejdziemy ze spadzistości, wyjdziemy przez te same drzwi którędyśmy weszli, znów zejdziemy z pochyłości Pausilippu i dopiero przeszedłszy grobowiec Sannazar i Casino króla Ferdynanda, w środku Mergelliny, zatrzymamy się między Cassino króla Ferdynanda i fontanną Lwa, przed pewnym domem, pospolicie nazywanym w Neapolu domem Palmowym, ponieważ w przyległym ogrodzie piękny okaz tej rośliny, chwieje swe giętkie wachlarze nad kopułą z pomarańcz, całkiem pokrytych złotym owocem.
Dom ten szczególniej zalecamy ciekawości naszych czytelników z obawy przerażenia tych, którzyby się znaleźli u małych drzwi wyciętych w murze właśnie naprzeciw miejsca w jakiem zatrzymaliśmy się — opuścimy ulicę, przejdziemy wzdłuż muru ogrodowego i wejdziemy na pochyłość, z której będziemy mogli spinając się na palce, pochwycić może niektóre tajemnice, kryjące się za temi murami.
A muszą to być ciekawe tajemnice, którym czytelnik nie będzie mógł odmówić swojej sympatji, jak tylko zobaczy tę która wam je odkryje.
W istocie, pomimo huku grzmotów, jasnych błyskawic, pomimo wichru więcej wściekłego i gwałtownego niż kiedykolwiek, wstrząsającego pomarańczowemi drzewami, z których spadały owoce jakby deszcz złoty, i gwałtownością swego powiewu zginającego palmę, której kity wydają się jakby rozplecione warkocze; — młoda dwadzieścia trzy lata mieć mogąca kobieta w penioarze batystowym, koronkowym woalu zarzuconym na głowę, od czasu do czasu zjawia się na kamiennym ganku, prowadzącym z ogrodu na pierwsze piętro, gdzie zdają się być apartamenta mieszkalne, jak możemy wnosić z promienia światła, które za każdem otwarciem drzwi wydostaje się z tamtąd na zewnątrz.
Zjawienie się jej nie trwa długo, gdyż za każdem jej wyjściem gdy mignie błyskawica lub uderzenie piorunu da się słyszeć, kobieta wydaje okrzyk, żegna się i wchodzi z ręką na piersiach, jakby dla wstrzymania gwałtownych uderzeń swego serca.
Ktoby ją widział, pomimo przestrachu jaki jej sprawia to zamięszanie w naturze, uchylającą upornie co pięć minut te drzwi, które każdą razą z wahaniem się otwiera, a z przestrachem zamyka, założyłby się niezawodnie, że ta cała niecierpliwość i niepokój, zdradzają kochankę zaniepokojoną i zazdrosną, oczekującą lub śledzącą przedmiot swej miłości.
A więc! mylonoby się, żadna bowiem jeszcze namiętność nie dotknęła powierzchni tego serca, prawdziwego zwierciadła czystości, a w duszy tej gdzie wszystkie żądze i gorące pragnienia drzymią jeszcze, tylko ciekawość dziecinna panuje; i ta ciekawość właśnie, użycza mocy jednej z namiętności nieznanych aż dotąd, ona to jest przyczyną całego tego wzburzenia i niespokojności.
Brat mleczny syn jej mamki, lazzaron z Marinnelli, na jej usilne prośby, obiecał przyprowadzić starą Albankę, której przepowiednie uchodziły za wyrocznie; posiadała ducha wieszczego jaki jej pradziadowie otrzymali pod dębami Dodony, i skąd rodzina jej pochodziła, po śmierci Scanderberga Wielkiego w 1467 opuściwszy brzegi Aoüs dla schronienia się w góry Kalabrji. Żadna generacja nie przeszła żeby wiatr wiejący nad lodowatemi szczytami Tomero nie przyniósł tym nowożytnym pitjom wieszczbiarskiego tchnienia, dziedzicznego ich rodzinie.
Co do młodej kobiety czekającej na wróżkę, niepewny instynkt każę jej lękać się, a zarazem pragnąć poznania przyszłości, w której błąkają się ze drżeniem dziwne przeczucia. Brat jej mleczny przyrzekł przyprowadzić tego jeszcze wieczoru, o kabalistycznej godzinie dwunastej, tę która będzie mogła — podczas nieobecności męża zatrzymanego do drugiej rano uroczystością dworską — odkryć jej tajemnice tej przyszłości, która rzuca cienie na jej czuwanie, niepokój na jej sny.
Oczekuje więc po prostu lazzarona Michała Fou i wróżki Nanno.
Zresztą zobaczymy zaraz czy nas nie oszukano.
Trzy uderzenia w równych odstępach rozległy się przy małych drzwiach ogrodu, jednocześnie gdy z silnych żółtawych chmur zaczął padać kroplisty deszcz. Na dźwięk tych trzech uderzeń, coś jak fala gazy zsunęła się z poręczy balkonu, drzwi od ogrodu otwarły się, przepuściły dwie nowe osoby i zamknęły za niemi. Jedna z tych osób jest mężczyzną, druga kobietą; mężczyzna ubrany jest w płócienne spodnie, czerwoną wełnianą czapkę i opończę rybaka z Marinnella; kobieta jest okręcona wielkim czarnym płaszczem, na ramionach którego błyszczałyby, gdyby je można było rozróżnić, nitki złote, ostatki dawnego haftu; nic więcej nie widać ze stroju i tylko jej oczy błyszczą w cieniu rzuconym przez kaptur przykrywający głowę.
Przechodząc przestrzeń oddzielającą ganek od drzwi ogrodu, młoda kobieta znalazła sposobność powiedzieć lazaronowi:
— Jakkolwiek jesteś warjatem, nie powiedziałeś jej kto ja jestem, nieprawdaż, Michale?
— Nie, na Madonnę, ona nie wie nawet pierwszej litery twego nazwiska, siostrzyczko.
Wszedłszy na ganek, młoda kobieta weszła pierwsza, lazzaron i wróżka weszli za nią.
Kiedy przechodzili pierwszy pokój, można było widzieć głowę młodej pokojówki podnoszącą jednę połowę portjery i ciekawie patrzącej na swoją panią i dziwacznych gości jakich do siebie wprowadzała.
Drzwi się za niemi zamknęły.
Wejdźmy tam z kolei. Scena jaka się tu odbywała zbyt wiele wpływu mieć będzie na przyszłe wypadki, ażebyśmy nie mieli jej opowiedzieć ze wszystkiemi szczegółami.
Światło którego promień widzieliśmy przebijający aż do ogrodu, pochodziło z małego buduaru przybranego na sposób Pompela, sofami i firankami z różowego jedwabiu, tkanego w jasno niebieskie kwiaty; płomień rzucający to światło, zamknięty był w alabastrowy globus rzucając na wszystkie przedmioty blask perłowy; stał na stoliku białym marmurowym, którego jedyną nogą był gryf z rozpostartemi skrzydłami. Fotel formy greckiej, mogący czystością rzeźby domagać się miejsca w buduarze Aspazji, wskazywał że oko amatora przewodniczyło najmniejszym szczegółom tego umeblowania.
Drzwi umieszczone na wprost tych, przez które przeszły trzy osoby, prowadziły do szeregu pokoi idących przez całą długość domu; ostatni z tych pokoi nie tylko dochodził do sąsiedniego domu, ale łączył się z nim.
— W razie gdybyby mój mąż powrócił, Nina przyjdzie nas uprzedzić, wyjdziecie przez dom księżnej Fusco.
— Dobrze, pani, odpowiedział Michał kłaniając się z uszanowaniem.
Usłyszawszy te ostatnie słowa, wróżka która właśnie chciała zdjąć płaszcz, odwróciła się i tonem który nie był wolny od goryczy:
— Odkąd że to mleczni bracia nie mówią sobie ty? zapytała. Ci co jedną pierś ssali nie sąż tak blzkiemi krewnemi jak i ci których jedno łono nosiło? Nazywajcie się ty, dzieci, mówiła dalej łagodnie, przyjemnie jest Bogu widzieć kochające się istoty, pomimo dzielącej ich odległości.
Michał i młoda kobieta spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
— Kiedyż ja ci mówię, że ona jest naprawdę czarownicą, siostrzyczko! zawołał Michał i tego to właśnie się boję.
— A dla czego się boisz, Michale? zapytała młoda kobieta.
— Czy wiesz co ona przepowiedziała, nie dawniej jak dzisiejszego wieczoru przed przyjściem tu?
— Nie.
— Przepowiedziała mi że będę na wojnie, ze zostanę pułkownikiem i że będę...
— Cóż?
— Trudno to wymówić.
— Zawsze powiedz.
— I że będę powieszony.
— Ah! mój biedny Michale!
— Ni mniej ni więcej.
Młoda kobieta z rodzajem przestrachu podniosła oczy na Albankę, która zdjęła zupełnie płaszcz, leżący na ziemi, i ukazała się w swoim narodowym stroju, zniszczonym przez długie używanie, ale zawsze bogatym; jednakże, nie biały zawój tkany w kwiaty świetne niegdyś, ściskający jej głowę, a z pod którego wydobywały się długie promienie włosów czarnych zmieszanych ze srebrnemi nitkami, nie stanik jej czerwony w złote kwiaty, nie jej nakoniec spódnice ceglastego koloru z lampasami czarnemi i niebieskiemi, zwróciły uwagę młodej kobiety, były to szare przenikliwe oczy wróżki, utkwione w nią jak gdyby chciały czytać w najgłębszych tajnikach jej serca.
— O młodości! młodości ciekawa i nierozważna! szeptała wróżka, czyż zawsze będzie powodować tobą uczucie silniejsze niż wola twoja, by dążyć na przeciw tej przyszłości, która tak szybko naprzeciw ciebie przychodzi?
Na ten zwrot niespodziewany, uczyniony głosem ostrym i przenikliwym, dreszcz przeszedł młodą kobietę, zaczynającą już prawie żałować przyzwania Nanno.
— Jeszcze czas, powiedziała taż, jak gdyby żadna myśl nie mogła uniknąć jej chciwego i przenikliwego oka. Drzwi które nas wpuściły jeszcze są otwarte, a stara Nanno za często sypiała pod drzewem Beneventu aby się nie miała przyzwyczaić do wichru, grzmotów i deszczu.
— Nie, nie, szeptała młoda kobieta. Kiedy już jesteś, pozostań!
I rzuciła się na fotel stojący przy stoliku, z głową przechyloną w tył i wystawioną całkiem na światło lampy.
Wróżka postąpiła dwa kroki i jakby mówiąc do siebie:
— Blond włosy i czarne oczy: wielkie, piękne, jasne, wilgotne, aksamitne, rozkoszne.
Młoda kobieta zaczerwieniła się i zakryła twarz rękoma.
— Nanno! wyszeptała.
