Przejdź do zawartości

Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć? — Tak. — Orzech o gładkiej korze ocieniał drugą stronę drogi; z jednego pistoletu wystrzeliłem w drzewo, potem następnym tak akuratnie wbiłem drugą kulę w to samo miejsce że ojciec zrazu myślał iż chybiłem celu. Zsiadł i końcem noża przekonał się że obydwie kule były razem. — Dobrze, powiedział mi, nabij pistolety. — Już są nabite. — Jedźmy więc. — Konie nam trzymano gotowe, włożyłem pistolety w olstra; zauważyłem że ojciec mój w swoje pistolety podsypał świeżo prochu. Wyjechaliśmy. Około jedenastej z rana, dostaliśmy się do miasta bardzo ludnego; był to dzień jarmarku i wszyscy wieśniacy z okolic napływali na targi. Zaczęliśmy jechać stępa i dojechaliśmy do rynku Przez całą drogę ojciec mój nic nie mówił, ale to wcale mnie nie zadziwiło; niekiedy mijały dni całe że nie mówił słowa. Przybywszy na rynek, zatrzymaliśmy się; uniósł się na strzemionach i patrzył na wszystkie strony. Przed kawiarnią stała grupa ludzi, lepiej ubranych niż inni; w środku tej grupy, rodzaj szlachcica wiejskiego, hardej miny, mówił głośno i wywijając szpicturą którą trzymał w ręku, zabawiał się uderzając nią obojętnie ludzi i zwierzęta idące przed nim. Ojciec dotknął się mego ramienia, odwróciłem się do niego, był bardzo blady. — Co ci jest mój ojcze? zapytałem. — Nic powiedział. — Czy widzisz tego człowieka? — Którego? — Tego co ma rude włosy. — Widzę go. — Zbliżę się do niego i powiem mu parę słów. Gdy wzniosę palec do góry, wystrzelisz i wpakujesz mu kulę w środek czoła. Rozumiesz? — Akurat w środek czoła.