Ale ta nie zdawała się słyszeć i czepiając się rąk które przeszkodziły dokończyć badania twarzy, ciągnęła:
— Ręce są pulchne; skóra na nich różowa, miękka, wytworna, matowa i żywa zarazem.
— Nanno! rzekła młoda kobieta usuwając ręce jakby je chciała schować, a odsłaniając uśmiechniętą twarz, nie wołałam cię dla prawienia mi komplementów.
Ale Nanno nie słuchając, kończyła i wracając do twarzy którą jej znów ukazano:
— Czoło piękne, białe, czyste przerzynane niebieskiemi żyłkami. Brwi czarne, dobrze odznaczone, zaczynające się od osady nosa, a między brwiami trzy lub cztery złamane linje. Oh! piękna istoto! jesteś poświęcona Venerze, tak!
— Nanno! Nanno! zawołała młoda kobieta.
— Ależ daj jej pokój siostrzyczko, powiedział Michał. Utrzymuje ona że jesteś piękna; czy nie wiesz o tem? czy ci tego co dzień twoje lustro nie mówi? czy ktokolwiek cię widzi nie jest zdania jednego z twym lustrem? czyż wszyscy nie mówią że kawaler San Felice ma imię przeznaczone do zbawienia wiecznego, ponieważ szczęśliwy z imienia jest nim też w istocie.
— Michale! zawołała młoda kobieta niezadowolona że jej brat mleczny wymienił nazwisko jej męża, a tem samem i jej własne.
Lecz wróżka cała zajęta swoim egzaminem mówiła dalej:
— Usta są małe, purpurowe, warga górna trochę grubsza od wargi dolnej; zęby są białe, dobrze osadzone, wargi koralowe, podbródek okrągły, głos miękki, trochę przeciągły, łatwo chrypnący. Jesteś urodzona w piątek, nieprawdaż? o północy lub blisko północy?
— To prawda, szepnęła młoda kobieta głosem w istocie trochę ochrypłym z wzruszenia doznawanego, a któremu ulegała pomimo woli; moja matka często mi powtarzała, że pierwszy mój krzyk zmięszał się z ostatniem drżeniem zegaru bijącego dwunastą godzinę, która oddzielała ostatni dzień kwietnia od pierwszego dnia maja.
— Kwiecień i maj, miesiące kwiatów! Piątek dzień poświęcony Venerze! Wszystko się wyjaśnia. Oto dlaczego Venus góruje, zaczęła wróżka. Venus! jedyna bogini która zachowała swą władzę nad nami, kiedy wszystkie bogi utraciły swoją. Urodziłaś się pod znakiem Venery i księżyca, ale Venus go zwyciężyła i dała ci tę białą szyję, okrągłą, średniej długości, którą nazywamy wieżą z kości słoniowej. To Venus dała ci te zaokrąglone ramiona, spadziste, te włosy gęste, faliste, miękkie; ten nos wytworny, zaokrąglony z nozdrzami rozszerzonemi i rozkosznemi.
— Nanno! zaczęła młoda kobieta nakazującym głosem, powstając zupełnie i opierając rękę na stole.
Ale przerwa była bezużyteczną.
— To Venus, ciągnęła Albanka. dała ci tę kibić giętką, ruchy wytworne, te nogi dziecka! Venus, daje ci upodobanie w pięknem ubraniu, w sukniach jasnych, kolorach delikatnych. Venus to czyni cię łagodną, uprzejmą, naiwną, skłonną do miłości romantycznej; skłonną do poświęcenia.
— Nie wiem, Nanno czy jestem prędką do poświęcenia, powiedziała młoda kobieta tonem łagodnym, prawie smutnym; ale, na pewno mylisz się co do miłości.
Potem, upadając na fotel jakby jej nogi straciły siłę udźwignąć ją:
— Gdyż nigdy nie kochałam! dokończyła z westchnieniem.
— Nie kochałaś nigdy, wszczęła Nanno, a w którym roku to mówisz? W dwudziestym drugim, nieprawdaż?... Ale czekaj, czekaj.
— Zapominasz że jestem zamężną, powiedziała młoda kobieta słabym głosem, któremu napróżno starała się dodać mocy — i że kocham i szanuję mego męża.
— Tak, tak! wiem o tem, odpowiedziała wróżka, ale wiem i to że jest trzy razy starszym od ciebie. Wiem, że go kochasz, że go szanujesz; ale i to wiem że kochasz go jak ojca, szanujesz jak starca. Wiem że masz zamiar, nawet wolę, pozostać czystą i cnotliwą; ale cóż może zamiar i wola przeciwko wpływowi gwiazd? — Czyż nie mówiłam ci że urodziłaś się z połączenia Venus i księżyca, obydwóch gwiazd miłości? lecz może unikniesz ich wpływu. Zobaczmy twoją rękę. Job, wielki prorok powiedział: „W ręce ludzkiej, Bóg położył znaki po których poznaje się jego dzieło“.
I wyciągnęła ku młodej kobiecie rękę pomarszczoną, kościstą i czarną, w której spoczęła jakby za wpływem magicznym ręka miękka, biała i wytworna la San Felice.

Horoskop.

Była to ręka lewa, ta w której — wróżbici dawni utrzymywali, i w której nowożytni wróżbici utrzymują jeszcze — można wyczytać tajemnice życia.
Nanno przez chwilę patrzyła na wierzch tej prześlicznej ręki, nim ją odwróciła by czytać w jej wnętrzu, tak jak nieraz trzymamy książkę nie spiesząc się otworzyć jej, choć ma nam odkryć rzeczy nieznane i nadzwyczajne.
Patrząc na nią, jak patrzy się na piękny marmur szepnęła:
— Palce gładkie, podłużne bez węzłów, paznogcie różowe, wązkie, spiczaste, ręka artysty gdyby nią była, ręka przeznaczona do wydobywania dźwięku ze wszystkich instrumentów, strun liry — lub serca.
Przewróciła nakoniec tę małą drżącą rękę, stanowiącą tak doskonały kontrast z jej ręką zczerniałą i uśmiech dumy na jej ustach rozjaśnił całą jej twarz.
— Czyż nie zgadłam tego! powiedziała.
Młoda kobieta patrzyła na nią z niepokojem. Michał ze swej strony zbliżył się jak gdyby się znał na wróżeniu z dłoni.
— Zacznijmy od dużego palca, wszczęła wróżka, na nim to zbierają się wszystkie znaki ręki; wielki palec jest głównym czynnikiem woli i rozumu; idioci rodzą się zwykle bez wielkiego palca albo z nieforemnym lub uschłym; epileptycy w napadzie ataku zamykają wielki palec przed innymi palcami. Dla odwrócenia złego oka, wyciąga się wskazujący i mały palec, a palec wielki chowa się pod dłoń ręki.
— To prawda siostrzyczko, zawołał Michał, tak robię ile razy mam nieszczęście spotkać na mojej drodze kanonika Jorio.
— Pierwszy przedział wielkiego palca, ten przy którym jest paznokieć, kończyła Nanno, jest znakiem woli; masz pierwszy przedział wielkiego palca krótki, a zatem jesteś słabą, bez woli, łatwą do uniesienia.
— Czy mam się gniewać? zapytała śmiejąc się ta do której ściągało to tłómaczenie prędzej prawdziwe jak pochlebne.
— Oto góra Wenery, mówiła wróżka prowadząc dalej palcem, którego paznokieć można było wziąść za szpon rogowy, a mięśnie za hebanową oprawę; cała ta część ręki obejmująca znaki rozradzania się i żądz materjalnych jest poświęcona nieprzezwyciężonej bogini; okrąża ją linja życia, jak strumień płynący u spodu pagórka, i odłącza jak wyspę. Venus przewodnicząca twemu urodzeniu, Venus podobna jednej z tych bogiń rozrutnych chrzestnych matek młodych księżniczek, Venus która dała ci wdzięk, piękność, melodją, upodobanie w pięknych kształtach, żądzę kochania, potrzebę podobania się, dobroć, litość czułość, Venus okazuje się tutaj wszechwładniejszą niż kiedykolwiek. Ah! gdyby inne linje były tak jak ta przyjazne, chociaż..
— Chociaż?...
— Nic.
Młoda kobieta spojrzała na wróżkę której brwi zmarszczyły się na chwilę.
— Są więc inne linje oprócz linji życia? zapytała.
— Jest ich trzy: te to trzy linje tworzą na ręce wielkie M. uważane przez gmin za pierwszą literę wyrazu Mort (śmierć) znak straszny, obowiązany przez samą naturę przypominać człowiekowi że jest śmiertelnym; dwie inne są, jedna linją serca; patrz; ciągnie się od spodu wskazującego do małego palca, teraz, spójrz na tę linję, przerzyna ona środek ręki na połowę.
Michał znów się zbliżył i z najgłębszą uwagą słuchał wykładu wróżki.
— Dla czego mnie tego wszystkiego nie wytłumaczyłaś? zapytał. Sądziłaś żem zbyt głupi aby cię zrozumieć.
Nanno ruszyła ramionami nie odpowiadając mu, a zwróciwszy się znów do młodej kobiety mówiła:
— Idźmy najprzód za linją serca, spójrz jak ona się rozciąga do góry Jowisza, to jest od spodu wskazującego palca, od góry Merkurego, to jest do spodu małego palca; oznacza ona, gdy jest ścieśnioną, wielkie nadzieje szczęścia; zbyt rozszerzona jak u ciebie, oznacza prawdopodobieństwo straszliwych cierpień; łamie się ona pod Saturnem, to jest w środku, jest to przeznaczenie; jest koloru mocno czerwonego, odbija od matowej białości twej ręki, jest to miłość gorąca aż do gwałtowności.
— A właśnie też to mi nie pozwala uwierzyć twoim przepowiedniom, Nanno, powiedziała la San Felice uśmiechając się; moje serce spokojne.
— Zaczekaj, zaczekaj, powiedziałam ci, zawołała wróżka zapalając się, zaczekaj, zaczekaj, niedowiarku, chwila w której zajdzie wielka zmiana w twoim losie już niedaleka. Potem jeszcze znak złowróżbny: widzisz? Linja serca łączy się z linją głowy, między wskazującym i wielkim palcem, znak złowróżbny, lecz może on być zwalczony znakiem przeciwnym drugiej ręki. Zobaczmy prawą rękę!
Młoda kobieta usłuchała i podała wróżce żądaną rękę! Nanno kiwnęła głową.
— Taki sam znak, rzekła, takie same połączenie. — I zamyślona opuściła rękę; potem gdy tak siedziała cicho:
— Mów więc, powiedziała młoda kobieta, przecież ci powtarzam że temu nie wierzę.
— Tem lepiej, tem lepiej, szepnęła Nanno; oby się mogła mylić nauka; oby się pewność zawiodła!
— Cóż więc oznacza połączenie tych dwóch linji?
— Ciężką ranę, uwięzienie, niebezpieczeństwo śmierci.
— Ah! jeżeli będziesz mi grozić fizycznem cierpieniem, Nanno, zobaczysz mnie słabnącą. Czyż nie mówiłaś sama, że nie jestem odważną? I gdzież będę zranioną mów?
— To dziwne: w dwa miejsca, w szyję i w bok. — Potem, opuściwszy rękę lewą jak to przedtem z prawą uczyniła: — Może też unikniesz tego, dokończyła, miej nadzieję.
— Tak i nie, zaczęła młoda kobieta, kończ. Nie powinnaś mi nic mówić, albo mów mi wszystko.
— Wszystko powiedziałam.
— Twój głos i oczy przekonywają mię że nie; wreszcie mówiłaś że są trzy linje: linja życia, linja serca i linja głowy.
— A więc?
— A więc! badałaś tylko dwie, linje życia i serca. Pozostaje linja głowy.
I z nakazującym ruchem, podała rękę wróżce.
Ta wzięła ją i udając obojętność powiedziała:
— Widzisz tak dobrze jak ja, linja głowy przechodzi równinę Marsa, zniża się pod górą księżyca. To znaczy: marzenie, idealizm, wyobraźnia, urojenie — życie, takie jakie jest na księżycu wreszcie, a nie tutaj.
Nagle Michał, z uwagą przypatrujący się ręce siostry, wydał okrzyk:
— Patrz tylko, Nanno, powiedział.
I wskazał palcem, z wyrazem najgłębszego przestrachu, znak na ręku swej siostry mlecznej.
Nanno odwróciła głowę.
— Ależ mówię ci patrz, Luiza we wklęsłości ręki ma znak taki sam jak mój.
— Głupiec! zawołała Nanno.
— Niech będzie głupiec, krzyknął Michał: krzyż w pośrodku linji — powiedziałaś oznacza śmierć na szafocie?...
Młoda kobieta z przestrachem patrzała kolejno na brata mlecznego i na wróżkę.
— Milcz, ależ milcz! zawołała ta ostatnia zniecierpliwiona tupiąc nogą.
— Patrz, siostrzyczko, patrz, mówił Michał roztwierając swą lewą rękę, zobacz sama czy nie mamy oboje jednakowego znaku, krzyża.
— Krzyż! powtórzyła Luiza blednąc.
Potem chwytając ramię wróżki:
— Czy wiesz Nanno że to prawda? co to znaczy? Czy w ręku człowieka są znaki według jego stanu i co jest śmiertelne dla jednego, czy drugiemu jest obojętnem? Dalej, dokończ, ponieważ zaczęłaś.
Nanno powoli wysunęła się z ręki usiłującej ją zatrzymać.
— Nie wolno nam wyjawić rzeczy przykrych, powiedziała, jeżeli oznaczone pieczęcią najwyższego przeznaczenia są one nieuniknione nawet pomimo wysiłków woli i rozumu — A po chwili: — Chyba w razie, dodała, jeżeli osoba zagrożona w nadziei zwalczenia przeznaczenia, wymaga od nas wyjawienia ich.
— Wymagaj tego, siostrzyczko, wymagaj zawołał Michał, bo nakoniec ty jesteś bogata, możesz uciekać; być może iż niebezpieczeństwo któremu podpadasz istnieje tylko w Neapolu, być może że ono nie doścignie cię we Francji, Anglji lub Niemczech!
— A dlaczegóż ty nie uciekasz, odpowiedziała Luiza, kiedy utrzymujesz że oboje mamy jednakowe znaki?
— Oh! ja, to co innego; nie mogę opuścić Neapolu, jestem przywiązany do Marinella jak wół do jarzma; jestem biedny i z pracy swojej utrzymuję matkę. Cóżby się z nią stało gdybym odszedł z tąd?
— A jeżeli umrzesz, to cóż się z nią stanie?
— Jeżeli umrę, Luizo, to ona prawdę powiedziała, a w takim razie przed śmiercią zostanę pułkownikiem. A więc! jak będę pułkownikiem, będę matce oddawał wszystkie pieniądze i powiem jej: Odłóż to na bok, mateczko, a jak mnie powieszą, ponieważ mają mnie powiesić, ona zostanie moją spadkobierczynią.
— Pułkownik! biedny Michale i ty wierzysz w przepowiednię?
— A gdyby nie! przypuśćmy że tylko śmierć się sprawdzi, trzeba zawsze przypuszczać najgorsze. A więc, ona jest stara, ja biedny, oboje nie stracimy wiele — utraciwszy życie.
— A Assunta? zapytała z uśmiechem młoda kobieta.
— O! Assunta mniej mnie niepokoi niż moja matka, Assunta kocha mnie jak dziewczyna swego kochanka, nie jak matka swego syna. Wdowa pocieszy się innym mężem; matki nie pocieszy inne dziecko. Ale porzućmy starą. Mochelomę i wróćmy do ciebie siostro, do ciebie Luizo, do ciebie młodej, bogatej, pięknej, szczęśliwej. Oh! Nanno, Nanno! słuchaj uważnie: powiedz jej zaraz zkąd niebezpieczeństwo grozi, albo biada tobie!
Wróżka podniosła płaszcz swój i zajęta była spinaniem na ramieniu.
— O! nie odejdziesz tak, Nanno, zawołał lazaron i skoczył do niej i schwycił ją za rękę. Mnie, możesz mówić co tylko zechcesz; ale mojej świętej siostrze, Luizie... oh! nie, nie! to co innego. Powiedziałaś, jedna pierś nas wykarmiła. Pragnę, jeżeli tego potrzeba, umrzeć dwa razy, raz za siebie, raz za nią; ale nie chcę by jeden włos spadł z jej głowy! Czy słyszysz!
I wskazał młodą kobietę, która blada, nieruchoma, ciężko oddychająca, opadła na fotel, nie wiedząc do jakiego stopnia wierzyć przepowiedniom Albanki, ale w każdym razie gwałtownie wzruszona i wzburzona głęboko.
— Zobaczymy, ponieważ oboje tego chcecie, rzekła wróżka, zbliżając się do Luizy, spróbujmy i jeżeli los może być zaklęty, zaklinajmy go, jakkolwiek bezbożnością jest walczyć przeciwko temu co jest napisano, dodała. Daj mi rękę Luizo.
Luiza podała jej rękę drżącą i skurczoną, Albanka musiała wyprostować jej palce.
— Oto linja serca, złamana tu na dwa kawałki pod górą Saturna, oto także krzyż w pośrodku linji głowy, nakoniec linja życia gwałtownie złamana między dwudziestym a trzydziestym rokiem.
— I nie wiesz zkąd niebezpieczeństwo przychodzi? Czy nie znasz przyczyn jakie trzeba zwalczyć? wykrzyknęła młoda kobieta pod ciężarem przestrachu tak dobrze za nią wyrażonego przez jej mlecznego brata, a co teraz jej oczy, drżenie głosu i wzburzenie w calem ciele wyrażało z kolei.
— Miłość, zawsze miłość! zawołała wróżka, miłość fatalna, niezwalczona, śmiertelna.
— Ale czy znasz przynajmniej kto będzie jej przedmiotem? zapytała młoda kobieta przestawszy się sprzeczać i zapierać, opanowana po mai u przekonywającą wymową wróżki.
— Wszystko jest mglistem w twoim losie, biedna istoto, odpowiedziała sybilla, widzę go, ale go nie znam; ukazuje się on mnie jak istota nie do tego świata należąca, jest to dziecko z żelaza nie z życia... urodzony jest... niepodobna! a jednakże tak jest: jest on urodzony z umarłej!
Wróżka stała z wzrokiem utkwionym, jak gdyby chciała czytać w ciemności, jej oczy się rozszerzyły i przybrały okrągłość oczu kota lub sowy, gdy jednocześnie ręka robiła ruch jak ktoś odpychający zasłonę.
Michał i Luiza spojrzeli na siebie, zimny pot spływał z czoła lazarona, Luiza była bledszą od batystowego penioaru który ją okrywał.
— Ah! wykrzyknął Michał po chwili milczenia, czyniąc wysiłek żeby się otrząsnąć z zabobonnego przestrachu jaki go przygniatał, jacy my głupi słuchamy tej starej warjatki! Że ja będę wisiał, no, to jeszcze być może; jestem zawadjaka, a w moim zawodzie, z moim charakterem, od słów przychodzi do czynów, kładzie się ręka do kieszeni, wyciąga się nóż, otwiera go, djabeł cię kusi, uderza się kogo, ten pada, umiera, zbir cię zatrzymuje, komisarz bada, sędzia cię skazuje, mistrz Donato[2] kładzie ci rękę na ramieniu, przeciąga sznur na szyję i wiesza cię, bardzo dobrze! Ale ty! ty, siostrzyczko! co może być wspólnego między tobą a szafotem? jakąż zbrodnię możesz choćby pomyśleć z twojem sercem gołąbki? kogoż możesz zabić twemi małemi rączkami? Bo, nareszcie nie zabija się ludzi chyba że i oni zabili, a potem, tutaj nie zabijają bogatych! Patrzaj, czy chcesz widzieć jedną rzecz, Nanno? od dziś nie będą mówić Michał Fou (warjat) powiedzą Nanno Folie (warjatka).
W tejże chwili, Luiza schwyciła ramię swego mlecznego brata i palcem wskazała mu wróżkę.
Stała ona jeszcze na tem samem miejscu, nieruchoma i niema, tylko zgięła się powoli i zdawała z wielkim wysiłkiem woli rozróżniać coś w tej nocy na jaką przed chwilą narzekała; chuda jej szyja wyciągnęła się z czarnego płaszcza, a głowa poruszała się od prawej strony na lewą, jak głowa węża gotującego się rzucić na swą ofiarę.
— O! teraz widzę go, widzę go, mówiła. Jest to piękny młodzian dwudziestopięcioletni, z czarnemi oczami i czarnemi włosami, idzie, zbliża się. Jemu także zagraża wielkie niebezpieczeństwo — niebezpieczeństwo śmierci, Dwóch, trzech, czterech ludzi idzie za nim — mają sztylety pod swemi sukniami... pięciu, sześciu...
Potem jakby nagłem uderzona odkryciem:
— O! gdyby on został zabity! zawołała prawie uradowana.
— To co! zapytała Luiza tracąc głowę i jakby zawisła na wargach wróżki, gdyby został zabity, cóżby się stało?
— Gdyby on został zabitym? Ponieważ to on ma być przyczyną twojej śmierci, byłabyś ocaloną.
— O! mój Boże! zawołała młoda kobieta, tak przekonana jakby już sama widziała to co Nanno zdawała się spostrzegać; o mój Boże! ktokolwiek on jest wspieraj go.
W tej samej chwili, pod oknami domu, usłyszano dwa odgłosy dwóch wystrzałów pistoletowych, potem krzyki, przekleństwa, a potem nic, tylko szczęk żelaza o żelazo.
— Pani, pani! powiedziała pokojówka wchodząc cała wzburzona, mordują człowieka jakiegoś pod murem ogrodu.
— Michale! krzyknęła Luiza, wyciągając do niego ramiona, składając ręce, jesteś mężczyzna, masz nóż, pozwolisz że zarzynać drugiego człowieka nie dając mu pomocy?
— Nie! na Madonnę! zawołał Michał. — I rzucił się do okna otworzył je i chciał wyskoczyć na ulicę, lecz nagle krzyknął, rzucił się w tył i głosem stłumionym trwogą: — Pasquale de Simone, zbir królowej! wyszeptał kryjąc się za mur okna.
— A więc! zawołała San Felice, ja go muszę ocalić? — I wybiegła na ganek.
Nanno zrobiła poruszenie aby ją zatrzymać, lecz kiwając głową opuściła ramiona i powiedziała:
— Idź, biedna skazana i niechaj się spełnią wyroki gwiazd!

Generał Championnet.

Zostawiliśmy Salvato Palmieri w chwili gdy miał podać spiskowym odpowiedź generała Championnet.
W istocie przypomnijmy sobie, że Hector Caraffa. w imieniu włoskich patrjotów pisał do francuzkiego generała dowodzącego armią Rzymską, donosząc mu o usposobieniu umysłów w Neapolu i zapytując go czy w razie gdyby się rewolucja nie udała, można liczyć na poparcie nietylko wojska francuzkiego ale i rządu.
Powiedzmy słów parę o tej pięknej postaci republikańskiej, chlubie najwyższej naszych czasów patrjotycznych; postawmy go już na właściwem miejscu w tym wielkim obrazie, jaki zamierzamy skreślić, a pokazując gdzie dąży, słusznem jest powiedzieć z kąd przybywa.
Generał Championnet był w epoce do której doszliśmy — człowiekiem trzydziestosześcioletnim, twarzy łagodnej i uprzedzającej, kryjąc pod tą powierzchownością raczej światowca jak żołnierza, nadzwyczajną siłę woli i wypróbowaną odwagę.

Był on naturalnym synem pewnego prezesa, który nie chciał mu nadać swego nazwiska, a tylko nazwisko małej wioski w okolicach Walencji, swego rodzinnego miasta. Był to duch awanturniczy, pogromca koni zanim został pogromcą ludzi. W dwunastym czy piętnastym roku, dosiadał najuporczywszych koni i zmuszał do posłuszeństwa.
W ośmnastym roku życia, rzucił się na zdobycie jednej z dwóch mar zwanych sławą albo majątkiem; wyjechał do Hiszpanii i pod imieniem Bellerose, zaciągnął się do wojsk wallouskich.
W obozie Saint-Roch utworzonym przed Gibraltarem, spotkał w pułku Bretońskim wielu swoich szkolnych kolegów; a uzyskawszy pozwolenie od swego pułkownika, opuścił wojska wallońskie i przeszedł do nich jako ochotnik.
W czasie pokoju powrócił do Francji gdzie go ojciec przyjął otwartemi ramionami jako marnotrawnego syna.
W samym początku ruchów z 1789, znowu się zaciągnął. Działa z 10 Sierpnia odezwały się i zawiązała się pierwsza koalicja. Każden departament wówczas wystawił oddział ochotników: departament Drôme dostawił 6-ty bataljon; Championnet został głównodowodzącym i wysłany z tymże bataljonem do Besançon Bataljony ochotników tworzyły armię rezerwową.
Pichegru, przechodząc przez Besançon, dla objęcia dowództwa nad armją Górnego Renu, zastał tam Championneta, znanego mu jeszcze gdy sam tak jak i on był naczelnikiem oddziału ochotników. Championnet błagał, żeby mógł przejść do armii czynnej, proźba jego została wysłuchaną.
Od tej chwili, Championnet zapisał swoje imię obok imion Joubert, Marceau, Hoche, Kleber, Jourdan i Bernadotte.
Służył kolejno pod nimi, a raczej był ich przyjacielem. Tak dobrze znali oni jego awanturniczy charakter, że ile razy była wyprawa trudna, prawie niepodobna do poprowadzenia, wtedy mówili:
— Poślijmy tam Championneta.
Ten zaś zwykle powracał zwycięzcą, usprawiedliwiając przysłowie: Szczęśliwy jak bękart.
Ten szereg powodzeń nagrodzono najprzód tytułem generała brygady, później generała dywizji, dowodzącego brzegami Północnego morza od Dunkierki do Flessingu.
Pokój w Campo Formio przywołał go do Paryża. Wrócił tam i z całego sztabu zatrzymał przy sobie tylko młodego adjutanta.
W różnych potyczkach staczanych z Anglikami, Championnet zauważył młodego kapitana, który w czasach gdzie wszyscy byli odważnymi, znalazł sposób zwrócenia uwagi na swą odwagę. Nie było jednej walki żeby jeżeli w niej brał udział, nie opowiadano o jego świetnych czynach. Przy wzięciu Altenkirchen, pierwszy rzucił się do szturmu. W przejściu przez Lahn, pod ogniem nieprzyjacielskim zsondował rzekę i znalazł bród. Szeregowcom z Lanbach, zabrał chorągiew; nakoniec, w potyczce na polach Dunes, na czele trzystu ludzi, rzucił się na tysiąc pięciuset Anglików; lecz gdy po rozpaczliwem natarciu pułku księcia Gallii, Frapcuzi zostali odparci, on tylko nie chciał się cofnąć ani kroku.
Championnet śledząc go wzrokiem i widział ginącego, otoczonego nieprzyjaciółmi. Wielbiciel męztwa sam waleczny, Championnet na czele stu ludzi rzucił się na jego oswobodzenie. Przybywszy do miejsca gdzie go stracił z oczów, zastał go stojącego, z nogą na piersiach angielskiego generała, któremu złamał udo wystrzałem z pistoletu, otoczonego trupami i rannego trzy razy bagnetem. Zmusił go do porzucenia walki, powierzył swemu chirurgowi, a kiedy wyzdrowiał, zaproponował mu miejsce adjutanta przy sobie. Przystał.
Tym młodym kapitanem był Salvato Palmieri.
Kiedy wymienił swoje nazwisko, było ono nowym przedmiotem podziwu dla Championneta. Widoczne że był Włochem; wreszcie nie mając powodu zaprzeczać swego pochodzenia, wyznawał je sam, a jednak ile razy potrzeba było wydobyć jakie objaśnienie od więźnia angielskiego czy austrjackiego, Salvato badał w ich języku z taką łatwością, jakby był urodzony w Dreźnie lub Londynie.
Salvato poprzestał na powiedzeniu generałowi, że młodo został wywiezionym do Francji i że kończył nauki w Anglii i Niemczech, nic więc nie było dziwnego że mówił niemieckim, angielskim i francuzkim językiem jak swoim ojczystym.
Championnet pojmując ile mu może być użytecznym młody człowiek tak waleczny, a zarazem tak wykształcony, zatrzymał, jakeśmy to powiedzieli z całego sztabu, jego tylko przy sobie w Paryżu.
Podczas wyruszenia Bonapartego do Egiptu, chociaż nieznano celu wyprawy, Championnet chciał się przyłączyć do szczęśliwego zwycięzcy z Arcoli i Rivoli; ale Barras, do którego się z tem udał, położył rękę na ramieniu mówiąc:
— Pozostań z nami, obywatelu generale, będziemy ciebie potrzebowali na stałym lądzie.
I w istocie, po wyjeździe Bonapartego, Joubert zastępujący go w dowodzeniu armją Włoską, zażądał do pomocy Championneta, aby dowodził armją Rzymską, przeznaczoną pilnować, a w potrzebie grozić Neapolowi.
I tym razem Barras, szczególnie się nim zajmujący, powiedział dając mu instrukcje:
— Jeżeli znów wojna wybuchnie, będziesz pierwszym z generałów republikańskich, któremu będzie poleconem zdetronizowanie króla.
— Zamiary Dyrektorjatu będą wypełnione, odpowiedział Championnet ze skromnością godną Spartańczyka.
I rzecz dziwna, obietnica miała się ziścić.
Championnet wyjechał z Salvatym do Włoch; z łatwością już mówił po włosku, brakowało mu tylko wprawy; ale od tej chwili mówił z Salvatym tylko po włosku, a nawet, w przewidywaniu co się może zdarzyć, wyuczył się od niego języka ludu neapolitańskiego, którego się Salvato wyuczył od swego ojca.
W Mediolanie gdzie się generał zatrzymał, po kilku dniach Salvato zaznajomił się z hrabią Ruvo i przedstawił go generałowi Championnet, jako jednego z najszlachetniejszych panów i najgorętszych patrjotów z Neapolu. Opowiedział mu jak Hector Caraffa, oskarżony przez szpiegów królowej Karoliny, prześladowany przez juntę Stanu, uwięziony w zamku Ś-go Elma, uciekł z tamtąd i prosił dla niego o łaskę, aby mógł być przyłączony do sztabu głównego, nie będąc związanym żadną rangą.
Obydwaj towarzyszyli mu do Rzymu.
Program nakreślony generałowi Championnet był następujący:
„Odpierać zbrojnie każdą nieprzyjazną zaczepkę przeciwko niepodległości Rzeczypospolitej rzymskiej, przenieść wojnę na terytcrjum neapolitańskie, jeżeliby król Neapolu wykonał zamiar wkroczenia tak często przez niego ogłaszany“.
Raz będąc w Rzymie, hrabia de Ruvo, jak to wyżej powiedzieliśmy, nie mógł oprzeć się chęci przyjęcia czynnego udziału w ruchu rewolucyjnym jaki, mówiono, lada chwila miał wybuchnąć w Neapolu; wszedł tam przebrany, za pośrednictwem Salvaty ułatwił porozumienie się patrjotów włoskich z francuzkimi republikanami, nastając na generała, żeby im posłał Salvatę, w którym Championnet miał największe zaufanie, a który niewątpliwie też zaufanie obudzi w swoich ziomkach. Celem tego poselstwa było naoczne przekonanie się jak rzeczy stoją, aby za powrotem mógł zdać sprawę generałowi, jakiemi środkami włoscy patrjoci mogą rozporządzać.
Widzieliśmy jakie niebezpieczeństwa przebył Salvato przybywając na schadzkę, i jak widząc że spiskowi nie mieli dla niego tajemnic, chciał ze swej strony przekonać ich, czemu zawdzięcza swoje stanowisko i nie mieć dla nich tajemnic.
Lecz na nieszczęście, środki działania Championneta w otrzymanem dowództwie, mającem na celu osłanianie Rzeczypospolitej rzymskiej, nie odpowiadały zupełnie jego potrzebom. Przybywał do wiecznego grodu w rok po zamordowaniu generała Duphot, które jeżeli nie wywołane to przynajmniej tolerowane i pozostawione bezkarnie przez papieża Piusa VI. sprowadziło zajęcie Rzymu i ogłoszenie Rzeczypospolitej rzymskiej.
Berthier oznajmił światu o tem zmartwychwstaniu. Odbył wjazd do Rzymu i wszedł do Kapitolu jak starożytny zwycięzca, stąpając po tej samej poświęconej drodze, którą siedemnaście wieków przed nim stąpali zwycięzcy świata. Przybywszy do Kapitolu, obszedł dwa razy plac, na którym wznosi się posąg Marka-Aureljusza, przy szalonych okrzykach ludu: „niech żyje wolność, niech żyje Rzeczpospolita rzymska, niech żyje Bonaparte, niech żyje niezwyciężona armja francuzka!“
Później nakazawszy milczenie, bohater wolności przemówił w te słowa:
„Cienie Katona, Pompejusza, Brutusa, Cycerona, Hortensjusza, odbierzcie hołd od ludzi wolnych tej stolicy, gdzieście tyle razy bronili praw ludu i wsławili waszą wymową i czynami Rzeczpospolitą rzymską. Dzieci Gallów, z oliwną gałązką w ręku przybywają do wielkiego grodu, aby na nowo postawić ołtarze wolności, wzniesione przez pierwszego z Brutusów. Ty zaś narodzie rzymski, powracając do swych słusznych praw, pamiętaj jaka krew płynie w twoich żyłach. Spójrz na pomniki chwały otaczające cię, powróć do cnót swoich, okaż się godnym dawnej świetności, i przekonaj Europę że są jeszcze dusze, które nie odrodziły się od cnót swoich praojców!“
Przez trzy dni illuminowano Rzym, puszczano ognie bengalskie, fajerwerki, sadzono drzewa wolności, tańczono, śpiewano, krzyczano: „Niech żyje Rzeczpospolita!“ w około tych drzew; ale zapał nie trwał długo. W dziesięć dni po mowie Berthiera, która oprócz odezwy do cieniów Katona i Hortensjusza, zawierała obietnicę nietykalności dochodów i skarbów Kościoła, zaniesiono też same skarby z rozkazu Dyrektorjatu do mennicy, tam stopiono je i przerobiono na pieniądze złote i srebrne, nie z wyobrażeniem Rzeczypospolitej rzymskiej, ale francuzkiej; i przelano do kasy jak mówili jedni, Luksemburgskiej, a drudzy do kasy armii: tych którzy utrzymywali że do kasy armii było bardzo mało, a jeszcze mniej tych, którzy temu wierzyli.
Później, wystawiono na sprzedaż dobra narodowe, a że Dyrektorjat gwałtownie potrzebował pieniędzy dla armii w Egipcie, dobra te zostały sprzedane niżej wartości. Wtedy zawezwano o składkę pieniężną i produkta w naturze bogatych właścicieli, którzy pomimo swego patryjotyzmu, jaki kilkakrotnie ponawiane wymagania francuzkiego rządu znacznie osłabiły, zostali wkrótce zrujnowani.
Z tąd wypływało że pomimo ofiar czynionych przez bogatych i żądań Dyrektorjatu bezustannie ponawianych, wydatki najniezbędniejsze nie były zaspakajane, a żołd wojska narodowego, płaca urzędników publicznych, przedstawiały przy końcu trzeciego miesiąca zaległość datującą od dnia ogłoszenia rzeczy pospolitej.
Rzemieślnicy znów, nie otrzymując zapłaty, a jak wiadomo nie skłonni do pracy, porzucili swoje, zajęcia i zostali jedni żebrakami, inni znów bandytami.
Co do władz, które powinny były w swoich czynnościach dawać przykład lacedemońskiej nieskazitelności, te nie odbierając ani grosza, stały się jeszcze więcej przedajne i złodziejskie jak przedtem. Urząd Annony obowiązany do żywienia narodu, instytucja starego Rzymu Cezarów, która utrzymała się i w Rzymie papiezkim, nie mogąc za zdyskredytowane papiery zrobić potrzebnych zapasów, nie mając mąki, oliwy i mięsa oświadczył, że już nie posiada żadnego zaradczego środka przeciwko głodowi; i kiedy Championnet przybył do miasta, mówiono sobie po cichu, że w Rzymie już tylko na trzy dni wystarczy żywności, i że jeżeli król Neapolu i jego wojska nie przybędą prędko wypędzić Francuzów, przywrócić na tron Ojca świętego i powrócić dostatek ludowi, przyjdzie do tej ostateczności iż trzeba będzie albo się zjadać wzajemnie, albo umierać z głodu.
Oto co był obowiązany Salvato donieść zaraz patrjotom neapolitańskim, nędzne było położenie rzeczypospolitej rzymskiej; położeniu temu próbowano stawić czoło oszczędnością i szlachetnością. Na początek Championnet wypędził z Rzymu wszystkich agentów skarbu i przyjął na siebie obracanie na potrzeby miasta i armii wszystkich przesyłek pieniężnych, zkądkolwiekby one przychodziły a przeznaczonych na użytek Dyrektorjatu.
A teraz, oto co jeszcze Salvato miał dodać odnośnie do położenia armii francuzkiej, a które to położenie wcale nie było od rzymskiej świetniejszem.
Wojsko rzymskie nad którym Championnet objął dowództwo, podług wykazu Dyrektorjatu mające się składać z trzydziestu dwóch tysięcy, w rzeczywistości zaledwo ośmiu tysięcy ludzi dochodziło. Te ośm tysięcy ludzi od trzech miesięcy nie pobierające żołdu, bez obuwia, odzienia i chleba, otoczone było armją króla neapolitańskiego dobrze odzianą, żywioną i codziennie płatną Za całą amunicję armja francuzka posiadała sto ośmdziesiąt tysięcy nabojów, to jest piętnaście strzałów na jednego człowieka. Żadna forteca nie była zaopatrzona nie tylko w zapasy żywności, ale nawet w proch, a brakowało go tak bardzo, że w Civita Veccia nie można było dać ognia do statku barbaryjskiego, chcącego zabrać łódkę rybaka w odległości pół strzału armatniego od warowni. Posiadano wszystkiego dziesięć armat. Cała artylerja została przetopioną na miedzianą monetę. Prawda że w niektórych warowniach były armaty, ale bądź zdrada, bądź niedbalstwo sprawiły, że do każdej z nich były kule niewłaściwego kalibru, a w niektórych nie było ich wcale.
Arsenały były tak puste jak i fortece; napróżno usiłowano uzbroić w strzelby dwa bataljony gwardji narodowej i to w kraju gdzie niespotykano człowieka inaczej jak z fuzją na ramieniu, jeżeli szedł piechotą, a przywiązaną do siodła jeżeli jechał konno.
Ale Championnet napisał do Jouberta i miano mu przysłać z Aleksandrji i Mediolanu miljon ładunków i dziesięć armat z furgonami.
Co do kul, Championnet wystawił piece, w których odlewano ich od czterech do pięciu tysięcy dziennie. Prosił więc tylko jak o łaskę patrjotów aby się nie spieszyli, gdyż potrzebuje jeszcze miesiąca czasu już nie dla zwycięztwa, a dla obrony tylko.
Salvato miał sobie powierzonym list tej treści do ambasadora francuzkiego w Neapolu, w którym wyjaśnił mu swoje położenie i prosił o dołożenie wszelkich starań o przedłużenie pokoju miedzy dwoma Państwami. Szczęściem list ten w pugilaresie z baraniej skóry hermetycznie zamknięty, nie doznał żadnego uszkodzenia.
Zresztą Salvato znając co takowy zawierał, gdyby był się stał nawet nieczytelnym, mógł go słowo w słowo powtórzyć ambasadorowi; tylko ambasador nie odbierając listu nie wiedziałby w jakim stopniu zaufaniem obdarzyć posłannika.
Po przedstawieniu tych faktów, nastało chwilowe milczenie i spiskowi pytająco patrzyli jeden na drugiego.
— Cóż robić? zapytał hrabia Ruvo, najniecierpliwszy ze wszystkich.
— Nie odstępować od instrukcji generała, odpowiedział Cirillo.
— I aby się do nich zastosować, dodał Salvato, natychmiast udaję się do ambasadora francuskiego.
— W takim razie spiesz się, odezwał się na wierzchu schodów głos, na który zadrżeli wszyscy spiskowi, a nawet Salvato, bo tego głosu nie słyszano jeszcze, ambasador jak upewniają, dziś w nocy lub jutro rano wyjeżdża do Paryża.
— Velasco! jednocześnie zawołał Nicolino i Monthonnet.
Później Nicolino sam dodał:
— Uspokój się panie Palmieri, jest to szósty przyjaciel, którego oczekiwaliśmy i który z mojej winy, z mojej bardzo wielkiej winy przeszedł po desce, której zapomniałem usunąć, nie raz ale dwa, pierwszy przynosząc sznur, a drugi ubranie . — Nicolino, Nicolino, powiedział Monthonnet, z twojej przyczyny będziemy powieszeni.
— Pierwej od ciebie to powiedziałem, odrzekł niedbale Nicolino. Dla czegóż spiskujecie z warjatem?

Pocałunek męża.

Jeżeli wiadomość przyniesiona przez Velasco, była prawdziwą, nie było chwili do stracenia, bo z punktu widzenia Championneta, wyjazd ten będący wypowiedzeniem wojny, mógł pociągnąć za sobą wielkie nieszczęścia. Wyjazdowi temu przybycie Salvaty mogło przeszkodzić, skłaniając obywatela Garat do większego umiarkowania.
Każdy chciał towarzyszeń Salvacie do ambasady, ale Salvato, tak ze swoich wspomnień jak z planu, utworzył sobie topografię Neapolu: odmówił stanowczo. Ten ze spiskowych któregoby razem z nim widziano w dniu wyjścia na jaw przedmiotu jego poselstwa, byłby zgubiony; stawał się on ofiarą policji neapolitańskiej, albo też celem sztyletu zbirów rządu.
Wreszcie, Salvato potrzebował iść tylko brzegiem morza, mając je zawsze po swojej prawej stronie, aby przybyć do ambasady francuskiej umieszczonej na pierwszem piętrze pałacu Caramanico. Nie mógł więc zbłądzić; trójkolorowa chorągiew i broń ustawiona w kozły, wskazywała mu ten budynek.
Tylko, tak z tytułu przyjaźni jak przezorności, zamienił swoje pistolety zmoczone wodą morską na pistolety Nicolina Caracciolo; następnie pod płaszczem przypiął szablę i zawiesił ją na haftce, ażeby brzęk jej od płyt kamiennych nie zdradził go.
Postanowiono, iż odejdzie najpierwszy, a w dziesięć minut po nim sześciu spiskowych każden z osobna uda się do siebie, myląc drogę chcących ich śledzić, licznemi zakrętami tak łatwymi do zmnożenia jeszcze w tym labiryncie więcej zawikłanym niż Kretoński, a nazywającym się miastem Neapol.
Nicolino poprowadził młodego adjutanta do drzwi ulicy, a pokazując mu spadzistość Pausilippe i rzadkie światła błyszczące w Margellina rzekł mu:
— Oto jest twoja droga, nie pozwalaj ani iść komu za sobą ani się zaczepić.
Młodzi ludzie ścisnęli się wzajemnie za ręce i rozdzielili.
Salvato spojrzał na około siebie, ulica była zupełnie pusta, tem bardziej że burza jeszcze nie ustała, bo chociaż deszcz już nie padał, częste błyskawice przy odgłosie grzmotów na wszystkie strony oświecały niebo.
Przechodząc róg najciemniejszy pałacu królowej Joanny, zdawało mu się spostrzegać postać człowieka rysującą się na murze; sądził że nie warto się było zatrzymywać; z jego uzbrojeniem cóż znaczył jeden człowiek!
O dwadzieścia kroków dalej, odwrócił jednakże głowę: nie mylił się, człowiek przechodził drogę i zdawał się mieć zamiar iść po lewej stronie.
Dziesięć kroków dalej, nad murem który od strony morza tworzył parapet drogi, odróżnił głowę, za jego zbliżeniem się, postać zniknęła za tym murem; zbliżył się do parapetu, spojrzał na drugą stronę, ale prócz ogrodu z gęstemi drzewami których gałęzie dostawały do wysokości parapetu, nic nie zobaczył.
Przez ten czas, drugi człowiek posunął się i szedł równolegle z nim; Salvato poszedł do niego z blizka, nie spuszczając jednakże z oczów miejsca gdzie znikła głowa.
Przy świetle błyskawicy, ujrzał za sobą człowieka przechodzącego mur i idącego jak on ku Margellina.
Salvato dotknął się pasa dla przekonania czy jego pistolety łatwo się wyjmują i poszedł dalej.
Dwóch ludzi szło ciągle równolegle z nim, jeden cokolwiek przed nim po jego prawej stronie, drugi za nim z lewej strony.
Na początku Cassyna króla, dwóch ludzi zajęło środek drogi, kłócąc się z tą wielością ruchów i nieharmonijnymi okrzykami właściwemi ludziom z gminu w Neapolu.
Salvato odwiódł pod płaszczem kurki od pistoletów i zacząwszy podejrzywać zasadzkę, a widząc że się wcale nie usuwali, poszedł prosto do nich.
— Dalej, miejsca! powiedział po neapolitańsku.
— A dlaczegóż miejsca? zapytał jeden z dwóch ludzi drwiąco, zapominając o rozpoczętej kłótni.
— Ponieważ, odrzekł Salvato, bruk Jego Łaskawości króla Ferdynanda jest dla szlachty, nie zaś dla hultai jak wy.
— A jeżeliby ci nie ustąpiono miejsca! odpowiedział drugi, cóżbyś zrobił?
— Nichym nie rzekł, sambym je sobie zrobił. I wyjmując oba pistolety szedł prosto na nich.
Ludzie ustąpili się i przepuścili go, ale postępowali za nim.
Salvato usłyszał jak ten, który zdawał się być naczelnikiem powiedział do drugich:
— To z pewnością on! Nicolino, przypomnijmy sobie, zalecił Salvacie ażeby nietylko niepozwalał się zaczepiać, ale nawet iść za sobą; z drugiej strony usłyszane słowa wskazywały mu że jest zagrożony.
Zatrzymał się Widząc to ludzie także się zatrzymali.
Byli o dziesięć kroków jeden od drugiego.
Miejsce było zupełnie puste: — na lewo, dom którego okiennice były pozamykane kończył się murem ogrodu, nad nim widać było tylko wierzchołki pomarańczowych drzew i powiewające kity wspaniałej palmy.
Na prawo, morze.
Salvato postąpił jeszcze dziesięć kroków naprzód i znów się zatrzymał.
Ludzie idący za nim, zatrzymali się także.
Wtenczas Salvato zawrócił się, czterej ludzie połączeni a widocznie stanowiący jedną bandę, czekali go.
— Nie tylko, rzekł Salvato, gdy był o cztery kroki od nich, nie tylko nie chcę żeby mi zastępowano drogę, ale także aby śledzono mnie.
Dwóch z ludzi już wyjęło swoje noże i trzymało je w ręku.
— Zobaczymy, przemówił naczelnik, może jest sposób porozumienia się, bo ze sposobu jakim mówisz po neapolitańsku, wnoszę że nie jesteś Francuzem.
— A cóż cię to obchodzi czy jestem Francuzem lub Neapolitańczykiem?
— To moja rzecz. Odpowiadaj szczerze.
— Zdaje się że pozwalasz sobie wybadywać mię błaźnie!
— O! to co czynię szlachetny panie, to więcej dla ciebie jak dla mnie. Zobaczymy, czy jesteś człowiekiem, który przybywszy do Capui konno, w mundurze francuzkim wziął łódkę w Puzzoles, i pomimo burzy, zmusił dwóch żeglarzy zawieść się do pałacu królowej Joanny?
Salvato mógł był odpowiedzieć nie, albo dla zwiększenia wątpliwości pytającego, posługiwać się dalej gminnym językiem neapolitańskim, ale zdawało mu się, że kłamstwo nawet przed zbirem, było zawsze kłamstwem, to jest czynem poniżającym godność człowieka.
— A gdybym to był ja, zapytał Salvato, cóżby się stało?
— Ah! gdybyś ty był, powiedział człowiek ponurym głosem spuściwszy głowę, stałoby się że musiałbym cię zabić, jeżeli dobrowolnie nie zgodzisz się oddać mi papierów które niesiesz.
— A więc, potrzebaby aby was zamiast czterech było dwudziestu, hultaje; czterech was nie dosyć aby zabić, a nawet okraść adjutanta generała Championnet.
— Dalej, to niewątpliwie on, przemówił naczelnik; trzeba z nim skończyć. Do mnie Beccajo!
Na ten rozkaz, dwóch ludzi odłączyło się od małych krytych drzwi, wyciętych w murze ogrodu i rzucili się na Salvatę z tyłu.
Ale na pierwsze ich poruszenie, Salvato dał ognia z dwóch pistoletów do dwóch ludzi stojących z nożami w ręku, i zabił jednego a ranił drugiego. Później odpiął płaszcz i rzuciwszy go daleko od siebie, odwrócił się z szablą w ręku, ciął w twarz tego, którego naczelnik wołał na pomoc pod imieniem Beccajo i ciężko zranił jego towarzysza.
Sądził się już uwolnionym od napastników, z których na sześciu czterech już było niezdolnych do walki, a mając już tylko do czynienia z naczelnikiem i jednym z jego zbirów, trzymającym się przezornie o dziesięć kroków od niego, łatwo sobie i z tymi ostatnimi poradzi, kiedy w chwili gdy się obrócił do nich dla natarcia, ujrzał jakby błyskawicę odczepiającą się z ręki naczelnika, świszcząc zbliżającą się ku sobie; w tym samym czasie uczuł ból w prawym boku piersi. Morderca nie śmiejąc zbliżyć się do niego, rzucił mu swój nóż; ostrze zniknęło między obojczykiem i łopatką, tylko rękojeść drżała po nad ramieniem.
Salvato schwycił nóż lewą ręką, wyrwał go, postąpił kilka kroków w tył, gdyż zdawało mu się że ziemia usuwa się z pod nóg jego; szukał więc oparcia, spotkał mur i oparł się o niego. Prawie zaraz, wszystko zdawało się kręcić w około niego, w ostatku sądził, że mur tak jak ziemia niknie przed nim.
Błyskawica przerzynająca niebo ukazała mu się już nie niebieskawego a krwawego koloru; wyciągnął ręce, upuścił szablę i upadł zemdlony.
W ostatniej chwili przytomności dzielącej go od zemdlenia, ujrzał dwóch ludzi rzucających się na niego. Usiłował odepchnąć ich, lecz wszystko zagasło z westchnieniem, mogącem być poczytane za ostatnie.
Było to na kilka chwil przed tem, kiedy na wystrzał z pistoletów, okno la San Felice otworzyło się i na krzyk przestrachu Michała:
— Pasquale Simone, zbir królowej! Młoda kobieta odpowiedziała tym okrzykiem serca:
— A więc! to ja powinnam go ocalić!
To też, jakkolwiek odległość z budoaru do ganku, a z ganku do drzwi ogrodowych nie była wielka, gdy Luiza drżącą ręką otworzyła te drzwi, mordercy już uciekli, i tylko ciało młodego człowieka, oparte o drzwi, upadło głową na dół do ogrodu, w chwili gdy la San Felice otworzyła furtkę.
Wtenczas, z siłą do jakiej nie czuła się nigdy zdolną, młoda kobieta wciągnęła rannego, zamknęła za nim drzwi, nie tylko na klucz ale i na rygle i cała we łzach wołała na pomoc Niny, Michała i Nanno.
Wszyscy troje nadbiegli. Michał z okna widział uciekających zbrodniarzy; patrol którego kroki wolne i miarowe słyszano zajmie się niezawodnie uprzątnięciem umarłych i zebraniem rannych; nie było się więc czego obawiać tym, którzy nieśli pomoc młodemu oficerowi, ślad jego był zgubiony nawet dla najbystrzejszych oczu.
Michał ujął w pół ciało młodego człowieka, Nina nogi, Luiza podtrzymywała mu głowę, i z tą delikatnością ruchów, jakie tylko kobiety posiadają sekret względem chorych, albo rannych, przeniesiono go wewnątrz domu.
Nanno pozostała. Schylona nad ziemią, wymawiała słowa zaklęcia i szukała ziół jej znanych pomiędzy ziołami swobodnie i obficie rosnącemi w około ogrodu i szczelinach muru.
Przybywszy do budoaru, Michał zamyślił się nagle, podnosząc głowę powiedział:
— Siostrzyczko, kawaler powróci. Cóż powie gdy zobaczy że w jego nieobecności, bez poradzenia się go, podniosłaś tego pięknego młodzieńca do jego domu?
— Będzie go żałował, Michale, i powie żem dobrze zrobiła, odpowiedziała młoda kobieta podnosząc czoło jaśniejące słodkim spokojem.
— Tak, niezawodnie by tak było, gdyby to było zwyczajne morderstwo, ale jak się dowie że zabójcą jest Pasquale de Simone, czy przyzna sobie prawo będąc w domu księcia Franciszka, dać przytułek człowiekowi uderzonemu przez zbira królowej.
Młoda kobieta chwilę pomyślała, potem rzekła:
— Masz słuszność Michale, zobaczmy czy on nie ma przy sobie jakich papierów, któreby wskazały gdzie go kazać przenieść.
Na próżno szukano w kieszeniach rannego, znaleziono tylko jego sakiewkę i zegarek, co dowodziło że nie była to sprawa pospolitych złodziei; ale co się tyczy papierów, jeżeli miał jakie, te zniknęły.
— Mój Boże, mój Boże! co robić? zawołała Luiza. Nie mogę przecież ludzkiej istoty opuścić w tym stanie.
— Siostrzyczko — powiedział Michał tonem człowieka który znalazł sposób, gdyby kawaler był przyszedł w czasie gdy Nanno ci wróżyła, nie mieliżeśmy przejść do domu twej przyjaciółki księżnej Fusco, jest on pusty, a ty masz od niego klucze.
— Oh! tak, tak, Michale, zawołała kobieta. Nieśmy go do księżnej; położymy go w jednym z pokoi których okna wychodzą na ogród. Są tam drzwi do wyjścia. Dzięki ci, Michale! Będziemy mogli jeżeli biedak nie umrze, otaczać go staraniami jakich stan jego wymaga.
— I, dokończył Michał, mąż twój nie wiedząc o niczem, w potrzebie będzie się mógł zasłonić niewiadomością, czegoby nie uczynił będąc uwiadomionym.
— Nie, ty go znasz dobrze, poświęciłby się ale nie skłamałby, trzeba żeby nie wiedział o niczem, potrzeba tego, nie żebym wątpiła o jego sercu, ale jak ty mówisz, nie powinnam wystawiać na próbę ani jego obowiązku jako przyjaciela księcia, ani jego sumienia jako katolika. Poświeć nam Nanno, powiedziała do wróżki powracającej z pakietem roślin różnych gatunków, nie, nie trzeba aby pozostał najmniejszy ślad pobytu tego człowieka w domu.
I orszak oświecony przez Nanno, udał się w drogę, przebył trzy czy cztery pokoje i znikł za drzwiami prowadzącemi do sąsiedniego domu.
Ale zaledwie w jednym z pokojów oznaczonym przez San Felice złożono rannego na łóżku, kiedy Nina mniej zajęta jak jej pani, położyła jej żywo rękę na ramieniu.
Młoda kobieta zrozumiała że pokojówka zwraca jej uwagę i słuchała.
Sztukano do drzwi ogrodu.
— To kawaler! zawołała Luiza.
— Prędko, prędko, pani, mówiła Nina, kładź się pani do łóżka w penioarze; ja się zajmę resztą.
— Michale! Nanno! zawołała młoda kobieta, gestem nakazującym im rannego. Później jak śpiąca potrącając o ściany, zadyszana, szalona, szemrząc słowa bez związku, dobiegła swego pokoju i zaledwie miała czas rzucić na krzesło pończochy i pantofle, położyć się w łóżku, i z bijącem sercem lecz wstrzymanym oddechem, przymknąć oczy i udać że śpi.
W pięć minut później, kawaler San Felice, któremu Nina wytłomaczyła zamknięcie rygli przy drzwiach ogrodu jako nieuwagę ze swej strony, wchodził do pokoju swej żony na palcach z uśmiechem na twarzy i stoczkiem w ręku.
Chwilę zatrzymał się przed łóżkiem, patrzał na Luizę przy świetle świecy z różowego wosku trzymanej w ręku, potem dotknął wargami jej czoła szepcząc:
— Śpij pod Bożą opieką, aniele czystości, a niebo zachowa cię od zetknięcia z aniołami upadłemi których opuściłem.
Później, szanując spokój który brał za sen, wyszedł na palcach; zamknął cicho drzwi za sobą i przeszedł do swego pokoju.
Lecz zaledwie płomień świecy znikł ze ściany pokoju, młoda kobieta wsparła się na łokciu, i z rozszerzonem okiem, nastawionem uchem, słuchała.
Wszystko powróciło do ciemności i ciszy.
Wtedy powoli podniosła jedwabną kołdrę zarzuconą na jej łóżko, ostrożnie postawiła bosą nogę na fajansowej podłodze, uklękła na jedno kolano opierając się o poduszki, jeszcze słuchała, a zapewniona zupełną ciszą, drzwiami przeciwległemi tym przez które jej mąż wyszedł, dostała się na korytarz prowadzący do domu księżnej, otworzyła drzwi i lekka a niema jak cień doszła do progu pokoju gdzie był umieszczony chory.

Był on jeszcze ciągle zemdlony, Michał tłukł zioła w spiżowym moździerzu, a Nanno wyciskała sok z tych ziół na ranę chorego.

Kawaler San Felice.

Jużeśmy to powiedzieli w jednym z rozdziałów, może w pierwszym, że kawaler San Felice był liczonym.
Lecz jakkolwiek uczeni, jak podróżnicy Sterna, mogą się dzielić a nawet podzielać na mnóstwo kategorji, trzeba ich jednakże dzielić na dwa rodzaje: Uczonych nudnych.
Uczonych zajmujących.
Pierwszy rodzaj jest najliczniejszy i uchodzi za najmądrzejszych.
Znaliśmy w ciągu życia kilku uczonych zajmujących; współkoledzy zwykle wypierali się ich, jako psujących rzemiosło łącząc dowcip i wyobraźnię do nauki.
Czy to zaszkodzi mu w umyśle naszych czytelników’ lub nie, obowiązani jesteśmy wyznać, że kawaler San Felice należał do drugiego rodzaju uczonych, to jest do rodzaju uczonych zajmujących.
Nauki te wyniosły go po nad życie rzeczywiste, rzucając na drogę rozmyślania. To też, gdy z okna swego domu, zamieszkiwanego przez jego ojca i pradziada, w noc gorącą kanikularną wr Neapolu, śledził pod wiosłem rybaka lub pod smugami rysowanemi jego łódką, zapalający się niebieskawy ogień jakby odbicie gwiazdy Venus, i gdy przez godzinę, czasami noc całą, nieruchomo wsparty o okno, patrzył na zatokę iskrzącą od światła, a gdy wiatr południowy poruszając falami, wiązał jedne z drugiemi jak wieńce ogniste niknące z pod jego oczu za Capreą, ale przedłużające się na pewno aż do brzegów Afryki, mówiono: — Co tam robi ten marzyciel San Felice? Marzyciel San Felice przechodził po prostu ze świata materjalnego w świat niewidzialny, z życia hałaśliwego do spokojnego. Mówił on sobie, że ten niezmierny pas ognia którego zwoje otaczają ziemię, nie czem innem był jak niewidzialnemi zwierzątkami. Wyobraźnia jego przerażona, cofała się przed tem przerażającem bogactwem natury, która nad naszym światem, pod nim i w około niego, kładzie światy, których my się nie domyślamy. Przez nie to, nieskończoność najwyższa wydobywająca się w naszych oczach w potokach światła, wiąże się z nieskończonością niższą, która pogrąża się w najgłębsze przepaści i ginie w nocy.
Ten marzyciel San Felice, oprócz podwójnej nieskończoności, widział Boga, nie chodzącego w burzach jak go widział Ezechiel; ani w krzaku ognistym jak Mojżesz, ale jaśniejącego we wspaniałym pokoju miłości wiecznej, na wielkiej drabinie Jakóbowej, po której wchodzi i zstępuje wszystko stworzenie.
Może teraz sądzonoby że ta niezmierna czułość rozlana w równej części na całą naturę, odejmowała siłę innym uczuciom każącym mówić łacińskiemu poecie: Jestem człowiekiem i co tylko należy do ludzkości, nie jest mi obcem! — Nie, w kawalerze San Felice, właśnie można było spostrzedz to odosobnienie między duszą a sercem, pozwalające wicekrólowi stworzenia, być raz pogodnym i czystym jak Bóg, jeżeli wpatruje się duszą, to znów radosnym lub zrozpaczonym jak człowiek, który cierpi sercem.
Lecz ze wszystkich uczuć podnoszących człowieka nad zwierzęta żyjące około niego, kawaler oddawał cześć najwyższą i najpoddańszą, przyjaźni. Nad tym uczuciem zatrzymamy się dłużej, gdyż ono miało głęboki, wyłączny wpływ na jego życie.
Kawaler San Felice wychowany w kollegjum szlacheckiem, założonem przez Karola III. miał za współtowarzysza, jednego z ludzi, którego przygody, wytworność i wielki majątek najgłośniejsze były w świecie neapolitańskim przy końcu ostatniego stulecia — człowiekiem tym był książę Józef Caramanico.
Gdyby książę był tylko księciem, prawdopodobnie młody San Felice czuł by dla niego tylko szacunek oklepany, lub zawistną zazdrość jakiej doznają dzieci względem tych ze swych kolegów, którzy zyskują pobłażliwość swoich przełożonych wyższością swego stanowiska; ale pominąwszy tytuł księcia, Józef Caramanico był prześlicznem dzieckiem, pełen serca i poświęcenia, jak był później zachwycającym człowiekiem pełnym honoru i szlachetności.
Stało się jednak między księciem Caramanico a kawalerem San Felice to, co zdarza się zwykle we wszystkich przyjaźniach; byli oni Orestem i Piladesem, kawaler San Felice miał rolę mniej świetną w oczach świata, ale najchwalebniejszą w oczach Pana: był on Pyladesem.
Można odgadnąć z jaką łatwością przy znakomitym rozumie i usposobieniu pracowitem przyszłego mędrca, przewyższyć musiał wszystkich uczniów w kollegjum, przeciwnie zaś możnaby wnosić ile przy swem niedbalstwie wielkiego pana, przyszły minister w Neapolu, ambasador w Londynie, vice-król w Palermo, musiał być złym uczniem.
Tymczasem, dzięki pracowitemu Piladesowi pracującemu za dwóch, leniwy Orest trzymał się ciągle w pierwszym rzędzie; miał tyleż nagród i wieńców co San Felice, a więcej od niego zasługi w oczach profesorów, nie wiedzących lub nie chcących wiedzieć tajemnicy tej wyższości; utrzymywał ją bowiem tak, jak swoje stanowisko społeczne, zdając się nie zadawać sobie najmniejszego trudu dla zdobycia jej.
Ale Orest znał tę tajemnicę poświęcenia, i oddajmy mu sprawiedliwość mówiąc, że ocenił ją jak należało, czego dowiedzie dalszy ciąg naszego opowiadania.
Młodzi ludzie po wyjściu z kollegjum, obrali każdy z osobna karjerę do jakiej ich powołanie lub stanowisko pociągało. Caramanico obrał wojskową. San Felice naukową.
Caramanico wszedł jako kapitan do pułku Lipariotów, tak nazwanego od wysp Liparyjskich, w którym prawie wszyscy żołnierze składający go byli wybierani na losy. Pułk ten, utworzony przez króla, przez niego był dowodzonym; król miał tytuł pułkownika, być więc tam przyjętym jako oficer, było największą łaską jakiej mógł pragnąć szlachetny neapolitańczyk.
San Felice przeciwnie, podróżował, zwiedził Francję, Niemcy, Anglję, był pięć lat za granicami Włoch, a kiedy powrócił do Neapolu, zastał księcia Caramanico pierwszym ministrem i kochankiem królowej.
Pierwszym staraniem Caramanico, gdy doszedł do władzy, było zapewnić swemu kochanemu San Felice niezawisłe stanowisko. W jego nieobecności, zrobił go z wyłączeniem ślubów, kawalerem Maltańskim, łaska do której mieli prawo wszyscy mogący się wylegitymować i nadał mu opactwo przynoszące dwa tysiące dukatów rocznie. Ten dochód połączony z tysiącem dukatów z jego własnego majątku, czynił kawalera San Felice, mającego upodobania uczonego, to jest bardzo skromne, człowiekiem stosunkowo równie bogatym, jak najmajętniejszy obywatel Neapolu.
Dwaj młodzieńcy posunęli się w lata i stali się ludźmi; kochali się zawsze, ale zajęci jeden nauką, polityką drugi, bardzo rzadko się widywali.
Około r. 1783, rozchodzące się wieści o bliskiej niełasce księcia Caramanico, zajmowały miasto i zaniepokoiły San Felice. Mówiono że Caramanico przeciążony pracą, jako pierwszy minister, a chcąc utworzyć znaczną marynarkę w Neapolu, który uważał zupełnie sprzecznie z królem, więcej jako potęgę morską niżeli lądową, odwołał się do wielkiego księcia Toskanii Leopolda, ażeby mu zechciał ustąpić, dla postawienia go na czele marynarki neapolitańskiej, z tytułem admirała, człowieka który okrył chwałą swe imię, w wyprawie przeciw Barbareskom.
Człowiekiem tym był kawaler Jan Acton, pochodzenia irlandzkiego, urodzony we Francji.
Ale zaledwie Acton za staraniem Caramanico, został umieszczonym na dworze neapolitańskim, na stanowisku jakiego najdumniejsze jego marzenia nigdy nie dosięgały, połączył wszystkie usiłowania, aby zastąpić swego protektora, i w miłości królowej i w urzędzie pierwszego ministra, który zawdzięczał prędzej może owej miłości jak swemu stanowisku i zasłudze.
Pewnego wieczoru, San Felice ujrzał wchodzącego, nawet bez anonsowania księcia Caramanico.
San Felice zajęty był, w tym pięknym ogrodzie, który staraliśmy się opisać, zbieraniem świętojańskich robaczków, na których chciał za powrotem dnia, badać stopniowe opadanie światła.
Zobaczywszy księcia wydał okrzyk radości, rzucił się w jego ramiona i przycisnął do serca.
Książe na te oznaki radości odpowiedział zwykłą sobie uprzejmością, której smutne jakieś zaniepokojenie dodawało jeszcze żywości uczucia.
San Felice chciał go zaprowadzić na balkon, ale Caramanico zamknięty w swoim gabinecie od rana do wieczora, nie chciał pominąć sposobności odetchnięcia balsamicznem powietrzem pomarańczowego lasku, którego liście drżały mu po nad głową, łagodny chłód powiewał od morza, niebo było czyste, księżyc błyszczał na niebie odbijając swe promienie w zatoce. Caramanico wskazał przyjacielowi ławkę opartą o pień palmowy; obaj na niej usiedli.
Caramanico jakiś czas milczał, jakby się lękał przerwać spokoju całej milczącej natury, później z westchnieniem rzekł:
— Mój przyjacielu, przychodzę cię pożegnać, może na zawsze.
San Felice zadrżał i spojrzał prosto na niego; zdawało mu się że źle słyszał.
Książę smutnie potrząsnął głową i z wyrazem najgłębszego znużenia odpowiedział:
— Zmordowany jestem walką. Poznaję że mam do czynienia z mocniejszym od siebie; utraciłbym w niej może honor a niewątpliwie życie.
— Ależ królowa Karolina? zapytał San Felice.
— Królowa Karolina jest kobietą mój przyjacielu, tem samem słabą i zmienną. Ona teraz patrzy tylko oczami tego irlandzkiego intryganta, który obawiam się, doprowadzi Państwo do upadku. Niech tron upada! ale bezemnie. Nie chcę przyczyniać się do tej ruiny, wyjeżdżam.
— Gdzie jedziesz? zapytał San Felice.
— Przyjąłem posadę ambasadora w Londynie; jest to szlachetne wygnanie. Zabieram żonę i dzieci, których nie chcę wystawiać na niebezpieczeństwo osamotnienia; ale istnieje osoba, którą jestem zmuszony pozostawić w Neapolu, liczyłem że ty mnie przy niej zastąpisz.
— Przy niej? powtórzył uczony z rodzajem niepokoju.
— Uspokój się, powiedział książę, starając się uśmiechnąć; to nie kobieta a dziecko.
San Felice odetchnął.
— Tak, ciągnął książę, wpośród moich trosk, młoda kobieta pocieszała mnie. Anioł z nieba wróciła do nieba, pozostawiając mi żywą po sobie pamiątkę, małą dziewczynkę mającą piąty rok obecnie.
— Słucham cię, słucham, powiedział San Felice.
— Nie mogę ani jej przyznać, ani jej nadać stanowiska w świecie, ponieważ urodziła się już po moim ożenieniu, zresztą, królowa nie wie i nie powinna wiedzieć o istnieniu tego dziecka.
— Gdzie ona jest?
— W Portici Od czasu do czasu, każę ją sobie przynosić. Od czasu do czasu, nawet sam ją odwiedzam, kocham bardzo to niewinne stworzenie, które obawiam się, urodzone jest w dniach smutku. Czy uwierzysz mi San Felice? mniej mię kosztuje, przysięgam ci, opuścić ministerstwo, Neapol, mój kraj, jak opuścić to dziecię, gdyż ono, jest prawdziwie dzieckiem mojej miłości.
— Ja także, powiedział kawaler z łagodną prostotą, ja także ją kocham.
— Tem lepiej, mówił dalej książę, bo liczyłem że ty mnie przy niej zastąpisz. Chcę, pojmujesz to, żeby miała majątek niezależny. Oto, na twoje imię zapis pięćdziesięciu tysięcy dukatów. Suma ta, umieszczona twojem staraniem, podwoi się przez lat czternaście lub piętnaście składanym procentem. Z twego majątku będziesz dawał co będzie potrzeba, na jej utrzymanie i kształcenie, w chwili dojścia do pełnoletności lub zamęźcia jej, odbierzesz to sobie.
— Caramanico!
— Daruj mój przyjacielu, powiedział uśmiechając się książę, żądam od ciebie przysługi, stawiam więc moje warunki.
San Felice spuścił głowę.
— Czyżbyś mię kochał mniej niż myślałem? wyszeptał.
— Nie, mój przyjacielu, zaczął Caramanico. Ty jesteś człowiekiem którego nietylko najwięcej kocham, ale szanuję najwięcej na świecie, dowodem tego, że pozostawiam ci jedyną cząstkę mego serca, która pozostała czystą i niezłamaną.
— Mój przyjacielu, mówił uczony z pewnem wahaniem, chciałbym cię prosić o łaskę i jeżeli moja prożba nie rozgniewa cię, będę szczęśliwym jeżeli się do niej przychylisz.
— Jaką?
— Żyję sam, bez rodziny, prawie bez przyjaciół; nie nudzę się nigdy, bo niepodobna znudzić się w obec tej wielkiej księgi natury otwartej przed oczami człowieka; kocham wszystko w ogóle: kocham trawę uginającą się rankiem pod ciężarem kropel rosy, jak pod ciężarem za silnym dla niej; kocham robaczki których szukałem gdyś ty przyszedł, kocham chrząszcza o złotych skrzydłach w których przegląda się słońce, moje pszczoły budujące mi miasto, mrówki zakładające rzeczpospolitą; ale nie przekładam jednej rzeczy nad drugą, i nie jestem przez nikogo czule kochanym. Gdyby mi wolno było zabrać twoją córkę do siebie, czuje to, kochałbym ją nadewszystko i może też ona widząc moje przywiązanie, pokochałaby mnie choć trochę. Powietrze w Pausilippe jest wyborne, widok z moich okien jest okazały; miałaby duży ogród do biegania za motylami, kwiaty za wyciągnieniem rączki, pomarańcze prawie nad ustami; wyrosłaby wiotka jak ta palma której posiadałaby zarazem wdzięk i siłę. Powiedz, czy chcesz żeby twoje dziecko mieszkało ze mną, mój przyjacielu?
— A potem — ciągnął San Felice — sądząc że nie dostatecznie przekonał przyjaciela; uczony nie ma nic do roboty, więc będę ją kształcił, nauczę ją czytać i pisać po angielsku i po francusku. Ja umiem wiele, o! jestem daleko więcej wykształcony niż mnie o to posądzają; bawi mnie zgłębianie nauki, ale nudzi mówić o niej. Te wszystkie szczury biblioteki neapolitańskiej, wszyscy akademicy z Herculanum, ci szperacze z Pompei, nie rozumieją mnie i nazywają ciemnym, dla tego że nie używam górnych wyrażeń, a mówię zwyczajnie o rzeczach natury i o Bogu, ale to nie prawda, Caramanico, umiem przynajmniej tyleż co oni, a może nawet więcej, daję ci na to słowo honoru... Nie odpowiadasz mi mój przyjacielu?
— Nie, słucham ciebie San Felice, słucham cię i uwielbiam. Jesteś istotą doskonałą. Bóg cię wybrał. O tak, weźmiesz moją córkę, tak, weźmiesz moje dziecko; dziecko moje cię ukocha; tylko będziesz jej mówił o mnie co dzień i postarasz się żeby po tobie, mnie najwięcej na świecie kochała.
— O! jakżeś ty dobry, zawołał kawaler ocierając łzy. Teraz powiedziałeś że ona jest w Portici, nieprawdaż? jakże poznam dom? Jak się ona nazywa? spodziewam się, żeś jej dał ładne imię?
— Przyjacielu, powiedział książę, to jej imię i adres kobiety wychowującej ją, a przytem rozkaz dla tej kobiety, żeby w mojej nieobecności, ciebie uważała za jej prawdziwego ojca. Bądź zdrów San Felice, dodał książę wstając; bądź dumnym mój przyjacielu; dałeś mi jedyne szczęście, jedyną rozkosz i pociechę jakiej mi wolno jeszcze się spodziewać.
Dwaj przyjaciele ucałowali się jak dzieci, płacząc jak kobiety.
Nazajutrz książę Caramanico wyjeżdżał do Londynu, a mała Luiza Molina zajęła ze swoją guwernantką dom Palmowy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Nazwa Włoska Gilotyny.
  2. Było to imię ówczesnego kata Neapolu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.